Ile zarabia pisarz, czyli zamknięte koło fortuny, która jednak kałem się tuczy

Spread the love

Namawiano mnie na udział w debacie w radiu TOK FM w sprawie zarobków pisarzy. Najpierw pomyślałam, że pójdę, ale potem… przyszła taka refleksja…

Debata wykluła się po swoistym medialnym piekiełku, które się stworzyło w środowisku po wyznaniu niejakiej Kai Malanowskiej, że na swojej książce nominowanej do Nike zarobiła niecałe 9 tysięcy. Nie czytałam żadnej książki Kai Malanowskiej. Śmiem jednak sądzić, że musi w niej coś być. W końcu nominacji do Nike nie dostają rzeczy, których poziom oscyluje między książeczką czekową, telefoniczną, a kucharską. Z całym szacunkiem do wszystkich trzech wyżej wymienionych i szalenie przydatnych książeczek.

Wydaje mi się, że założenie, że ludzie nie czytają i dlatego pisarze nie zarabiają, jest z góry błędne. Po pierwsze są ludzie, którzy czytają i to nawet więcej niż kiedyś, ale swą aktywność czytelniczą przenieśli do Internetu itd. Ja sporo czytam w sieci. Właściwie bez przerwy coś tam czytam. Artykuły, blogi, prace naukowe itd. Czytam to na komputerze, tablecie, a ostatnio i na komórce, bo jak nowa i nie zawiesza się i wygodna, to… czemu nie? Dzięki temu mogę czytać w tramwaju i w sekundę schować urządzenie do kieszeni. Jak to natomiast jest z książkami? Te rzeczywiście czytam rzadziej. (Mam na myśli książki nowe.) Powód właściwie prozaiczny. Cena. Choć może powinnam powiedzieć: stosunek ceny książek do moich zarobków. Nie stać mnie na książki! Mało tego! Nie stać mnie na własne książki! Proszono mnie, bym gdzieś tam swoje książki podarowała i to miało być dla mnie prestiżowe itd. Problem w tym, że musiałabym je kupić, a cena kompletu przekracza stówę. To rachunek za prąd na klatce i wywóz śmieci. Dlatego przez miesiąc nie wyskrobałam na to kasy. Inicjatywa, która teoretycznie miała być dla mnie korzystna, bo jakiś tam splendor i coś jeszcze – upadła. Być może inny pisarz skorzystał, bo dał tam swoje książki.

Wielokrotnie mówiłam i pisałam o tym, że decyzję o zostaniu pisarką, (lub jak woli pewien mój kuzyn, który twierdzi, że pisarzem to był Sienkiewicz, a my wszyscy dziś piszący możemy być, co najwyżej literatami), podjęłam, jako ośmioletnia dziewczynka. Nie myślałam wtedy o pieniądzach. Moja decyzja była podyktowana tym, że moment doprowadzenia do końca wymyślonej przeze mnie historii, dawał mi wielkie uczucie spełnienia. W ten sposób odkryłam, czym jest porządkowanie umysłu, który swędział mnie od najmłodszych lat, bo od kiedy sięgam pamięcią myślałam o tym, co przed nami, co po nas, jak wygląda wszechświat, niebo, kosmos itd. Nie myślałam, że pisarstwo ma się wiązać z wielkimi pieniędzmi. Ba! Nie wiem, czy myślałam o jakichkolwiek innych poza forsą na przeżycie. Jako dziecko wychowane w domu pełnym książek i albumów z malarstwem dobrze znałam obraz Carla Spitzwega „Ubogi poeta”. Wcześnie też poznałam życiorys Norwida, a przynajmniej informację, że umarł w nędzy. Była więc u mnie wewnętrzna zgoda na to, że pisarstwo to nie jest sposób na zostanie milionerem. Oczywiście, gdy przyszło co do czego wielokrotnie odczuwałam ból, z tego powodu, że honorariom daleko nie tylko do kokosów, ale pieniędzy godnych przetrwania. I przyznaję, że przykro mi, że nie płaci się pisarzom za napisanie, a jedynie za sprzedaż. Przykro mi zwłaszcza dlatego, że równocześnie widzę, jak różnego rodzaju pustakom płaci się o wiele więcej za to, że są na wizji w jakichś durnych programach. Ale cóż… ja podjęłam decyzję zarabiania na życie głową. Ktoś inny inną częścią ciała – patrz wary obciągary, sztuczny cyc i napompowana dupa. W końcu mamy wolność i demokrację!

Owszem, najbardziej było mi przykro, gdy podczas jednego ze spotkań autorskich, pewien chłopiec usłyszawszy, że mam 2 złote od książki powiedział, że nie warto ze mną gadać, bo jestem nikim, a potem wstał i wyszedł z sali. Wprawdzie nauczycielka go obiecała ukarać (nie wiem, dlaczego ma karać kogoś za poglądy, do których ma prawo), mnie przeprosiła, ale… nie gniewam się przecież na gimnazjalne pacholę chowane w kulcie pieniądza. W końcu to kult stary, jak świat! Kult, któremu ulegają także pisarze. Są dwie szkoły pisarskie: oczywiście falenicka i otwocka. Pierwsza mówi, że pisarz musi dojrzeć, więc powinien pisać książki raz na jakiś czas i wszystkie dobre. Druga szkoła mówi, że powinien pisać bez przerwy. Ja staram się godzić obie szkoły, czyli robić jedno i drugie. W praktyce napisać kilka dobrych książek, ale też i pisać coś codziennie. Dlatego niekoniecznie to codzienne pisanie owocuje książką. Są pisarze, którzy w pogoni za ciągłym pisaniem produkują książki, jak fabryka Łucznik maszyny do szycia i broń. Czy to są dobre książki? Różnie to bywa. Józef Ignacy Kraszewski, który napisał ich ponad 600 znany jest właściwie tylko ze „Starej baśni” i to być może jest odpowiedź na wiele cisnących się na usta pytań.

Często spotykam się z postawą znajomych, którzy widząc moją sytuację finansową mówią: „Gdybyś napisała coś tak dobrego jak Harry Potter, to byś miała się lepiej”. Hm. Nieskromnie powiem, że moja „Klasa pani Czajki” czy „LO-teria” jest więcej warta od Harry’ego Pottera, który w warstwie psychologicznej był cienki, wiec już przebrzmiał, jak sygnał pociągu, który dawno minął pobliski dworzec. Ne każda głośna książką, sprzedająca się w milionowych nakładach, przetrwa próbę czasu. Nie każda małonakładowa jest od razu gównem. Ludzie patrząc na zarobki Joanne Rowling i informację, że z honorariów za HP kupiła sobie zamek, popełniają błąd myśląc, że każdy tak powinien mieć. Tymczasem nie każdy potrzebuje zamku! Poza tym świat nie jest sprawiedliwy. Ja się na to oczywiście nie godzę i z tym walczę swoimi wszelkimi sposobami, czyli… piórem. Ale z drugiej strony przyjmuję do wiadomości, że jest, jaki jest i paradoksalnie stwierdzam, że w tym cały jego urok! To właśnie ta niesprawiedliwość świata jest dla wielu twórców (nie tylko ludzi pióra) natchnieniem.

Miałam kilkanaście lat, gdy z jednego z literackich wyjazdów przywiozłam do domu kolegę – młodego, zdolnego poetę. Był młodszy ode mnie i wahał się, na jakie iść studia. Przywiozłam go do domu rodziców, do Ojca, który był dla mnie autorytetem. Kolega spytał: „Panie Macieju, na jakie studia iść, by nie były za trudne, za długo nie trwały i by się po nich dobrze zarabiało?” Ojciec popatrzył na kolegę i powiedział: „Mój drogi! Najlepiej u doliniarzy!” Kolega był z Krapkowic, czyli Opolszczyzny. Gwara warszawska była mu obca. Kto to doliniarz – nie miał zielonego pojęcia. Musiałam mu wytłumaczyć, że to taki złodziej, co w środkach komunikacji miejskiej kradnie po kieszeniach. Mina kolegi, tak samo jak odpowiedź Ojca, dały mi do myślenia. Teraz też, gdy pytają mnie ludzie, czy warto być pisarką, odpowiadam: „Jeśli chcesz coś ludziom opowiadać, to tak. Ale jeśli chcesz zarabiać wielkie pieniądze, to nie! To zostań człowieku prawnikiem i to najlepiej na usługach mafii!” Oczywiście można jeszcze zostać króliczkiem jakiegoś starego, bogatego playboya, jeśli ktoś mający talent pisarski lubi bawić się genitaliami starszych panów. Jednak tu warunkiem niezbędnym jest uroda. Ale myślę, że po odsłużeniu swego przy boku takiego lowelasa, stać będzie dziewoję na skromne życie pisarki żyjącej z procentów od kapitału, który zgromadziła dzięki innej części ciała niż głowa.

Jak nie pasuje, to trzeba znaleźć jakiś zawód, jego się trzymać i równolegle pisać w nadziei, że nadejdzie dzień, kiedy człowiek da radę utrzymać się tylko i wyłączenie z pisania.

Kaja Malanowska moim zdaniem popełniła błąd spodziewając się, że od razu uda jej się nawet nie tyle zarabiać na pisaniu kokosy, ile w ogóle utrzymać się z tegoż pisania. Przecież nawet małe dzieci wiedzą, że nie od razu Kraków zbudowano. W debacie nad tym, że ludzie nie czytają, a pisarze nie zarabiają radziłabym się skupić na… cenach książek! Bo to w tym tkwi cała czytelniczo-pisarska tragedia. Jeśli ja liżę książki przez szybę. Staram się czytać je w księgarniach, albo podczytywać na targach, to co dopiero inni? Wyznam też jeszcze coś i to nie bez wstydu. Kilka razy złapałam się na myśli, że dobrze jest być dziennikarzem, bo dzięki temu raz na jakiś czas wpada w moje ręce dobra książką podarowana mi przez jakieś wydawnictwo z nadzieją na recenzję lub felieton w telewizji. (Ostatnio o generale Grocie, a wcześniej o Ludomirze Benedyktowiczu.) Gdyby nie to, moje czytelnicze zdziadzienie sięgnęłoby zenitu. A tak… wzbogacam się o świetne pozycje nie wydając na nie pieniędzy. Choć Najwyższy jest świadkiem, że chętnie bym za nie wszystkie zapłaciła, żeby ich autorzy mieli z tego kasę. A tak… nie mają, jako i ja nie mam za swoje. Koło się zamyka. Problemem nie są nieczytający ludzie, ale ceny książek. To, że ludzie mniej kupują książek niż kiedyś. W PRL nie było nic, ale książka była. Czasem spod lady, ale jednak! Kolejki było po „Baśnie” Andersena, „Baśnie tysiąca i jednej nocy”, a nawet Koran! I było nas na to stać! Dziś wszystko leży odłogiem w księgarniach i czasem idzie na przemiał lub do taniej książki. Nie dlatego, że złe. Ale dlatego, że z trudem starcza nam na płacenie rachunków! Inwestujemy więc w to, bez czego żyć nie możemy. W prąd, wodę, gaz i jedzenie. A bez książki żyć możemy, choć ktoś powie, co to za życie. Na szczęście są biblioteki. Jeżdżąc na spotkania autorskie wielokrotnie widziałam w bibliotekach zeszyty zapisów na książki. Wprawdzie dzisiejsze biblioteki kupują nowości wg. widzimisię dyrekcji. A ta nie kupuje wszystkiego, co nowe, bo ma tak ograniczony budżet, że musi dokonywać jakiegoś wyboru. Dokonuje go wg. własnego uznania. Przeważnie patrząc na listy bestsellerów, a te często są sztucznie napędzane. To, że miejsce na liście bestsellerów kosztuje – chyba już nie jest tajemnicą poliszynela. W każdym razie koło się zamyka. W PRL wiele rzeczy było fatalnych, ale była tania książka. Nie twierdzę, że to zasługa ustroju, który wtedy mieliśmy, bo prawdę mówiąc nie znam się na tym. Wiem, że gdy jako nastolatka jechałam na wakacje, to wracałam z plecakiem, w którym obijało się 10 tomików wierszy poetów, których nie znałam, a których chciałam poznać. Dziś nie stać mnie nawet na Szymborską. A tego niestety nikt do recenzji mi nie przesyła, bo noblistów się nie recenzuje.

I tylko Kaja Malanowska w swojej naiwności krzyczy, że nie zarabia, jako pisarka. Pani Kaju, niech Pani zarobi, jako ktoś inny i już przestanie wrzeszczeć. Bo mnie, jako pisarkę bardziej boli moje życie czytelniczki. Prawdziwie boli mnie to, że jako człowiek – abstrahując od wykonywanych dwóch zawodów – nie mogę sobie pozwolić na wiele książek, które ostatnio wyszły. A tym samym też nie wspieram koleżanek i kolegów po piórze. Koło się zamyka? Fortuna nim się toczy? A może i raczej kałem tuczy? Po tej dyskusji w mediach stwierdzam, że tak. Temat zarobków pisarskich jest tematem gównianym. Dlatego zrezygnowałam z udziału w debacie. I tylko tu, u siebie w kameralnym gronie piszę, co myślę. Stan mój, jako pisarki (czy jak woli kuzyn 'literatki’) jest niczym w porównaniu z moim stanem – czytelniczki!

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...