Jedna z moich przyjaciółek powiedziała mi kiedyś, że za swoją wolność płacę sporą cenę. Jaką? Czasem miewam kłopoty finansowe. Rzeczywiście coś w tym jest. Bo właściwie czemu je miewam? Nie mam etatu, a więc brak mi stabilizacji. Co miesiąc rozpoczynam nierówną, ale zazwyczaj zakończoną sukcesem, walkę o przetrwanie. A przecież mogłam to wszystko sobie ułatwić. Wystarczyło zostać rzecznikiem jednego z dwóch przedsiębiorstw, które mi to rzecznikowanie proponowały. Wystarczyło przyjąć propozycję wstąpienia do partii, a kilka mi to proponowało, i przyjść do pracy na kierownicze stanowisko z jej nadania, co zrobiło kilku moich znajomych. Ja jednak twardo trzymam się z dala od wiążących myśli i swobodę wypowiedzi układów, zwłaszcza politycznych. Do tego doszedł osobliwy stosunek do pieniądza. Czasem wolę nie mieć nic, niż iść do sądu i walczyć o swoje. Po co szarpać nerwy? Dlatego jeśli tylko mogę uniknąć procesu, dojść do porozumienia – korzystam z przywileju, który nazywam przywilejem „wolności i świętego spokoju”. Zwłaszcza, że ostatnią „walkę o swoje” opłaciłam ciężkim zapaleniem nerwów. Wprawdzie owo zapalenie spotkało mnie nie tylko z powodu finansów, a także zasiadania w pewnym gremium pewnej organizacji oraz swoistych „przygód” ze spektaklem „Bubloteka”, ale to tę historię z finansami chcę tu opisać. Czynię to z myślą o innych autorach i ku ich przestrodze oraz refleksji. Sami sobie odpowiedzą na pytanie czy warto walczyć o swoje. Rzecz dotyczy bowiem pewnego wydawnictwa, z którym po wielu latach współpracy w tym roku się „rozwiodłam” i poczułam, jakbym odzyskała wiarę w siebie i wolność, choć przecież po wszystkim zachorowałam. Historia całej współpracy była jednak burzliwa i dla mnie bardzo trudna, ale po naradzie z wieloma zaprzyjaźnionymi autorami i prawnikami zdecydowałam się ją opisać. Zwłaszcza, że wczoraj podesłano mi link do oceny pracy mojego byłego już wydawcy. Link, z którego wynika, że osób w sytuacji podobnej do mojej jest sporo. Dlatego nazwę wydawnictwa i nazwisko właściciela przemilczam.
Pamiętam, gdy przyszłam do niego ze swoją powieścią. Czułam się skrzywdzona przez poprzedniego wydawcę, który wydał mi coś w brzydkiej szacie graficznej, na którą nie miałam wpływu, ale w nakładzie… 40 tysięcy egzemplarzy. (Pierwsze nakłady zazwyczaj nie przekraczają 10 tysięcy, a przeważnie oscylują wokół 5 tysięcy.) Wydawca w dwa miesiące sprzedał 10 tysięcy, co jest gigantycznym sukcesem, ale on był niezadowolony, więc w bardzo nieprzyjemnych rozmowach, między wierszami, oskarżył mnie, że to, co mi wydał to śmieć, bo liczył na sprzedaż 40 tysięcy na pniu! Jakby książka była chlebem lub innym towarem pierwszej potrzeby. W ciągu 3 lat trwania umowy sprzedał mi tego 30 tysięcy (a więc gigantyczną jak na polskie warunki liczbę), wypłacając w kilku ratach śmieszne honorarium, bo od egzemplarza mój zarobek wynosił 85 groszy minus podatek, na co zgodziłam się znów za cenę owej „wolności i świętego spokoju”. Te sprzedane 30 tysięcy, tamten wydawca uznał za swoją klęskę, zasugerował, że moja książka jest niewiele warta, choć przecież trafiła wówczas na listę bestsellerów pewnego opiniotwórczego tygodnika. Pozostałe 10 tysięcy nakładu skierował więc na przemiał. Była to jego pierwsza wydana książka, której publikacja, jak przyznał, przyniosła mu wielkie rozczarowanie rynkiem księgarskim. Więcej wydawać książek nie chciał. A ja, jako zbolała pisarka, przyszłam do nowego wydawcy, jak do Zbawcy. Przyjął ode mnie nową książkę, potem jej drugą część, a potem doczekał się praw do tej, która w swoim czasie rozeszła się w nakładzie 30 tysięcy, była na tej liście bestsellerów i zaczęła trafiać do podręczników oraz na listy lektur szkolnych. Zrobił promocję. Byłam zadowolona. Traktowano mnie o niebo lepiej niż u poprzednika. Niestety gorzej było z zarobkami, mimo o wiele większej stawki za jeden sprzedany egzemplarz powieści. Wydawca, który mną poniewierał sprzedał mi 30 tysięcy tytułu. Zbawca… znacznie, znacznie mniej, ale w tym zorientowałam się później. Na razie w prasie ukazywały się pozytywne recenzje moich książek, robiono ze mną wywiady, więc czujność została uśpiona. Zaczęłam się niepokoić, gdy dostałam pierwsze rozliczenia. Karmiono mnie jednak tekstami, że okładka pierwszej, którą mi wydał była niezbyt atrakcyjna (wygrała plebiscyt wśród czytelników, którzy sami decydowali o okładce) i to pewnie dlatego. Że pewnie księgarzom się nie podobała, a to oni decydują, co zamówić do księgarni. Niestety równie słabo wyglądała sprawa sprzedaży książek na spotkaniach autorskich. Po prostu dogadanie się w sprawie dostarczenia ich na te spotkania graniczyło niemal z cudem. Zbawca nie współpracował bowiem z hurtowaniami, z którymi współpracowały biblioteki. Często jeździłam więc sama z książkami wypakowując nimi samochód niczym hurtownik. Raz pojechałam pociągiem. Pojechałam na jeden dzień z największą walizką wypełnioną po brzegi tylko książkami. Mało nie dostałam przepukliny od wnoszenia jej do pociągu. Po drodze walizka rozpadła się. Połowa książek wpadła w błoto. Byłam wykończona. Łudziłam się jednak, że wszystko się zmieni, gdy Zbawca dostanie drugą część tej mojej książki, która była na liście bestsellerów, jest w podręcznikach i trafiła do spisu lektur. Czytelnicy się jej domagali, ciągle słali listy z pytaniem zaczynającym się od słowa: „Kiedy będzie dalszy ciąg?”. Pisałam ją jednak dość długo. Osobista sytuacja nie sprzyjała ślęczeniu nad powieścią. Wreszcie napisałam. Przyniosłam Zbawcy. Zatrudniony przez Zbawcę redaktor, po jej przeczytaniu powiedział: „Pani Małgorzato! Tak dobrą rzecz mu Pani daje! Nie warto! On to Pani zmarnuje!”. Ale ja przecież obiecałam Zbawcy ten tytuł. A u mnie słowo droższe od pieniędzy. Drugiej części sprzedał mi ¼ tego, co pierwszej, a może i mniej? Jeszcze o tym nie wiedziałam, kiedy zaproponowałam Zbawcy kolejną książkę. Odrzucił bez czytania. Powiedział, że nie mam dobrego nazwiska i jestem słabą autorką, bo gdybym pisała jedną książkę rocznie, to mógłby ryzykować. Byłam zdruzgotana. Potem nadeszły porażające wyniki sprzedaży. O ile słabą sprzedaż pierwszej części cyklu tłumaczył tym, że rynek już się nasycił, bo poprzedni wydawca sprzedał mi te cholerne 30 tysięcy egzemplarzy, o tyle w przypadku drugiej części tego argumentu użyć nie mógł. Padały więc słowa, że… za gruba a przez to… za droga! Czytelnicy pisali jednak, że połknęli jednym tchem. Na cenę nikt się nie skarżył. Jak więc to ogarnąć? Z jednej strony były listy od czytelników domagających się kolejnych książek i pochlebne recenzje w prasie, z drugiej wydawca podcinający skrzydła, że jestem słaba, bo nie strzelam książkami jak z karabinu i jakby na potwierdzenie tych słów te nieszczęsne, słabe wyniki sprzedaży. Wypłakałam się w mankiet przyjaciółce. Trzy dni później odebrałam telefon z wielkiego wydawnictwa. Okazało się, że od dawna otrzymywali pytania z prośbą o zakup moich książek, choć nie oni je wydawali. „Pani Małgorzato. Chcemy te pani książki. Pani pogada ze Zbawcą na temat przekazania praw.” Okazja ku temu była. Książek prawie nie było w stacjonarnych księgarniach i empikach. Nie miałam z czym jeździć na spotkania autorskie, więc automatycznie miałam mniej spotkań. Z czego żyć? Zwłaszcza, że nie mogłam też doprosić się o wypłatę nędznych honorariów, które za sprzedaż czterech tytułów przez kwartał, wtedy wyniosły coś około dwóch i pół tysiąca złotych. Poprosiłam o pomoc prawnika. Zwrócił uwagę, że Zbawca wypuścił na rynek e-booki moich książek, a tego zawarta między nami umowa nie przewidywała. Po drugie sprzedał prawa do audiobooka jednej z książek wydawcy audiobooków. Był to audiobook, którego nagranie mi się nie podobało, a nawet byłam nim tak załamana, że w domu płakałam w poduszkę. Tego swoistego handlu moimi prawami autorskimi w zakresie audiobooka też umowa wydawnicza ze mną nie przewidywała. Po otrzymaniu pisma od mojego prawnika Zbawca zdecydował się wypłacić mi to, co mi się należy, czyli nieszczęsne dwa i pół tysiąca z hakiem, ale za oddanie praw do książek, których prawie mi nie sprzedawał, zażądał od nowego wydawnictwa… 150 tysięcy złotych! Zostałam na lodzie. Bez nowego wydawcy i książek na rynku, ale z obietnicą, że będą dodruki. Postanowiłam czekać na wygaśnięcie umów i co jakiś czas domagać się wypłaty honorariów. Rozmowę ze Zbawcą na temat wydanego bez mojej zgody audiobooka i e-booków odłożyłam na później łudząc się, że może Zbawca sam z siebie coś zaproponuje. Nie zrobił tego. Jakby było mało, regularnie zalegał z wypłatami honorariów. Cóż… zgodnie z umową powinny one być wypłacane, co kwartał bez upominania, ale ja musiałam się dopominać. Ponieważ było to upokarzające, więc zdecydowałam się robić to raz na rok, by uzbierała się większa suma i nie stresować samej siebie. Głupio jest płaszczyć się po 500 złotych, a należne mi pieniądze zmniejszały się wraz z upływem czasu od premiery książek. Trzy lata temu było to cztery tysiące, dwa lata temu dwa tysiące, a rok temu niewiele ponad tysiąc złotych brutto za rok sprzedaży czterech tytułów.
Ponieważ czytelnicy zaczęli dopominać się o trzecią część książki, która jest w lekturze, podręcznikach i była w swoim czasie na liście bestsellerów, więc… zaczęłam ją pisać myśląc jednocześnie o wydaniu. Już wiedziałam, że nie powinnam tego zrobić u Zbawcy. Zresztą… po tekście, że jestem słabą autorką, bo nie piszę jednej książki rocznie, wiedziałam, że moje miejsce jest w innym wydawnictwie. Ale w jakim? Przypomniałam sobie rozmowy z przemiłą panią z wydawnictwa, któremu prawa do moich publikacji Zbawca chciał odstąpić za 150 tysięcy złotych, co skończyło się przecież niczym. Dlatego postanowiłam sprawdzić, ile jeszcze Zbawca będzie miał prawa do moich książek. Prawda niemal mnie zabiła. Okazało się, że do trzech książek dawno mu te prawa wygasły! Do jednej trzy lata temu, do drugiej dwa, a do trzeciej rok temu. Tymczasem on ciągle nimi handlował. Niestety były obecne głównie w księgarniach internetowych i to wraz z nieszczęsnymi e-bookami, na wydanie których nigdy nie wyraziłam zgody. Odkrycie mnie załamało.
Prawnicy radzili iść do sądu. Wykazywali, że Zbawca bez umowy zarabiał na e-bookach, a także audiobooku, za sprzedaż którego nie dostałam nawet złotówki, oraz na książkach papierowych, do których prawa mu wygasły, a ja od roku nie widziałam ani grosza. Mówili, że można zażądać spodziewanych zysków. Wskazywali osoby, które wygrały procesy ze Zbawcą o niezapłacone honoraria. Wśród nich znalazła się felietonistka dodatku do popularnego dziennika i felietonista pewnego poczytnego tygodnika. Ja jednak chciałam polubownie. Napisałam list:
„Drogi Zbawco, Jeszcze w czerwcu mailem prosiłam Cię o podanie do 15-go lipca rozliczenia z tytułu sprzedaży moich książek za okres do końca czerwca 2015. Jest mi niezwykle przykro, że nie dotrzymałeś tego terminu i na dodatek mimo obietnicy nadesłania rozliczenia 16-go lipca, minął 17-ty, 18-ty itd., a Ty cały czas, mimo mojego zadanego w mailu 17-go lipca pytania o rozliczenie, nie raczyłeś mi odpowiedzieć. Jestem zmęczona całą tą sytuacją i współpracą. Na dodatek po sprawdzeniu dokumentacji (umowy, rozliczenia etc.) czuję się… oszukana, a nawet okradziona.
Po pierwsze: Wygasły ci prawa do moich książek: Do pierwszej 28 czerwca 2012 rok!, Do drugiej 12 września 2013 rok! Do trzeciej 6 września 2014 rok! Po drugie: W naszej umowie wydawniczej nie było nigdy mowy o audiobooku. Po trzecie: W naszej umowie wydawniczej nie było nigdy mowy o elektronicznych wersjach książek.
Na marginesie wspomnę, że na brak zapisów na ten temat w umowach zwracała Ci w swoim czasie uwagę moja prawniczka – specjalistka od prawa autorskiego. Przez czas, który upłynął od rozmowy z nią nie zrobiłeś NIC, by to naprawić. W związku z powyższymi sprawami proszę o: Po pierwsze: Natychmiastowe wycofanie ze sprzedaży moich książek. Po drugie: Natychmiastowe wycofanie z sieci e-booków moich wszystkich czterech książek. Także tej czwartej, do której masz prawa do 23 kwietnia 2017 roku, ale tylko na wydanie papierowe. W związku z tymi dwiema prośbami mam dwie propozycje:
Propozycja pierwsza: Byśmy umowę na powieść ŻŻŻ rozwiązali ze skutkiem natychmiastowym. Propozycja rozwiązania umowy w załączeniu. Moje argumenty:
1. Papierowych książek i tak od dawna nie ma w sprzedaży.
2. Nie było Twojego wydawnictwa na ostatnich majowych Targach Książki. Czytelnicy przychodzący do mnie po podpisanie nowych książek na stoiska, na których byłam, pytali o stare książki. Nawet nie miałam ich gdzie odsyłać.
3. Czytelnicy, którzy ślą do Twojego wydawnictwa listy z zapytaniami o moje książki są w większości przypadków ignorowani, na co mam dowody w postaci ich listów.
4. Wypłacone przez Ciebie 31 lipca 2014 roku honorarium z tytułu rocznej sprzedaży 4 tytułów wynosiło 1 050,03 PLN, czyli słownie: jeden tysiąc pięćdziesiąt złotych i trzy grosze.
Propozycja druga: Kwestia rozliczenia za e-booki. Czekam na załatwienie tej nieprzyjemnej dla nas obojga sprawy. Moja propozycja jest taka byś wypłacił mi 50% od każdego sprzedanego e-booka – termin płatności do końca września 2015. Myślę, że przy natychmiastowym wycofaniu ich ze sprzedaży nie powinno być problemu z uzyskaniem rozliczeń od internetowych księgarń do końca wakacji. W załączniku propozycja ugody n.t. e-booków. Przyznaję, że sprawę audiobooka chciałam załatwić polubownie, ale Twoje milczenie po 15-tym lipca przelało czarę goryczy. Dlatego zdecydowałam się skorzystać z propozycji wydawcy audiobooka i rozliczyć się z nim. Proszę o odpowiedź na niniejsze pismo do końca lipca 2015. W przeciwnym razie podejmę odpowiednie kroki prawne. Nawet nie wiesz jak mi jest przykro. Ile dni biłam się z myślami, czy pisać czy nie pisać, zwłaszcza po telefonie od wydawcy audiobooka (to on do mnie zadzwonił) i przejrzeniu umów, co sprawiło mi ogromną przykrość. Miałam przygotowaną inną i o wiele sympatyczniejszą wersję tego listu. Ten list jest odpowiedzią na brak reakcji z Twojej strony. Liczę na Twój rozsądek, a więc na to, że zgodzisz się na moje propozycje. Nie chciałabym sięgać po środki ostateczne, czyli poinformowanie opinii publicznej oraz kierowanie sprawy do sądu, choć wiem o innych Twoich autorach, którzy już przetarli ten szlak. Mam bardzo mocne dowody twojej nieuczciwości m.in. w postaci faktur na moje książki wystawianych przez Ciebie już po wygaśnięciu umowy oraz w postaci faktur ze sklepów internetowych handlujących elektronicznymi wersjami moich książek. Myślę, że nie byłoby dla Ciebie dobrze, gdybyś otrzymał podobny list z kancelarii prawnej mojego nowego wydawcy.
PS Przyznam, że liczyłam, że sam mi przypomnisz o wygaśnięciu umów. Zwłaszcza, że w swoim czasie prosiłam Cię o ich rozwiązanie, na co się przecież nie zgodziłeś.
Po tym liście podpisaliśmy ugodę. Była krótka. Miałam dostać półtora złotego od każdego audiobooka, 50% od każdego sprzedanego ebooka i normalne honoraria od książek papierowych. Umowa na czwartą książkę wygasała z końcem sierpnia. Najważniejsze jednak dla mnie były terminy. Według nich rozliczenie miałam dostać do 30 września, a wypłatę do 15 października. By Zbawcy pomóc, wysłałam nawet list, w ktorym zaproponowałam rozliczenie w naturze. Ja bym sobie te książki potem sprzedała na spotkaniach autorskich, których wysyp miałam na początku października. Jednak 30 września nie dostałam rozliczenia, a co za tym idzie nie wiedziałam, na jaką kwotę mogę liczyć. Spotkania autorskie, na których książki mogłam sprzedać przeminęły. Uznałam więc, że sprawa rozliczenia w naturze nie ma już sensu. Zresztą… z braku książek na rynku, pozostawało mi w planie tak niewiele spotkań autorskich, że później nie miałabym gdzie sprzedawać swoich publikacji. Takie to jest zamknięte koło. Autor, którego książek nie ma na rynku – nie ma przecież spotkań. 15 października zdecydowałam się napisać do Zbawcy list o następującej treści:
„Zgodnie z zawartym między nami w sierpniu porozumieniem (które załączam w niniejszym mailu) dziś powinnam dostać od Ciebie pieniądze kończące naszą współpracę. Niestety do tej pory nie dostałam nawet rozliczenia, choć wszystkie podane w porozumieniu terminy zostały przez Ciebie przekroczone.
Ponieważ twierdzisz, że padły Ci komputery i to uniemożliwia terminowe przesłanie mi rozliczenia (nie wiem wprawdzie, jak się to ma do przejrzenia księgowości, która powinna być zabezpieczona i co zrobisz w momencie kontroli skarbowej skoro wszystko masz w komputerach) mam taką propozycję rozliczenia. 1. Audiobooki.
Co do tego nie ma wątpliwości. (Tu nazwa wydawnictwa Audiobooka) podała mi liczbę sprzedanych audiobooków, na które umówiliśmy się po 1,50 od sztuki. Jest to: 1836 sztuk. Czyli: 1836 x 1,50 zł = 2754 zł
Ich rozliczenie przesłałam Ci w poprzednim mailu. Są tam dane pani, z którą możesz wszystko sprawdzić.
2. Papierowe książki.
Ponieważ ostatni rachunek opiewał na niewiele więcej niż 1000 złotych za sprzedaż papierowych książek (cztery tytuły, cztery kwartały sprzedaży – aż się chce skomentować), proponuję, by ten opiewał na równy 1000 zł.
3. E-booki.
Umówiliśmy się na 50% z kwoty od każdego e-booka.
Ponieważ nie jesteś w stanie wykazać ile się tego sprzedało i za ile, mam więc w moim pojęciu zdroworozsądkową propozycję uznania, że:
skoro mp3 (tytuł książki) sprzedało się 169, a jak wiadomo mp3 sprzedaje się gorzej niż e-book, uznajmy więc, że ŚREDNIO sprzedało się 200 egzemplarzy każdego e-booka (i tak wiadomo, że poszło więcej „XXX” niż „YYY” itd., ale proponuję uśrednienie tytułów), a ich cenę dla mnie na 4 złote, co oboje wiemy, że jest niższe niż 50%. Czyli to będzie razem:
200 x 4 tytuły = 3200 zł
Czyli razem: 2754 zł + 1000 zł + 3200 zł = 6954 zł
Myślę, że jest to rozsądna propozycja, której spełnienie przez Ciebie sprawi, że pozostaniemy w dobrych stosunkach. Na marginesie i do przemyślenia Twojego tylko dodam, że moja prawniczka twierdzi, że mam bardzo miękkie serce i jestem zbyt wyrozumiała i tolerancyjna.
(…) To wszystko, co mogę zrobić, by Ci pomóc wybrnąć z tej bardzo brzydkiej sytuacji. Nie chcę by pozostał między nami jakikolwiek tzw. “smród”, bo nie znoszę konfliktów.”
Korespondencja trwała długo. W końcu dowiedziałam się, że jego rozliczenie wygląda inaczej. Wg niego za sprzedaż audiobooka oraz e-booków czterech tytułów przez okres 5 lat oraz ostatni rok sprzedaży papierowych książek należało mi się (po odliczeniu podatku) 3855 złotych i 50 groszy (słownie: trzy tysiące osiemset pięćdziesiąt pięć złotych i pięćdziesiąt groszy). Na te pieniądze czekałam dość długo, prowadząc upokarzającą także dla mnie korespondencję. Ile i kiedy dokładnie sprzedał moich tytułów? Nie wiem do dziś. Znam tylko szczegółowe rozliczenie audiobooka, bo to dostałam od wydawcy audiobooka. Zbawca nie przesłał mi żadnych szczegółów. Nic. Nie wiem więc, jak dokładnie sprzedawał się który e-book. I tylko jeśli idzie o ostatni rok sprzedaży książek papierowych wiem, że sprzedało się: książki XXX – 62 szt., książki YYY – 6 szt., książki ZZZ – 48 szt., zaś książki ŻŻŻ – 18 szt. Porażające. Prawda? Nadal jednak nie wiem jak to było w poszczególnych miesiącach, a chętnie bym sprawdziła i porównała z danymi nadesłanymi mi przez kilka internetowych księgarń, do których po takie dane wystąpiłam i bez szemrania je otrzymałam. Sprawdziłabym też, czy w spisie ujęte jest 30 egzemplarzy książki ZZZ, które w czerwcu mijającego roku osobiście sprzedałam na jednym spotkaniu, o co prosiłam dwa tygodnie wieloma mailami, bo w jednej ze szkół gimnazjaliści omawiali moją książkę, jako lekturę i nauczycielka chciała kupić im drugi tom na pamiątkę na wakacje. Załatwiłam więc u Zbawcy te 30 egzemplarzy ZZZ, a uzyskane za nie 600 złotych przekazałam osobiście do rąk własnych Zbawcy.
Nie drążyłam już jednak tematu, bo nie chciałam się w tym babrać. Milszy mi święty spokój. Zwłaszcza, że ani felietonistka dodatku do popularnego dziennika ani felietonista pewnego poczytnego tygodnika, do dziś, mimo wygranego procesu i nasłania na Zbawcę komorników, nie zobaczyli ani złotówki. Ja ujrzałam 3855 złotych i 50 groszy, które w dwóch ratach i wielkim upokorzeniu, wyrwałam niemal z gardła. Na dodatek wbijana byłam w trakcie tej operacji w tak wielkie poczucie winy, że dopominam się o swoje, że po otrzymaniu należności zachorowałam na owo nieszczęsne zapalenie nerwów.
Felietonistka dziennika, która zdecydowała się pozwać Zbawcę do sądu, w marcu ubiegłego roku napisała, o swojej wydanej przez niego książce, że „wyszła drukiem w 2011 roku. Miała świetną promocję, którą zrobiłam głównie ja sama przy wielkiej pomocy serdecznego przyjaciela znającego rynek mediów. Mój wydawca nie zrobił prawie nic, jakby w ogóle nie interesowała go sprzedaż. Ale i tak o książce mówiono w TVN, w TVP, w radio, pisano w kolorowych gazetach, w najpopularniejszych dziennikach, na blogach, diabli wiedzą gdzie jeszcze. Mały wywiad na temat książki opublikował nawet FORBES (wg ostatniego filmu Scorsese: szczyt lansu). Przez kilka pierwszych tygodni od wydania książka nie schodziła z internetowej listy TOP Empiku. Można powiedzieć – raj promocyjny. Ale dla kogo ten raj? Książka kosztuje 32 złote. Część zabiera księgarz, część dystrybutor. No i wydawca oczywiście. Dla mnie, według umowy miało być, uwaga: 2 złote. Miało być. Do dziś nie dostałam z tytułu sprzedaży książki ani jednej dwuzłotówki. Wydawca nie odbiera telefonów.” Równo rok później opublikowała treść listu z kancelarii adwokackiej, który brzmiał: „Szanowna Pani, mamy dobre wieści w sprawie szansy na częściowe rozliczenie za Pani powieść (tu tytuł). Otóż 3 marca był w Pani wydawnictwie komornik. Zajął przedmioty (m.in. biurka, komputery, lodówkę) i oszacował ich wartość na 3.110 zł. Z poważaniem. Kancelaria Adwokacka.” Jednak gdy byłam u Zbawcy w sierpniu, by podpisać cholerną ugodę, biurka, komputery i lodówka nadal stały na miejscu. Felietonistka nadal nie miała pieniędzy. Z kolei felietonista tygodnika, który również poszedł ze Zbawcą do sądu w jednym z felietonów w tygodniku napisał o polskim rynku wydawniczym m.in. „Dziś natomiast można wpaść na przykład na pożal się Boże szemrane wydawnictwo (tu nazwa), którego właściciel (tu imię i nazwisko) po prostu kpi ze swoich autorów. Jeśli do niego pójść, to nie z książką, tylko z adwokatem i komornikiem”.
Dlatego często zastanawiam się czy dobrze zrobiłam walcząc? Przecież uzyskałam niecałe nędzne cztery tysiące złotych za tyle LAT swoistego okradania, zaś pochorowałam się strasznie. Ale z drugiej strony pozostaje pytanie: Czy tym razem machnięcie ręką nie byłoby wyrażeniem zgody na rozbój w biały dzień? Przyznam, że w sytuacji podobnej do mojej jest co najmniej kilkunastu autorów, a tylko dwójka poszła do sądu. I z jakim skutkiem?
PS Wiem, że długi tekst, dlatego szczerze gratuluję tym, którzy dobrnęli do końca. Ja też w tym roku dobrnęłam do końca. Współpracy. Uff!