Matrix to przy tym Pikuś

Spread the love

Gdy w ubiegłą niedzielę na wrocławskim dworcu dość zdenerwowana pisałam o pewnym festiwalu literackim, nie przypuszczałam, że dotknę czegoś bardzo, ale to bardzo śmierdzącego. Niestety tak się stało. Po moim tekście skrzynka została dosłownie zasypana listami. Na Facebooku, co chwilę odzywali się albo ludzie, którzy byli na pierwszej edycji tej imprezy rok wcześniej i żałowali, że przemilczeli tę „żenadę żenad”, jak nazwała to jedna z pisarek, albo „żenuła żenuł”, jak napisała druga. Ewentualnie odzywali się ludzie, którzy mieli być w tym roku, ale z przyczyny, która się nazywa „Wielki K.” i jego chamskie zachowanie nie przyjechali. Były też listy od ludzi, którzy byli wraz ze mną w tym roku i mieli takie samo zdanie. Nie zabrakło też listów od mieszkańców miasteczka, bo historia tego „festiwalu” lotem błyskawicy obiegła je następnego dnia. Ci przepraszali za to, co się zdarzyło, choć jawnie mówiłam, że nie mam do nich żalu. A nazwy miasteczka nie podaję między innymi dlatego, że jest piękne i po co ma w świat iść o nim taka opinia? Burmistrz zresztą powiedział, ze zaprosi nas z powrotem na profesjonalne spotkania autorskie. 

Oczywiście pozostała kwestia samych członków Stowarzyszenia i ich tzw. popleczników, których kilkoro się znalazło. Wśród nich pewna pani, która jest w komisji rewizyjnej Stowarzyszenia. Zarzuciła mi, że opublikowałam to wszystko w celu wypromowania samej siebie. Matko! W świetle prostych statystycznych faktów, tamten post popularności mi nie przyniósł. Statystki mojego bloga są jawne. W ciągu ostatnich 2 lat, kiedy przeniosłam go pod adres piekarska.blog.pl odwiedziło go 3 miliony 200 tysięcy czytelników. Ten post przeczytało zaledwie 5 tysięcy osób. Nie załapał się on nawet do pierwszej pięćdziesiątki najpopularniejszych moich tekstów. (Dziesięć najpopularniejszych widać na pasku wraz z liczbą czytelników.) O czym więc mowa? Nie liczyłam na to, że zdobędzie popularność. Nawet nie kliknęłam specjalnego okienka „poleć blog.pl”, bo co tu polecać? Temat nie jest chodliwy. A przede wszystkim nie przynosi mi chwały publiczne przyznawanie się do tego, że dałam się tak oszukać, nabrać i potraktować. Gdybym posiadała te cechy, które pani z komisji rewizyjnej Stowarzyszenia mi zarzuca, powinnam zachować się jak ona, poumieszczać ciasne kadry zdjęć z wydarzenia, porobić dobre miny do złej gry i nigdy nie przyznać się, że brałam udział w podobnej żenadzie, ale rozgłaszać, że było cudownie!!! Napisałam to z myślą, by nigdy o tym przykrym doświadczeniu nie zapomnieć, być czujną i wszystko już zlecać do sprawdzenia Agencji Autorskiej Autograf, która opiekuje się mną, jako autorem. Ale PRZEDE WSZYSTKIM napisałam, by ostrzec innych. By zachowali czujność, by nie dali się nabrać. I sprawdzali opinie o organizatorze. Nie tylko imprezy pisarzy ubranych na biało, ale każdej, na którą mają jechać na swój koszt. Nie wszyscy organizatorzy docenią ten „wkład własny”.

Przykre, że pani z komisji rewizyjnej, która zarzuciła mi promowanie się wpisem, krytykującym jej Stowarzyszenie, która to beznadziejne wydarzenie firmowała poniekąd swoją twarzą, nadal nie ma czujności. Owa pani np. w księgarnia we Wrocławiu w czasie spotkania z zagranicznym autorem, była jego tłumaczką, bo jak dowiedziała się w ostatniej chwili, nie przyjechał tłumacz, gdyż po drodze miał podobno wypadek. Nie zastanawia się, kim był ten tłumacz, którego w ostatniej chwili zastąpiła, a nawet nie ma najwyraźniej cienia wątpliwości, że od początku tłumacza żadnego nie było, tylko organizator wiedząc, że ona zna angielski i sobie poradzi, postanowił postawić ją przed faktem dokonanym sprzedając kolejną bajeczkę o wypadku tłumacza tuż przed planowanym spotkaniem w księgarni. Do dziś nikt nie wie, jak się ów tłumacz nazywał. Swoją drogą cóż za nieszczęścia w okolicach Wrocławia i w samym Wrocławiu? Przecież organizator spóźnił się na otwarcie festiwalu podobno przez kondukt pogrzebowy, a potem na inne spotkania przez karambol i policję… (Czy odwrotnie. Najpierw karambol i policja, a potem kondukt pogrzebowy). W tym zmyślaniu nieszczęść organizator jest świetny. Sam powinien zostać pisarzem. Nie zapominajmy, że upokorzonemu aktorowi z pewnego teatru kazał powiedzieć, że przez niego ma teraz wylew i leży w szpitalu, choć dziwnym trafem stał wtedy z innymi i palił. Jego bajeczek naliczyłam już ze 20… Jeszcze cały czas wszystkie sprawdzam. Bo ja tego tak nie zostawię. Zwłaszcza, że… została ostatnia sprawa. Dobroczynność. Proszę sobie wyobrazić, że kiedy byłam już w domu, a właściwie wróciłam do Obór, by w spokoju kończyć książkę, dowiedziałam się, że w czasie festiwalu zbierano pieniądze na… biedne dzieci z pewnego domu dziecka, a całość była imprezą charytatywną. Dziś myślę, że to dobrze, że dowiedziałam się o tym post factum, gdyż jeszcze byśmy z wydawcą ufundowali pudła z książkami, jak robiliśmy to kilka razy, gdy jeździłam, jako autorka po domach dziecka. Dopiero po powrocie do Warszawy dowiedziałam się też, że od różnych ludzi Stowarzyszenie dostało książki dla tych biednych dzieci. Tylko jeden z darczyńców, zobaczywszy, co się dzieje, zażądał pokwitowania. Dostał je z wielkim oporem. Nikt nie chciał kwitować odbioru książek za prawie tysiąc złotych!!!

Pani z komisji rewizyjnej wspomnianego przeze mnie Stowarzyszenia zarzuciła mi gdzieś tam nieczułość, brak chęci pomocy dzieciom itp., Że nie zwróciłam uwagi na to, że to był cel charytatywny! Cóż… jasnowidzem nie jestem. Najpierw myślałam, że czegoś nie doczytałam, ale przeczytałam całą swoją korespondencje ze Stowarzyszeniem. Słowa o domu dziecka tam nie było. Jeśli było gdzieś w Internecie na jakichś forach, grupach itd., to przepraszam. Zapracowana czytałam inne rzeczy.

Samo Stowarzyszenie, którego członków poblokowałam wszędzie gdzie się dało, opublikowało gdzieś tam groźbę pod moim adresem, w której napisało, że złamałam regulamin festiwalu pijąc na nim alkohol. Cóż… do picia alkoholu na owym festiwalu sama się przyznałam, ale… nie mam 13 lat i mi wolno. A poza tym… jaki regulamin? Czy ktokolwiek pokazał mi jakiś regulamin? Czy wysłał mi go? Czy dał do podpisania? Czy wreszcie ktokolwiek wcześniej mi powiedział o nim? I o tym, że picie piwa podczas festiwalu jest zabronione? Tzw. pożyteczny idiota, czyli autor wspierający Stowarzyszenie, popełnił wpis na swoim blogu, w którym również pisał o tym złamaniu przeze mnie regulaminu i piciu alkoholu w czasie festiwalu. Biedak… zapomniał, że pił go razem ze mną! Gdy mu to przypomniano dopisał stosowny fragment i stwierdził, że pił dopiero w internacie, a wcześniej nie, bo miał spotkania. Pił więc po pracy. Cóż… ja tego dnia spotkań nie miałam – to raz. A na rynku miasteczka wraz ze mną piła główna gwiazda festiwalu, czyli autor z zagranicy, a także… owa pani z komisji rewizyjnej Stowarzyszenia. Siedzieliśmy przy stoliku w barze, w którym poza piwem były tylko soki, a brak było kawy czy herbaty. Wraz z nami siedziała pewna początkująca pisarka, autorka jednej książki. Była tak podniecona obecnością autora z zagranicy, że chciała mieć z nim zdjęcie. Wręczyła mi swój aparat. Uwieczniłam więc na zdjęciu ją, panią z komisji rewizyjnej Stowarzyszenia i mistrza z Wielkiej Brytanii pochylonych nad szklankami piwa. Gdy po festiwalu początkująca pisarka zamieściła to zdjęcie na Facebooku, pani z komisji rewizyjnej Stowarzyszenia zażądała usunięcia fotografii. Cóż… przecież oficjalnie tylko ja piłam piwo. Ona nie. A to zdjęcie? Lepiej, żeby go nikt nie widział. Ja na szczęście mam je w komputerze.

Zostawmy jednak obrońców Stowarzyszenia, którzy w zamian za to, by zaistnieć, (bo to zresztą ich ulubione słowo, choć w tym wypadku nie wiem gdzie chcieli zaistnieć i przed kim), godzili się na to, by ktokolwiek był na festiwalu źle traktowany, przymykali oko na chamstwo i jawną amatorszczyznę. Zostawmy więc i naiwność pani z komisji rewizyjnej i pożytecznego idiotę z całym jego zakłamaniem.

Napisałam, że ten mój tekst przeczytało zaledwie pięć tysięcy czytelników, co jak na ten blog, jest wynikiem bardzo, ale to bardzo słabym. Jednak został też tu pobity pewien rekord. Po żadnym moim tekście nie dostałam aż tylu listów. Moja skrzynka pocztowa pękała w szwach przez ponad trzy dni. Facebook się blokował, bo okna z tzw. czatem otwierały mi się raz po raz. Co ludzie pisali? Wspominałam, że były przeprosiny z miasteczka od mieszkańców, były listy od zwykłych czytelników, były też informacje o tym, kto jeszcze miał być i co w czasie festiwalu się nie odbyło. Przyznaję, że ponieważ poniekąd chciałam tam odpocząć od pisania, więc nie przyjrzałam się wnikliwie wręczonemu mi około 15-tej w sobotę programowi, w którym były wymienione jeszcze inne atrakcje. Dlatego nie zauważyłam, że miały być: turniej szachowy, zamek do skakania, punkty krwiodawstwa i wiele innych atrakcji. O tym, dowiedziałam się po czasie. A ci, którzy mieli to zorganizować odezwali się do mnie nie szczędząc gorzkich słów pod adresem organizatorów. Pisali do mnie, bo jako jedyna odważyłam się napisać publicznie o tym, choć nie podałam nazwy festiwalu, Stowarzyszenia, ani miejscowości. Nie musiałam.

„Nie podaje Pani nazw i nazwisk, ale domyślam się, że chodzi o…? Linki, krążą w środowisku pisarzy na FB. Myślę, że ,,odwaliła” Pani kawał dobrej roboty pisząc relację na blogu.” – napisała jedna z osób.

„Miałam nieprzyjemność kiedyś rozmawiać z tym „Wielkim K” i od tamtej pory jestem na liście jego wrogów. (…) Szkoda, że autorzy, którzy brali udział w ubiegłorocznej „imprezie” nie napisali oficjalnie prawdy jak było (a wiem, że było porażkowo), dobrze, że Pani się odważyła.” – napisała druga.

Przyszedł też list, który ubawił mnie do łez, ale też i sprawił, że włosy zjeżyły mi się na głowie. Czyż to nie dom wariatów?

„Przed momentem przeczytałam z prawdziwym zażenowaniem, ale też nie ukrywam – pewną dozą przyjemności Pani wypowiedź dotyczącą udziału w festiwalu. Z zażenowaniem – bo wstyd jest, że zostaliście Państwo (wszyscy pisarze) potraktowani w tak nieprofesjonalny sposób. Zatem dlaczego z przyjemnością? Nie chcę Pani zanudzać – przekażę tylko to, co najważniejsze. (…) Zostaliśmy zaproszeni przez Stowarzyszenie (…) do udziału w akcji w (…). „Wielkiego K” poznałam na początku sierpnia (zaprosił mnie do siedziby swojej organizacji, którą okazało się mieszkanie – (…) dom pobytu dla osób z różnymi problemami). Nasza rozmowa rozpoczęła się od pokazania nam (…) miliona dokumentów – jakichś potwierdzeń nadania NIP-u, REGON-u, rachunku wyników finansowych, wypisu z KRS, statutu Stowarzyszenia i innych takich. Generalnie trudno było nam określić, po co to wszystko, więc zapytaliśmy wprost. Wielki K. odpowiedział, że (…) działa, jako organizacja samorządowa, nie ma żadnego wsparcia finansowego i że mamy nie oczekiwać, że jakoś nam zapłacą za udział w akcji (to było dla nas zrozumiałe – i tak działamy charytatywnie). We wstępnej rozmowie przez telefon została przekazana mi informacja, że podczas akcji zamieszkamy w hotelu wraz z innymi artystami, że podczas festiwalu zorganizowane zostaną dwie sceny muzyczne i generalnie, zgodnie ze słowami Wielkiego K.: mamy sobie zrobić taką dwudniową wycieczkę. W mieszaniu Wielkiego K. dowiedzieliśmy się, że spać będziemy w namiotach, ludzi (…) mamy zachęcać sami (podchodząc do nich na rynku), dojechać mamy na własną rękę, nagrody ufundować z własnej kieszeni, pomóc organizatorom w przeprowadzeniu całego happeningu – i co najlepsze:, jeśli możemy – zorganizować scenę muzyczną. Bo ich na to nie stać. (…)
Wielki K. opowiedział mi o sobie. (…) ma 42 lata, cierpi na hemofilię, śpi 2,5 godziny na dobę – w związku z tym posiadł znajomość 11 języków obcych, pracował, jako audytor na zlecenie MSWiA (stąd też podobno jego znajomości), ma podwójne obywatelstwo – brytyjskie, od 13 roku życia (nie pamiętam dokładnie) mieszkał w Anglii, skończył psychologię na UJ, ma doktorat na jakiejś uczelni w Opolu, wykładał na łódzkiej filmówce, robił reklamy dla TVP i przeprowadzał różne kampanie społeczne. (W tym momencie dostałam linki do kilkunastu filmików. Jeszcze jestem w trakcie sprawdzania czy wielki K. jest ich współautorem, ale już teraz mogę powiedzieć, że marne szanse, by ktoś to potwierdził – przyp. MKP) (…) Nie pamiętam wszystkiego – bo w głowie mi się już to przestało mieścić. Nie rozumiałam, dlaczego władze Wrocławia nie chcą go wspierać, pokazywał mi jakiś list gratulacyjny od (tu nazwisko pewnego polityka), jakieś książki z autografami, numery telefonu do różnych artystów (u pewnej piosenkarki  (tu nazwisko – przyp. MKP) kilka razy spędzał Wigilię).
Pokazał mi też stronę, że to o nim: (tu link do bazy filmu polskiego i postaci o tym samym, co jego imieniu i nazwisku, pracującej, jako rekwizytor – przyp. MKP).

Czemu list ubawił mnie? Bo megalomania „Wielkiego K.” już wcześniej wydała mi się śmieszna, gdy gdzieś tam przypadkiem usłyszałam o tych kilkunastu językach, a przyparty do muru nawet nie zamienił jednego słowa z pisarzem z Wielkiej Brytanii. Jak na kogoś, kto mieszkał tam do 13-go roku życia to dziwne, prawda? Takich śpiewek, co to nie on, było więcej. Wtedy, wpuszczałam je jednym uchem, a wypuszczałam drugim. Teraz już tak dla własnej ciekawości posprawdzałam. I tak… Nie chcąc zamęczać czytelników wspomnę tylko, że piosenkarka, z którą podobno spędzał kilka razy wigilię, nie przyznała się do tej znajomości, choć dostała do obejrzenia aż trzy różne fotografie „Wielkiego K.” Podobnie bardzo znany filantrop, z którym „Wielki K.” był sąsiadem. Zabawne było podszywanie się pod osobę z Bazy Filmu Polskiego, czyli rekwizytora. Otóż… tenże rekwizytor przygotował w 1985 roku rekwizyty do pewnego serialu kostiumowego. Gdyby tą osobą był „Wielki K”, musiałby rozpocząć pracę rekwizytora jeszcze w głębokiej podstawówce…  w wieku 12-13 lat…
I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej…

W wolnych chwilach, (bo wróciłam do intensywnej pracy w redakcji, a także siedzę nad poprawkami nad książką i jeszcze robię oczywiście kilka rzeczy), spokojniutko zbadam jeszcze inne sprawy związane z tym „fascynującym” Stowarzyszeniem. To zadziwiające, co można odkryć przeglądając nie tylko listy, ale przede wszystkim dokumenty, które są przecież zupełnie jawne, a także zaglądając w przepisy, szperając w sieci… Ale o tym dopiero napiszę i być może nie tylko na blogu. Na koniec nadmienię, bo to istotne, a może się ktoś jeszcze nie domyślił, że „Wielki K.” nie tylko nie jest we władzach Stowarzyszenia, ale nigdzie nie figuruje w jego KRS. Kimże jest człowiek, który przy ludziach, uczestnikach festiwalu wyzywał swojego prezesa? Ba!

PS zatytułowałam ten wpis Matrix to przy tym Pikuś, bo Matrix jest dla mnie symbolem życia w złudzeniach i przebudzenia się ze złudzeń. Tu… masa ludzi, mimo jawnego pokazania prawdy, nadal woli żyć w Matrixie, stworzonym przez Stowarzyszenie i tzw. „Wielkiego K.”, który ewidentnie ma coś z głową.

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...