Czy wiemy dokąd zmierzamy?

Spread the love

Jest taki kawał o trójce kombatantów, którzy rozmawiają jaką kto ma sklerozą. Pierwszy mówi:
– Mam taką sklerozę, że wiem, że brałem udział w jakiejś wojnie, ale nie pamiętam, czy to była pierwsza czy druga światowa.
Drugi mówi:
– Ja to mam taką sklerozę, że wiem, że byłem na wojnie i wiem, że byłem ranny, ale za cholerę nie pamiętam, czy dostałem kulką między łopatki czy łopatką między kulki.
Na to odzywa się babcia kombatantka:
– A ja to mam taką sklerozę, że wiem, że była wojna i że było coś z Niemcami. Ale nie pamiętam, czy to ja wystrychnęłam ich na dudka czy oni wydudkali mnie na strychu.
Przypomniał mi się kawał, bo jestem świeżo po trzech spotkaniach autorskich w Zamościu. Z tamtejszą młodzieżą rozmawiałam nie tylko o swoich książkach, ale i o Zamojszczyźnie w czasie I, a potem II wojny światowej. Nie tylko dlatego, że moja babcia i dziadek, a potem mama urodzili się w Zwierzyńcu nad Wieprzem, a II wojnę spędzili w niedalekim Chełmie. Przede wszystkim mówiłam o tym dlatego, że moi dziadkowie ze strony taty, czyli Janina i Bronisław Piekarscy wzięli w czasie okupacji na wychowanie dziecko z Zamojszczyzny. Opowiadałam młodzieży całą historię mojego stryja Jana Tchórza, którą ojciec opisał w swojej książce „TAK ZAPAMIĘTAŁEM” wydanej przez PIW jeszcze w 1979 roku:
7 stycznia obiegła Warszawę lotem błyskawicy wieść, że na Dworcu Wschodnim kolejarze zatrzymali niemiecki transport dzieci wysiedlonych z Zamojszczyzny, wieziony do Oświęcimia. Tysiące warszawiaków ruszyło na dworzec. Moi rodzice również. Wrócili tego dnia bardzo późno do domu i z niczym. Na dworcu zastali tylko rozogniony tłum. O dzieciach nikt nic nie wiedział — może nie chciał, a może nie mógł przekazać żadnej informacji.
Przez kilka następnych dni rodzice jeździli na dworzec i wracali z pustymi rękami. Wiadomości o dzieciach były jednak prawdziwe. Ojciec z mamą nie dali więc za wygraną i przez znajomych otrzymali z RGO pozwolenie na wzięcie do siebie zamojskiego dziecka.
Jak opowiadała mama, gdy weszli z ojcem do sierocińca, oczom ich ukazały się gromady wychudłych dzieci, przeważnie w wieku sześciu, siedmiu lat. Wśród malców beztrosko igrających po salach dostrzegła mama chłopczyka stojącego na uboczu na lekko wykrzywionych nóżkach i ssącego smoczek. Ubrany był w spodenki z grubego zielonego welwetu. Spod długich rzęs patrzyło na mamę dwoje lśniących czarnych oczu. Gdy tylko spojrzenia ich się spotkały, malec podreptał do pielęgniarki i schował się za jej fartuch, wyglądając zza niego co chwila ciekawie.
Jak się nazywał? Kim są czy byli jego rodzice? Nie umiał powiedzieć. Czy w ogóle kiedyś mówił? Czy może wskutek przeżyć zatrzymał się nagle w rozwoju? Nikt nie umiał odpowiedzieć na te pytania. Jego dziecięcy współwięźniowie z transportu nic o nim nie wiedzieli. Nikt z nich nie pamiętał, skąd go zabrano. W sierocińcu nadano mu imiona Krzyś Dionizy.
Gdy mama wzięła go na ręce, popatrzył na nią nieufnie. Gdy pocałowała go w policzek, żachnął się i podrapał rączką miejsce pocałunku, a jego duże, czarne oczy zrobiły się jeszcze większe. Mama zaczęła go kołysać na ręku, coś opowiadając, aby go zainteresować, aby zyskać jego sympatię i względy. Po pewnym czasie zapytała: „Krzysiu? Czy pójdziesz ze mną?” Oczy jego znów się poszerzyły. Popatrzył to na mamę, to na pielęgniarkę i powiedział cicho: „Tia.”
Po załatwieniu niezbędnych formalności rodzice owinęli Krzysia w ciepły koc i zabrali.
Od tego dnia życie w domu zmieniło się. Początkowo babcia, rzekomo w moim interesie i w interesie brata, miała rodzicom za złe, że wzięli obce dziecko. Później przywiązała się do niego chyba najmocniej z nas wszystkich.
Krzyś stopniowo wracał do zdrowia po tyfusie, z którego go wyleczono w sierocińcu. Pozostały jeszcze dolegliwości pęcherza, no i odmrożenia. Obydwaj z Antkiem prześcigaliśmy się w wynajdywaniu zabawek i zabaw dla Krzysia. Powoli zaczął odzyskiwać uśmiech.
Dopiero w kilka dni po przybyciu Krzyś zdradził swoje pochodzenie. Kiedy pomagał mamie układać drzewo za piecem, podając kolejne polano, powiedział krótko, po chłopsku: „Na.”A gdy mama zaczęła układać polana w palenisku, dodał: „Mama, na Bozię.” Dopiero po chwili mama zorientowała się, że to oznacza układanie „na krzyż”.
(…)
Któregoś dnia ojciec wrócił z miasta z wiadomością, że odnalazła się mama Krzysia. Okazało się, że gdy tylko ludzie wykradli zamojskie dzieci z transportu śmierci, natychmiast je sfotografowano w tych ubrankach i w takim stanie, w jakim były zabrane rodzinom. Zdjęcia miały dwojakie znaczenie: dokumentowały niemiecką zbrodnię na dzieciach i stanowiły podstawę identyfikacji. Zdjęcia dzieci, których imiona, nazwiska i pochodzenie były nieznane, zostały rozesłane przez RGO do miejsc osiedlenia wygnańców z Zamojszczyzny. Wielu z nich znajdowało się w Żelechowie. Tam też na zdjęciu rozpoznała Krzysia jego rodzona matka.
Parę dni potem RGO nadesłało nam dokument stwierdzający, że moi rodzice wzięli na wychowanie z RGO dwuipółletniego Jana Tchórza, którego matka ma na imię Zofia.
Niebawem też nadszedł list od Zofii Tchórzymy: „W pierwszych słowach mego listu Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Droga Pani! Przepraszam, że tak długo nie pisałam. Nie miałam zdjęcia z obóch braciszków Jasiowych, z Bolcia i Tadzia młodszego. Piszę o swym losie: pracuję przy starcach w przytułku. Dostaję nagrody 100 złotych miesięcznie od Pana Burmistrza. Obiad dostaję w kuchni, co gotują dla nas wysiedlonych. Chłopiec starszy służy u gospodarza, a młodszy Tadzio chodzi do ochronki i dostaje śniadanie i parę deka chleba na kolację. Dwie mam córki, Walercię i Stefcię. Jedna jest w Berlinie, a druga w Prusach u gospodarza. Dłuższy czas nie wiedziałam o nich, bo nie miałam adresu. Starszej lepiej, a w Berlinie młodszej gorzej. Otrzymałam listy razem od obydwóch w maju. Piszą, że są zdrowe, to mnie cieszy. Jasiowi posyłam fotografię w liście i obrazek. Dziękuję Pani za czułe serce, że się Pani zaopiekowała moim dzieckiem. Teraz się już przyzwyczaiłam do swego losu, w jakim się obecnie znajduję. Nie wyobraża sobie Pani, jak miałam początkowo, jak mnie przywieźli do Żelechowa. W Dzień Bożego Narodzenia byłam na mszy. Powracam do swoich dzieci do szkoły, cośmy mieszkali parę rodzin wysiedlonych, usiadłam z Jasiem, zapłakałam, żem nie miała córek przy sobie. W tej chwili przyszły kobiety z Żelechowa i przyniosły nam potraw pośnikowych, podzieliły się z nami opłatkiem. Była to chwila radości. Posyłam często paczki do córki, bo pisze, że brak jej żywności. Pisała mi w liście, że dostają zupę szpinakową na czystej wodzie i po porcji chleba. Żołnierską bochenkę na cztery osoby i idzie na cały dzień do fabryki. Pracuje przy amunicji i materiałach wybuchowych.
Pozdrawiam Panią z całą rodziną i Synka Jasia.
Zofia Tchórz”
Któregoś dnia ktoś zapukał do drzwi. Mama odpowiedziała: „Proszę.” Drzwi się otworzyły i weszła wiejska zabiedzona kobiecina o czarnych lśniących oczach, z pięknymi kruczymi włosami przyprószonymi siwizną, owinięta w kraciastą chustkę. „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!”, powiedziała. Była jakby wystraszona.
Na twarzy mamy dostrzegłem jakiś dziwny skurcz czy błysk. Patrząc na kobiecinę, myślałem, że to żebraczka. „Czy ja dobrze trafiłam?”, zapytała. „Tak, na pewno dobrze — odpowiedziała mama zmienionym głosem. — Jest u nas pani synek”, dodała po chwili i obydwie wybuchnęły płaczem.
Była to mama Janka. Przyjechała zobaczyć swego Jasiunia.
Straszne były jej przejścia. W dniu 5 grudnia 1942 roku zajechali do ich wsi, do Chomęcisk Małych koło Starego Zamościa, żandarmi i czarni. Kazali opuścić chałupinę i wyjść. Pognano ich do obozu w Zamościu. Rodzina składała się wtedy z pięciu osób: ona, Zofia Tchórzyna, córka Stefcia lat czternaście, synowie — Bolek lat dwanaście, Tadzio lat dziesięć i Janek lat dwa. (Mąż zmarł przedtem, a szesnastoletnia córka Walerka już od czerwca 1942 roku przebywała na robotach w Niemczech.) Jeszcze z Zamościa zabrano Stefcię i wysłano w głąb Niemiec. Matkę z synami zawieziono do Żelechowa. Janek był chory. Miał odmrożone rączki, nóżki i brzuszek, a na dodatek w obozie zaraził się tyfusem.
Niebawem do ochronki zajechała niemiecka kolumna sanitarna i zabrała chorego malca. Gruba Schwester w obcisłym mundurze nawet nie dała matce pocałować chłopca na pożegnanie. Tchórzyna widziała jeszcze, jak odjeżdżający Jasiunio niezdarnie uderza rączką w szybę karetki niemieckiego Czerwonego Krzyża — i została bez: dziecka, z myślą, że straciła go na zawsze.
Gdy tylko Zofia Tchórzyna dowiedziała się, że jej Jasiunio żyje, zostawiła swoich synków na ludzkiej opiece i pojechała go odszukać, sprawdzić, czy nie zaszła jakaś, pomyłka.
Janek nie chciał się przywitać ze swoją matką, choć gdy tylko rodzice dowiedzieli się, kim jest, wszyscy zaczęliśmy go uczyć jego prawdziwego imienia i nazwiska. Gdy mówiliśmy mu: „Nazywasz się Jan Tchórz”, on oburzony krzyczał: „Aś ne Tuś, Aś Ksyś!” Gdy rodzona matka przytuliła go do piersi i zaczęła całować, odepchnął ją brutalnie i począł wydrapywać każdy pocałunek.
Została u nas kilka dni. Pragnęła się nacieszyć dzieckiem. Rodzice też chcieli, żeby się Janek do niej przyzwyczaił. Myśmy z bratem byli zbici z pantałyku. Cieszyliśmy się, że odnalazła się mama Janka, a jednocześnie baliśmy się, że zechce nam go zabrać. Miała przecież do tego prawo. Na razie jednak o zabraniu nie było mowy. Zofia Tchórzyna nie mogła swemu dziecku zapewnić bytu. Żyła w nędzy. Po kilku dniach, zaopatrzona na drogę, wyjechała do Żelechowa.
Pierwszy list, który za jakiś czas nadszedł, był bardzo smutny:
„Drogie Państwo! Donoszę Wam o swojem zdrowiu i powodzeniu. Gdym powróciła od Państwa, miałam listy od córek. Przykro mnie, bardzo tęsknią. Młodsza pisała, że nie wykonała w fabryce roboty, a jak się z tem nie zgodzi, to oddadzą ją do obozu. Jeździłam w swoje strony, do Zamojszczyzny. Dom mój rozebrali, na drugie miejsce złożyli. Pole obsiewają ci, co gospodarzą. Ojca odwiedziłam. Czuje się niedobrze, co już liczy sobie przeszło 70 lat. Starsza córka, Walerka, wróciła z powrotem na majątek z fabryki. Tadziu i Bolcio dzięki Bogu zdrowi. Ja się czułam niedobrze, bo z przemęczenia, w Rejowcu czekałam na pociąg 16 godzin i parę minut. Mamusia pozdrawia Jasiunia, całuje tysiące razy i również wszystkich w domu i pozdrawiam najbliższych, szczęśliwego przeżycia. Tak na razie kończę te parę słów Zostańcie z Bogiem
Zofia Tchórzyna”
Korespondencja z Tchórzyną trwała aż do nadejścia frontu.
(…)
Janek przeżył z dziadkami Powstanie, obóz przejściowy w Pruszkowie, wygnanie w Częstochowie i powrót do Warszawy. Nastała wiosna 1945 roku.
(…)
20 kwietnia zjawił się u nas najmniej oczekiwany gość, którego przybycie wywołało rodzinną rewolucję i spowodowało głęboki wstrząs. Przyjechała matka Janka, Zofia Tchórzyna. Myśleliśmy często o niej, co się z nią dzieje i czy wróciła już do siebie, na Zamojszczyznę. W to, że żyje, nie wątpiliśmy ani na chwilę. Że po wojnie zabierze Janka, zdawaliśmy sobie sprawę już od momentu, gdy rozpoznała go na zdjęciu w 1943 roku i przyjechała wówczas do nas w odwiedziny, nie spodziewaliśmy się tylko, że to nastąpi już. Ucieszyliśmy się ze spotkania, ale trochę sztucznie. Nie powiedziała nic na temat zabrania Janka, ale myśmy wiedzieli. Najpierw chyba wyczuł to Janek. Nie chciał się z nią przywitać, chował się za spódnicę babci. „To nie moja mama! To nie moja mama!”, krzyczał tupiąc.
Biedna kobieta rozpłakała się, my też tłumiliśmy łzy.
Tragiczne były jej dzieje. Gdy przewalił się front, wróciła natychmiast do rodzinnej wsi, do swoich Chomęcisk Małych koło Starego Zamościa. Niemieccy koloniści przenieśli jej chałupę kilka kilometrów dalej, aż na Borowinę. Mieszkając „na komornem”, chodziła „na wyrobek, na cudze”, do drugiej wsi, bo swego nie miała ani czym obsiać, ani czym obsadzić. Jej wieś była przez pewien okres terenem frontu. Pozostało po nim wiele śladów. Na jej polu leżało wiele niewypałów, a studnia zasypana była pociskami. Pewnego dnia, gdy wróciła z wyrobku, zastała dwie trumienki ze szczątkami obydwu synów rozerwanych przez minę. Nagle została sama. Córki w Niemczech, Jasiunio w ogarniętej powstaniem Warszawie — wyła z bólu, myślała, że oszaleje. Gdy usłyszała, że Warszawa wolna, że mieszkańcy do niej wracają, ruszyła „rzemiennym dyszlem” — piechotą, chłopską podwodą, pociągiem, czym się dało, po swego Jasiunia.
Smutna była teraz każda godzina. Mama starała się, jak mogła, opanować swoje uczucia, by ulżyć Tchórzynie i Jankowi. Tłumaczyła małemu, że prawdziwa mama przyjechała po niego. Zdobyła u pana Gregorczyka cukierki i czekoladę, dała Tchórzynie, żeby ułatwić jej pozyskanie względów Janka. Nie pomogło. Janek się po chłopsku zaciął. Cukierki i czekolada zostały nie tknięte. Gdy rodzona matka całowała go po policzkach, odpychał ją i wydrapywał ze złością każdy pocałunek. Serca nam się krajały, ale rozumieliśmy wszyscy, że Janek musi wrócić do swej matki.
24 kwietnia nadszedł moment rozstania. Mama przygotowała żywność na drogę, ojciec pomógł spakować łaszki Janka i zabawki. Wyruszyli na Dworzec Wschodni.
Ja zostałem z babcią i Bronkiem w domu. Babcia nie mogła sobie znaleźć miejsca, żadna robota jej nie szła. Ja też nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, wreszcie postanowiłem nanosić wody. Po napełnieniu wanny ległem kompletnie skonany i niebawem zasnąłem.
Jak opowiadał potem ojciec, szli na piechotę Solcem, Wybrzeżem Kościuszkowskim do niedawno otwartego mostu pontonowego, potem Ratuszową do Targowej, następnie do Kijowskiej. Janek przez cały czas nie odzywał się. Nie pomogły namowy na cukierki ani na czekoladę. Gdy nadszedł moment pożegnania, zaledwie zdobył się na objęcie ojca i mamy za szyję. Z całej siły opanowywali wzruszenie, ale Tchórzyna nie wytrzymała i rozpłakała się serdecznie. Odjechała z Jankiem pociągiem towarowym, do którego wagonów powstawiane były drewniane ławki. Rodzice wrócili bardzo późno, zgnębieni i zmęczeni.
(…)
Historia najbardziej wzruszyła bibliotekarki, choć nie powiem, młodzież była nią szczerze zainteresowana. Opowiadałam im też zamojskiej gałęzi mojej rodziny. O babci, która chciała popełnić samobójstwo, bo ukochany zginął w okopach I wojny światowej, o jej bracie, który uciekł do Ameryki, by nie być powołanym do carskiej armii. Podczas wszystkich opowieści czasem zadawałam pytania. Np. jak myślą, dlaczego przed wojną brat mojej babci uciekł do Ameryki. Nikt nie mówił o tym, że jakby poszedł do wojska to walczyłby przeciwko innym Polakom w mundurach armii innych zaborców. Podawali powody ekonomiczne, że tam była prawdziwa ich zdaniem wolność itp. Wiedza dzieci na temat historii własnego kraju była niemal żadna. Mało tego! Za każdym razem na sali było zaledwie kilka osób, które w ogóle słyszały o zagładzie Zamojszczyzny, które wiedziały co to była pacyfikacja ich regionu, że w Zamościu był obóz itd. Podkreślam, że nie spotykam się z przedszkolakami, ale z uczniami ostatnich klas szkół podstawowych i gimnazjalistami. Jeden z dwunastolatków pomylił wojny. Zupełnie jak ten kombatant z kawału. Kombatantowi i to nie tylko temu z kawału, ale w ogóle kombatantowi – wolno. Stara głowa ma prawo szwankować. Ale co powiedzieć o dwunastolatku? Ten pomylił, bo było mu wszystko jedno. I tak myślę. Może to naprawdę nie jest ważne? Ale co mam począć ze sobą? Zawsze szukałam odpowiedzi na pytanie „dokąd zmierzam”? Nie da się tej odpowiedzi poznać, bez uświadomienia sobie kim się jest. A to kim się jest, wie się, gdy ma się wiedzę skąd się przyszło.
Stany Zjednoczone nie podobały mi się m.in. dlatego, że miałam wrażenie, że tam nikt takich pytań sobie nie zadaje. A przynajmniej ja nie poznałam takich ludzi. I teraz mocno zastanawiam się nad tym, czy przypadkiem my nie stajemy się takim społeczeństwem, które nie zastanawia się dokąd zmierza, nie myśli o tym kim jest, a co za tym idzie ma w dupie skąd pochodzi. Ale może jestem w błędzie?

Print Friendly, PDF & Email

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...