Muszę napisać esej do katalogu pewnej nadchodzącej wystawy. W tym celu od wielu dni zbieram materiały. Traf albo pech chciał, że jeden artykuł na interesujący mnie temat został opublikowany w piśmie, które jest bardzo trudno dostępne. Odkryłam to w piątek i również w piątek stwierdziłam, że w Warszawie jest w dwóch bibliotekach, z czego jedna bardzo daleko ode mnie i dojazd niewygodny, a na dodatek czynna do 15. Druga biblioteka jest blisko pracy. Wg informacji znalezionych w sieci w piątek czynna jest do 19. Ale niestety w ten ostatni piątek o 17 byłam umówiona na drugim końcu miasta w pewnej osobistej sprawie, więc… zwolniłam się, by wyjść do biblioteki. Zwłaszcza, że esej piszę w ramach obowiązków służbowych. Dlatego po 13:30 wyruszyłam do pobliskiej biblioteki z zamiarem przeczytania artykułu, a jeśli będzie taka możliwość zrobienia ksero. W najgorszym przypadku sfotografowania go. Na miejscu byłam o 14:10. Tymczasem na drzwiach tkwiła kartka: „Poszłam na obiad. Wrócę o 14:30”. Rada nie rada siadłam na korytarzu, by poczekać. Niepokoić zaczęłam się o 14:40. Podeszłam jeszcze raz do drzwi i wtedy spostrzegłam drugą kartkę: „W dniu 16 lutego biblioteka wyjątkowo czynna do 15”. Czyli zostało 20 minut do zamknięcia. Zdenerwowałam się, że bibliotekarka z tego obiadu już nie wróci. Co robić? Już wiem, że nie przeczytam artykułu. Czy jest możliwość zrobienia ksero nie wiem, ale chociaż sfotografuję. W tym celu potrzebuję choć na minutę zajrzeć do pisma, które jest rocznikiem i sfotografować sobie artykuł. Może ktoś wie, jak odnaleźć bibliotekarkę, która poszła na obiad? Zaczęłam naciskać klamki innych drzwi na piętrze instytucji, do której należy biblioteka. Otwarte były ente drzwi, za którymi znajdował się sekretariat. Weszłam, przedstawiłam się, powiedziałam w czym problem. Panie nie mogły uwierzyć, że biblioteka już jest zamknięta w dzień, w który jest czynna tylko do 15. Jedna z nich poszła ze mną pod drzwi, a druga zaczęła gdzieś wydzwaniać. Ta, która poszła ze mną pod drzwi, gdy spostrzegła kartki zadzwoniła na komórkę kierowniczki biblioteki. Kierowniczka leżała w domu chora i to jej choroba była przyczyną skrócenia czasu pracy biblioteki. Chora kierowniczka wysłuchawszy mnie, zrozumiawszy co to za rocznik jest mi potrzebny, jak jest rzadki itd. stwierdziła, że i tak nie zdążę przeczytać. Odparłam, że sfotografuję sobie artykuł i przeczytam w domu. Kierowniczka obiecała więc zadzwonić do koleżanki, która poszła na obiad. Po 10 minutach, a więc o 14:50 na horyzoncie pojawiła się Pani Bibliotekarka. Z wdzięczności chciałam ją powitać wesoło śpiewając „ach witaj zbawco z dawna żądany”, ale zdążyłam tylko „ach witaj…” i głos ugrzązł mi w gardle. Pani, z sekretariatu poszła już do siebie, więc z panią bibliotekarką byłam sam na sam. Przerwała mi natychmiast perorując, że ona teraz będzie miała nieprzyjemności, bo podniosłam raban. Przeprosiłam. Powiedziałam, że moim celem nie było zaszkodzenie jej tylko zajrzenie do publikacji, która dostępna jest u niej w bibliotece, a biblioteka czynna będzie dopiero w poniedziałek, ja zaś zamierzam pisać przez weekend.
– Ja to teraz muszę znaleźć – powiedziała obrażonym głosem. Ale byłam i na to przygotowana, więc podałam jej sygnaturę. Obrażona i nabzdyczona szybko przyniosła mi odpowiedni rocznik.
– I co? Przeczytała pani? – spytała złośliwie, gdy po minucie oddawałam jej czasopismo z obszernym liczącym 5 stron artykułem.
– Sfotografowałam artykuł. Przeczytam go w domu. Dziękuję.
– To już wszystko? – spytała złośliwie dodając: – Tylko po to byłam potrzebna?
– Tak – odparłam. A wtedy pani poinformowała mnie, że zniszczyłam jej życie. Że ona teraz będzie miała aferę itd. Jeszcze raz przeprosiłam i poszłam sobie. Dopiero w aucie, w którym usiadłam, by uspokoić się i na spokojnie przeczytać sfotografowany artykuł, uświadomiłam sobie, że pani zrobiła wszystko, by winę przerzucić na mnie. Winę za to, że kończąc pracę o 15 poszła w godzinach pracy, czyli o 14 na obiad, z którego ewidentnie nie zamierzała wrócić. O tym, że na ten obiad mogła pójść po pracy w ogóle nie pomyślała. Cóż… pani była ewidentnie mentalnie w PRL. Tam takie zachowania były normą. Ja też zachowałam się jak człowiek z PRL. Zamiast opierniczyć ją, że powinna być w pracy, a nie szlajać się na obiad, grzecznie przepraszałam. To u niej spowodowało, że złajała mnie nie raz, ale kilka razy. W PRL wszyscy urzędnicy, ale też sprzedawcy, kasjerzy etc. byli niemili. Bibliotekarze czasem też. Wyrządzali łaskę swoimi usługami dla ludności. I ta pani okazała mi wielką łaskę, że wróciła do racy w godzinach pracy i udostępniła mi pismo, którego udostępnianie jest jej pracą. A ja, kłaniając się w pas i dziękując za te łaskę w wielkim poczuciu winy poszłam sobie. Refleksja przyszła dużo, dużo później i właściwie dzięki temu, że z samochodu zadzwoniłam do o wiele młodszej koleżanki, by jej to opowiedzieć. To ona zwróciła mi uwagę. Bez rozmowy z nią pewnie doszłabym do tych wniosków za kilka dni, a może i nigdy. Bo PRL jest w moim pokoleniu cały czas. By go zauważyć czasem potrzebujemy, by ktoś popatrzył na to z boku. Ciekawi mnie, czy ktoś pomoże to dostrzec tej pani z biblioteki.
PS Nie napisałam na jaki temat pisze esej, ani jaki to artykuł, rocznik itd., bo wtedy czytelnik mógłby odkryć co to za biblioteka, a tym samym co to za pani. A naprawdę nie o to mi chodziło, by jej w jakikolwiek sposób zaszkodzić.