Uwaga! Przed przeczytaniem polecam nalać sobie do szklanki dowolnego alkoholu. Nie wiem co zalecić niepijącym. Sama piję rzadko i mało. Ale zdarzają się historie, których się nie da na trzeźwo. Nie na darmo mówią Rosjanie, że „bez wódki nie razbieriosz”. A więc uwaga. Bajka będzie długa!
Siedzę na dworcu we Wrocławiu. Powinnam być jeszcze na festiwalu literackim, na który zaproszono mnie wiele, wiele tygodni temu. Dziś nawet miałam mieć spotkanie autorskie, ale… siedzę na dworcu. Wracam do domu. Dlaczego? Cofnijmy się do dnia, w którym mnie zaproszono… Byłam „zapisana”. Książka, która kończę, a na którą mam stypendium artystyczne MKiDN, pochłonęła mnie bez reszty. Dlatego, gdy zaproszenie przyszło, najpierw zastanawiałam się… przyjąć, nie przyjąć? Niby piszą, że wprawdzie nocleg w internacie, ale że zapewniają zakwaterowanie i wyżywienie, jednak dojechać muszę na własny koszt. Impreza nic mi nie mówi, choć to podobno druga edycja. Ale… w regionie, do którego mnie zapraszano, Ulubiony ma do załatwienia pewne rodzinne sprawy. Chciał wybrać się tam od dawna. Dlaczego więc nie jechać? Połączymy parę rzeczy, a przy okazji poznam nowych ludzi pióra. kilka osób znam z Facebooka, ale większość nazwisk nic mi nie mówi, poza jednym. To wybitny brytyjski pisarz niezwykle w Polsce popularny. Myślę, że skoro on tam jedzie, to będzie w porządku impreza. Nie sprawdzam więc organizatora. Przyjmuję po prostu zaproszenie.
Gdy po jakimś czasie odkrywam, że stypendium muszę rozliczyć wcześniej niż myślałam, a co za tym idzie szybciej skończyć książkę, mam chwilę wahania. Przecież nie mam czasu. A i Ulubionemu wypadają pilne sprawy zawodowe, więc… na pewno ze mną nie pojedzie. Zastanawiam się, czy nie zrezygnować. Do imprezy trzy tygodnie. Ale jakoś mi głupio. Przecież obiecałam, tak ładnie zapraszali. Nie chcę być niepoważna. Jadę. Podejmuję jednak decyzję, że pojadę pociągiem. Odpocznę pod drodze. A może i poczytam lub popiszę? Jestem przepracowana. Ostatnie tygodnie śpię po 3 godziny pisząc często od siódmej rano do czwartej nad ranem dnia następnego z przerwami na posiłki. W pałacu w Oborach, czyli Domu Pracy Twórczej Fundacji Domu Literatury niemal mieszkam. Dorobiłam się tam nawet swojej łapki na muchy. Festiwal Literacki ma być w weekend w małym miasteczku pod Wrocławiem. Przez ostatni tydzień koresponduję i z organizatorem i z moim wydawcą, by połączyć jednego z drugim i żeby na festiwalu można było kupić moje książki. W środę dowiaduję się, że wyszły z Warszawy. W czwartek, że dotarły do Wrocławia do siedziby organizatora. W piątek rano opuszczam Obory. Pędzę na złamanie karku do domu, by chociaż ucałować moich chłopaków. Odwożę Ulubionego do pracy i wracam do domu. Nastawiam prania, poprawiam pewne rzeczy w książce, maluję paznokcie, zmieniam wielką walizkę na małą walizeczkę, a kolorowe ubrania na białe, bo pisarze mają tam występować w białych strojach. Porzucam samochód na podwórku przed domem i wsiadam do pociągu. Organizatorzy mają mnie odebrać z dworca. W pociągu, choć to Intercity, nie działają kontakty, więc nie mam gdzie podładować komórki. Gdy dojeżdżam do Wrocławia mam 5% baterii. Dzwonię do organizatora, że dojeżdżam. Mówię o problemie z telefonem. Słyszę, że zaraz oddzwoni wolontariusz. Wolontariusz oddzwania i mówi, bym jeśli mogę wysiadła w Mikołajowie. Rozłącza się. Niestety pociąg akurat z Mikołajowa odjeżdża. Oddzwaniam do wolontariusza, że jednak będę na Dworcu Wrocław Główny, że o Mikołajowie powiedziano mi za późno. Wolontariusz nie odbiera telefonu. Dzwonię do organizatora. Komórka ma już tylko 1% baterii… Och… mogłabym długo opisywać jeszcze, jak z tableta łącząc się z wi-fi na dworcu Wrocław Główny piszę na FB, że proszę o odbiór. No, ale po jakimś czasie wszystko się udaje. Z dworca odbiera mnie młody człowiek. Samochód rzeczywiście czeka. Nie jest to wprawdzie samochód organizatora, a innego uczestnika pisarza, który na specjalnie festiwal literacki przyjechał aż spod Londynu, ale jestem zmęczona. Nie analizuję tego. Jedziemy do siedziby organizatora. Jest 21:00… tam mamy dostać kolację. Nie jestem specjalnie głodna, ale… kolega po piórze jest. Cierpliwie czekam aż on coś zje. Przygotowywanie posiłku trwa ponad godzinę. W końcu i ja głodnieję i coś przekąszam. Cały czas czekam, by mnie, wymęczoną podróżą, wreszcie odwieziono tam, gdzie mamy nocować. Nagle okazuje się, że jeszcze musimy czekać na innego autora. Czekamy więc. Wraz z nami czeka jeszcze jedna pisarka. I tak… czekamy, czekamy, czekamy. Autor przyjeżdża z narzeczoną. Jeszcze i ich trzeba nakarmić. W międzyczasie wybija północ. Padam na twarz. Obserwuję co dzieje się w biurze organizatora. Jestem w szoku, bo organizator, który prosi by tytułować go „Wielkim K”, zachowuje się dziwnie. Jest dość agresywny. Ale może to przemęczenie? Dowiaduję się, że jego nazwisko jest tajne. Znam więc tylko imię. Dość pospolite. „Wielki K” strasznie pokrzykuje na pracujących dla niego wolontariuszy. Jak dla mnie mobbing, ale… nie mam siły na analizę. Jestem bardzo, ale to bardzo zmęczona. Nie analizuję też jego wielkich pretensji do 15 osób, które w ostatniej chwili zrezygnowały z przyjazdu wymawiając się podobno śmiercią chomika i innymi błahostkami. Nie mam siły. Jestem naprawdę bardzo, ale to bardzo zmęczona. W końcu położyłam się po 4-ej nad ranem, a wstałam o 7-mej… Gdy po północy ruszamy w kierunku miejscowości gdzie mamy nocować w jakimś szkolnym internacie słyszę jeszcze, że w pokoju będę z tym ostatnim przybyłym pisarzem i jego narzeczoną. Pokój ma mieć numer 107… To zapamiętujemy. Autostradą, która okazuje się płatna, a nikt nam tego nie powiedział, więc nikt z nas nie ma gotówki (na bramce przetrzepujemy torby, by wydłubać 1,20 PLN) dojeżdżamy na miejsce około 1:00 w nocy. Pokój 107 jest zajęty przez kogoś innego. Dostajemy inny. Ma numer 206. Moi współlokatorzy okazują się przemiłymi, niezwykle inteligentnymi i sympatycznymi ludźmi. To łagodzi i stres i zmęczenie. Zasypiam. Następnego dnia o godzinie 12:00 w centrum miejscowości festiwalowej ma rozpocząć się otwarcie imprezy. (Potem dowiaduję się, że o 14:00, zaś program dociera w moje ręce dopiero następnego dnia około g. 15.00. Był w internecie w formie jpg, ale dla mnie zbyt drobne literki.). Na miejsce ma nas zawieźć specjalny autobus.
Budzę się. Około dziewiątej w stołówce internatu ma być śniadanie. Coś tam jest. Coś dowożą. Coś jemy. Nie analizuję co, bo generalnie nic mi nie przeszkadza. Przecież uprzedzano, że warunki spartańskie. Takie są. Internat… a przemilczmy. Nagle dowiaduję się, że autobusu nie będzie. Na imprezę mamy dojechać we własnym zakresie. Z internatu do tej miejscowości jest 6 kilometrów. Pisarzy jest ok. 40. Są w różnym wieku. Nie wszyscy dysponują samochodami. Starsza pani ze spuchniętymi nogami strasznie narzeka. Jest jej przykro. Nie ma dla niej miejsca w żadnym z samochodów. A ma tu mieć kilka spotkań, warsztatów etc. Jest autorką kilkunastu książek. Pani wzdycha ciężko, ale ktoś mówi, że obok jest przystanek autobusu podmiejskiego. Jeździ raz na godzinę. Postanawiam jej towarzyszyć w drodze na przystanek. Idziemy więc sprawdzić o której odjeżdża jakiś autobus. Na miejscu okazuje się, że za 40 minut, więc… zostajemy na przystanku. Pani narzeka strasznie. Na organizację. Na to, że coś obiecywano. Jest nie to co obiecywano. Że są granice prowizorki. Gdzieś tam ją rozumiem, choć cały czas jeszcze myślę, że będzie lepiej… W końcu mówi się: „miłe złego początki”. Na pewno potem będzie lepiej. Po chwili jest lepiej. Do celu jedzie jeden z autorów, który ma w samochodzie dwa miejsca. Zabiera nas obie. Przyjeżdżamy. Jest jeszcze wcześnie, więc idziemy sprawdzić, jak to wszystko wygląda. Gdzie wieża, w której będą z nami spotkania? Gdzie szkoła, w której impreza będzie miała swój początek? Wygląda to wszystko słabo. Szkoła na razie jest niezbyt przygotowana na nasze przyjście. Wieża gdzie mamy mieć spotkania jest zamknięta. Na drzwiach krzywo naklejony plakat z naszymi nazwiskami. Ze starszą koleżanką po piórze idę do bankomatu, pod drodze oglądamy piękną kamienicę, potem kościół. Miasteczko robi wrażenie urokliwego, choć jest zupełnie wyludnione. Ale taka impreza! Tylu pisarzy w jednym miejscu… Wśród nich gwiazda brytyjskiej literatury. Może się zaludni?
Wybija godzina rozpoczęcia festiwalu. Spotykamy się wszyscy w auli liceum. I tu… pierwszy szok. Poza nami autorami nie ma żadnej publiczności. Macham ręką. W sumie ważne, że są inni pisarze. Będę mogła przez ten czas pogadać z ciekawymi ludźmi. Poza tym… może na spotkania ktoś przyjdzie? W końcu są na rynku. W zabytkowej wieży. Spotkanie rozpoczynające imprezę nie zaczyna się. Siadam w kącie. Stawiam na tablecie pasjansa. W końcu przyjechałam tak naprawdę odpocząć. Pobyć z ludźmi. Złapać oddech. Za moment wrócę do Obór. Będę kończyć książkę. Zostały mi dwa rozdziały. Co ja się będę denerwować niedoróbkami organizacyjnymi? Po 20 minutach jedna z pisarek oznajmia, że w imieniu organizatorów ona nas powita. Najpierw proponuje, by każdy się przedstawił i powiedział o sobie dwa zdania. Potem proponuje… zabawę. Dzieli nas na grupy, wręcza każdej z grup quizy literackie do rozwiązania. Starsze panie poetki z dużym dorobkiem są zgorszone. Co to za egzamin? Po co? Dopisz imię do nazwiska pisarza? Powiąż autora z książką? Zdjęcie z postacią? Mnie to nawet bawi. Żartuję, że jakbym nie zdała, to proszę zostawić na drugi rok w tej samej klasie. Rodzice i tak nie żyją. Wygrywa grupa któraś tam. Są nagrody rzeczowe. Połowa osób uciekła. Na dole dostajemy harmonogram całego festiwalu. Idziemy na rynek na nasze spotkania autorskie. Na rynku jest kawiarnia. Niestety bez kawy. Są soki i piwo. Stwierdzam, że właściwie tego się nie da na trzeźwo i kupuję jedno. Po 20 minutach przychodzi do nas główny, zagraniczny gość. Też na piwo. Rozmawiamy o literaturze, Polsce i wielu innych sprawach, jak miłość, seks, dojrzewanie. On jest specjalistą od tych spraw. W końcu on idzie do wieży bo tam ma być z nim spotkanie. Jedno z wielu. (Dopiero potem dowiadujemy się, że przyszło 15 osób. Chyba sami inni pisarze). Wtedy jeszcze myślę, że skoro ma mieć tych spotkań kilka, to pójdę na następne. Muszę jeszcze ochłonąć. Jest z czego. Oto dowiaduję się, że spotkanie otwierające wyglądało tak nie dlatego, że tak zostało przez prowadzącą je zaplanowane, ale dlatego, że koleżanka autorka, którą nim obarczono na 5 minut przed rozpoczęciem, nie miała na szybko innego pomysłu. Te quizy, które nam zaserwowała miała po prostu w bagażniku samochodu po imprezie, którą prowadziła popularyzując czytelnictwo. Zostało jej kilka quizów i garstka nagród. Nie chciała robić przykrości organizatorowi, więc poprowadziła to spotkanie. Tak, jak jej wpadło do głowy.
Nie do uwierzenia… A jednak!
W tym momencie koło nas na rynku zaczyna się monodram jednej z autorek. Na ziemi stoi biurko, na nim lustro, obok na krześle siada mąż poetki i gra na gitarze. Publiczności zero. Kobieta jest twarda. Łapię więc za krzesło i… robię za publiczność. Za mną przesiadają się inni z pisarze. Już wiemy, że musimy się wspierać. Krótki monodram może ogląda 5 osób. W połowie mini spektaklu między nami, czyli widownią, a zaimprowizowaną sceną na chodniku, przechodzi jakiś miejscowy pan po piwko. Pisarka akurat przywdziewała pomarańczową pelerynkę i mówiła do swojego odbicia w lustrze coś o kolorach. Miejscowy spojrzał, jak na wariatkę i skomentował:
– Jeszcze różową sobie załóż.
Poszedł. Po piwko. Jest mi przykro w jej imieniu. Nie ma nikogo, kto by zablokował wędrówkę innych miejscowych mających nas w dupie, a chodzących między zaimprowizowaną sceną a równie zaimprowizowaną widownią. Tego się nie da na trzeźwo. Zamawiam drugie piwo. Do tego powoli zaczynam być głodna. Niedaleko jest pizzeria, ale… przecież organizatorzy obiecali posiłki… Nagle dowiaduję się, że od 14-tej w szkole gdzie byliśmy na rozpoczęciu będzie na nas czekało jedzenie. Mamy jednak nie schodzić się wszyscy naraz. Czekamy więc w kilka osób do 15-tej i idziemy. Na miejscu, w jednej z klas, jest kuchenka mikrofalowa. Na stołach, na jednorazowych talerzach w workach na śmieci są zamarznięte kluski, a w innych pieczone nóżki kurczaka. Ktoś fotografuje worki, bo mu w domu nie uwierzą. Surówek nie ma. Nie ma pomidora, ogórka, cebuli – nic. Tylko mięso i kluchy. No i wegetariańska tarta. Jest mi wszystko jedno, aczkolwiek, gdybym wiedziała, że nie będzie żadnego surowego warzywa, to bym kupiła coś w sklepie na rynku. Na ten brak surówek narzekają wszyscy. Jeszcze macham ręką. Może jutro będzie lepiej? Jedna z koleżanek poetek pałaszuje w tempie błyskawicznym swoją porcję kluchów, bo… za 7 minut ma spotkanie. Koło niej staje uśmiechnięty wolontariusz.
– To ja je będę prowadził – mówi i spokojnie nakłada sobie na jednorazowy talerz kluchy i mięsko, a potem wsadza całość do mikrofalówki. Poetka wychodzi ze szkoły na spotkanie ze sobą. Uśmiechnięty wolontariusz czeka na posiłek. On się nie spieszy…
W tej sytuacji w kilka osób decydujemy się pójść obejrzeć pewien romański zabytek tuż koło rynku. Przez ten czas wolontariusz powinien zjeść i przybyć na spotkanie, które ma prowadzić. Chcemy też tam być i wesprzeć koleżankę. Gdy dochodzimy do wieży na pięterku w pustej sali siedzi autorka, obok niej jej przyjaciel, który przygrywa na gitarze i wolontariusz, który ma prowadzić spotkanie, ale dziwnym trafem w trakcie tegoż spotkania co najmniej 3 razy wstaje i odchodzi od stolika, by pogadać przez telefon. Podobno z samym „Wielkim K”, którego od wczoraj nikt z nas na razie nie widział. Jest mi wstyd, przykro itd., więc ja zadaję pytania poetce, zaczyna się nas zbierać grupka. I tak zbliża się pora, kiedy powinno się kończyć z nią spotkanie, bo ma się zacząć drugie, z moim współtowarzyszem niedoli, czyli zakwaterowanym ze mną miłym autorem z Małopolski. Niestety najpierw nie wiadomo, w której z sal, bo wszystkie są zajęte. Każdy siedzi nie w tej, w której miał być przed publicznością składającą się z 2 lub 3 osób – innych pisarzy. Wolontariusz, który miał je prowadzić gdzieś idzie (podobno do „Wielkiego K”) dowiedzieć się, gdzie ma być to spotkanie. Nie wraca już do nas. Oglądamy go dopiero wieczorem. Teraz ja stoję w sali na dole gdzie przy rzutniku jeden z autorów samotnie czeka aż ktoś przyjdzie. No przecież nie będzie gadał do ściany. Wprawdzie w sali jest jeszcze jedna pani, ale to jego dziewczyna, która przecież już to wszystko, o czym on ma mówić czytelnikom, dobrze zna. Pisarz nie wie, co ze sobą zrobić. Znów ja się odzywam i proponuję, żeby mówił nam, a my siądziemy na schodach. Znów zbiera się nas grupka. Spotkanie się odbywa. Dla nas. Dla innych pisarzy. W tym dla mojego kolegi współtowarzysza niedoli, który w tym czasie miał mieć swoje spotkanie, ale ponieważ jego wolontariusz zaginął w akcji, więc został z nami. Przecież nie wiadomo gdzie to spotkanie ma się odbyć i nie wiadomo w ogóle nic.
W tym czasie zaczyna się kabaret, który zrobił jeden z autorów angażując do niego innych twórców. Ja nie mam już siły. Kabaret widzę właściwie od wczoraj. Idę znów na rynek. Na piwo, bo na trzeźwo się tego nie da. Tam na rynku przy stoliku z piwem odbywają się jeszcze dwa spotkania. Skoro można siedzieć pod parasolem, napić się złocistego trunku i spędzić miło czas, to czemu wracać do wieży, w której nie ma publiczności? Przy piwie słuchamy najpierw opowieści jednego z autorów o jego pracy nad książką, pracy scenarzysty filmowego, pracy nad sztukami i tak dalej… potem rozmawiamy z drugim pisarzem. Moim współtowarzyszem niedoli z pokoju, tym, który miał mieć spotkanie i nie miał. Każdy z pisarzy, którzy przyjechali, choć ktoś powie, że nie są to nazwiska z pierwszej półki, jest fascynującą postacią. Są to ludzie pracowici, z pasjami, piszący różne rzeczy. Od wierszy dla dzieci, przez kryminały, powieści historyczne, eseje etnologiczne i tak dalej. Prywatne rozmowy przy stoliku wynagradzają wszystko. Rozmawiamy o Kaszubach, Śląsku, smokach, historii Polski, Ukrainie, języku itd. Mamy czas. W internacie możemy się pojawić dopiero po 22:00. Wcześniej jest on zamknięty na głucho. Dlatego przy stoliku piwnym spędzamy właściwie cały dzień, a ja… chyba pierwszy raz w życiu wypijam tego dnia aż 4 piwa. Jest to wprawdzie rozłożone w czasie, więc nie upijam się, ale jednak… dla mnie naprawdę rekord.
Po 22-giej idziemy na boczną uliczkę, gdzie ma czekać autobus, który odwiezie nas do internatu. Autobus jest, ale nie rusza. Będzie opóźnienie. Ktoś rzuca propozycję, by pójść do sklepu kupić piwo w nocnym, to w internacie jeszcze pogadamy siedząc w stołówce. Mają ochotę na to zwłaszcza ci, którzy są kierowcami samochodów. W nocnym kupowane są różne rzeczy. Ja decyduję się na jedno piwo (swoje już tego dnia naprawdę wypiłam, więc wystarczy mi jedno) i półtora litra kwasu chlebowego. Wracam do autobusu. Nadal nie ruszył. Siadamy w środku, czekamy, rozmawiamy… aż tu nagle! Przed autobusem na ulicy rozgrywa się jakaś afera. Oto „Wielki K” jest popychany przez kogoś. Za moment dojdzie do bójki. Najpierw myśleliśmy, że to jakiś miejscowy menel. W kilkanaście osób wyskoczyliśmy z autobusu. Wtedy okazało się, że człowiek nie tylko nie jest miejscowym menelem, ale jest absolutnie trzeźwy. Ma wypieki na twarzy! Nie panuje już nad emocjami, bo oto wydarzyło się coś, co spowodowało, że coś w nim pękło. Dlatego krzyczy! To aktor. Przyjechał tu wraz z pewnym teatrem na zaproszenie „Wielkiego K”. Spektakl z jego udziałem miał się zacząć o 19:00. Zaczął się jednak z ponad pół godzinnym opóźnieniem, bo sala, w której występował nie miała nagłośnienia. Zostało one wyniesione w inne miejsce, gdzie odbywał się koncert rockowy. Przecież nikt im tego nie zabierze w trakcie koncertu. Teatr ma poczekać aż zespół przestanie grać. Spektakl musi poczekać. Aktor przeleżał więc na scenie golutki pod prześcieradłem pół godziny. Na widowni siedział jeden widz. Aktor zaś słyszał, że ma leżeć, bo za chwilę wszystko się zacznie. Chwila, jak to chwila. Trwała! Nie o to jednak był wściekły! I także nie o to, jak dopisała publiczność. Wściekły był, bo musiał być następnego dnia w Warszawie. Tymczasem nie miał transportu do Wrocławia skąd odchodził jego pociąg. „Wielki K” zarzucił mu gwiazdorzenie. Dopiero potem dowiedziałam się, że to ulubione słowo „Wielkiego K” i zarzut, stawiany wszystkim, którzy mu nie przyklaskują. Każdy z nas, który nie godzi się na takie traktowanie, z jakim się spotyka tu niemal na każdym kroku gwiazdorzy. Ja zacznę gwiazdorzyć za pół godziny. Gdy zmęczeni wylądujemy wszyscy w internacie.
Na miejscu najpierw są pretensje, że zajęliśmy pokój 206 a nie 107. Jest afera! Jeszcze jestem spokojna. Cierpliwie tłumaczę, że nie jestem małą dziewczynką, a 107 było zajęte. Gdy przyjechaliśmy do internatu była 1:00 w nocy. Czy miałam budzić ludzi z tego pokoju i wyrzucać ich o 1:00 w nocy? Przyjęliśmy grzecznie pokój 206.
Ale to jest dopiero preludium! Bo oto „Wielki K” pyta, czy mamy jakieś życzenia. Dziś myślę, że pyta o to, by zachować jakieś pozory. Pozory bycia dobrym organizatorem. Z życzeniem odzywam się ja. Skoro nikt nic nie mówi o tym braku surówek, a wszyscy narzekali, więc pytam. Czy mogłoby być trochę surowych warzyw do obiadu? Ogórków lub pomidorów? Mówię to łagodnie, ale „Wielki K” jest wściekły! I się zaczyna! Są wrzaski, ja gwiazdorzę, pada zarzut, że cały dzień się alkoholizowałam, a jest zakaz, bo to jest festiwal. Poza tym przyjechałam tu, to wiedziałam, że mam chodzić po rynku i zapraszać ludzi na imprezę. Wprawdzie nie wiem kogo miałabym zapraszać w wyludnionym miasteczku, bo poza panem który sprzedawał nam piwo i kilkoma menelami, dla których ono było największą wartością nie widzieliśmy na rynku nikogo. Pomijam już, że o tym, że mam kogoś na coś namawiać, dowiaduję się dopiero teraz. Poruszam więc temat tego, jak wyglądały spotkania, na których byłam. Zwracam uwagę, że wszyscy piliśmy piwo – gość z zagranicy również, że mimo tego picia piwa nikt z nas nie jest pijany, bo my nie chlejemy, a sączymy. Co zresztą pić w knajpie, w której nie ma kawy? Rozmowa jest coraz bardziej nieprzyjemna. Stwierdzam głośno, że po tym, co tu widzę, to powinnam tak naprawdę jutro wyjechać. „Wielki K” mówi, że i bardzo dobrze, będzie miejsce po mnie wolne (sic!). To jest wszystko powiedziane już na najwyższych obrotach. On wrzeszczy, a i mnie też puszczają nerwy. Zwłaszcza, gdy widzę, że facet nie zna słowa przepraszam. Nie ma sobie kompletnie nic do zarzucenia! Całym złem jesteśmy my! Gwiazdorzący autorzy, którym się we łbie poprzewracało. Zaczynam rozumieć aktora, który chciał go pobić. Słyszę jeszcze, że on ma nasze zdjęcia, że upubliczni coś w sieci, że zobaczymy siebie, jak wyglądamy, że cały czas jesteśmy nagrywani ukrytymi kamerami. A gdybym ja coś chciała o nim pisać na Facebooku, to mam pisać „Wielki K”.
Wtedy podejmuje decyzję… napiszę. Ale tu, na blogu. Tu nikt tego nie może skomentować. Nikt nie może podać jego danych personalnych, nazwy festiwalu, miejscowości, nazwisk innych pisarzy, tak, jak ja frajerów. Za to każdy może przeczytać. Czytajcie więc dalej… jeśli jeszcze nie zwariowaliście. Polecam jednak łyknąć jakieś piwo. Bo to nie koniec!
„Wielki K” ma dwoje obrońców. Jak to słusznie zauważa jeden z uczestników, to tak zwani „pożyteczni idioci”. Opowiadają, że może i jest to nieprofesjonalnie zorganizowane, ale ma swoje plusy. Ja mówię otwarcie. Poza poznaniem wspaniałych pisarzy i poetów, nie widzę innych plusów. A wolałabym poznawać tych ludzi w milszych okolicznościach. Co obrońcy zawdzięczają „Wielkiemu K”? Jednemu raz zrobił 6 spotkań autorskich. Wprawdzie wdzięczny pisarz nie dostał za nie pieniędzy, ale mógł zaprezentować się przed czytelnikami. (Następnego dnia, inny autor, który był obecny na tych spotkaniach opowiadał, jak „Wielki K” traktował promowanego przez siebie pisarza. Pomiatanie to mało powiedziane.) Mnie ów pisarz zarzucił megalomanię i alkoholizm, bo przecież cały dzień spędziłam na piwku. Szkoda, że nie był na tych spotkaniach, na których ja byłam. No, ale to taki drobny szczegół. Dla obrończyni „Wielkiego K”, to okazja do sprzedaży własnych książek i rozdania autografów. Macham już ręką. Ze mną spotkanie miało być w niedzielę, ale podejmuję decyzję, że nie pójdę. Postaram się wyjechać najszybciej jak się da następnego dnia. Nie chcę jednak korzystać z niczego, co oferuje organizator. Dlatego pytam, kto następnego dnia zabierze mnie do Wrocławia? Dogaduję się z panami z pewnego wydawnictwa. Są podobnie jak ja, a może bardziej załamani. Miała być wielka impreza, na której mieli sprzedać masę książek. (Gdy impreza się kończy okazuje się, że sprzedali ich kilkadziesiąt, więc nie zwróciła się nawet benzyna.) Zostajemy jeszcze w stołówce internatu, gdzie ja dopijam swoje ostatnie (piąte) piwo kupione na wieczór, bo tego się naprawdę nie da wytrzymać na trzeźwo. Paradoksalnie alkohol rozwiązuje i innym języki. I tak… dowiaduję się, że wiele osób ma wrażenie, że organizator i firma, którą zarządza to sekta z nim jako guru, bo działają jak sekta, a on zachowuje się jak sekciarz. To opinia tak dużej liczby osób, że coś w niej chyba naprawdę jest. (Ja twierdzę, że to psychopatyczna osobowość cierpiąca na narcyzm destrukcyjny, ale to szczegół). Dowiaduję się, czego kto był świadkiem. Czemu w miasteczku nie przychodzi do nas nikt? Dociera do mnie opowieść, że „Wielki K” wdał się w konflikt z władzami miasteczka. Ktoś widział pisane do „Wielkiego K” listy, w których burmistrz zarzucał mu, że zwyzywał jego pracowników, krzyczał wulgarnie itd.. Cóż… nie dziwi mnie to. Ja też swoje usłyszałam i „Wielki K” na mnie też powrzeszczał. I jeszcze się obraził, że mi się to nie podoba. I zarzucił, że gwiazdorzę. Kiedy bym nie gwiazdorzyła? Gdybym zgodziła się na takie traktowanie. Dla niego ideałem są ludzie, którzy zgodzili się spać we dwójkę na jednym łóżku.
W tym czasie do internatu przyjeżdża reszta aktorów. Są po kolejnym jakimś spektaklu. Wśród nich dobry kumpel Ulubionego. Od nich dowiadujemy się dalszego ciągu historii z aktorem, który o mały włos a pobiłby „Wielkiego K”. Aktor zdążył na pociąg. Jednak tuz przed wejściem do pociągu dowiedział się od odwożącej go wolontariuszki, że „Wielki K”wylądował w szpitalu z krwotokiem. Wszystko przez wstrętnego gwiazdorzącego aktora. Aktor już nie gwiazdorzy. Mocno zdenerwowany dzwoni do kolegi z teatru i prosi, by się dowiedział o zdrowie „Wielkiego K”, bo przecież teraz aktor ma wielki stres, że taki był dla biedaka niedobry. Problem w tym, że gdy kolega z teatru odebrał tę informację „Wielki K” stał na wprost niego i miał się dobrze. Na prośbę, by zadzwonił do aktora i uspokoił, że jednak nie leży w szpitalu z krwotokiem powiedział, że nie leży, ale krwotok ma, bo ma hemofilię. Zaciągnął się przy tym ze trzy razy papierosem. Być może w celu zatamowania tego wewnętrznego krwawienia, ale pewna nie jestem, bo nie palę, więc nie wiem, czy to tak działa.
Nikt z nas nie wierzy już chyba w nic, co mówi lub kiedykolwiek powiedział „Wielki K”. W nocy przyjeżdżają Norwegowie. Na zaproszenie „Wielkiego K” mieli mieć koncert. Jak się dowiadujemy zagrali dwa utwory. Kazano im przerwać i wezwano policję, bo było za głośno. Cóż… heavy metal, to nie jest plumkanie na pianinku. Norwegowie witają się z nami. Nagle wpada pani z obsługi internatu, grozi wezwaniem policji, bo pity jest alkohol, a to jest internat! „Wielki K” obiecał jej, że nie będzie alkoholu. Problem w tym, że nikomu z nas nie powiedział, że nie wolno nam raczyć się żadnym procentowym trunkiem. Pani z obsługi nie zwraca uwagi na to, ze w internacie jesteśmy tylko my, nikt nic nie demoluje, nikt nie jest pijany, bo tego alkoholu nie mamy hektolitrów, a troszkę.
Kładziemy się spać około 5 rano. Po wielu naprawdę obfitych dysputach o literaturze, sztuce, życiu i „Wielkim k”, o którym każdy ma już swoje zdanie. W większości podobne. Wśród opowieści była też relacja z reakcji gościa z zagranicy, czyli głównej gwiazdy festiwalu literackiego – poczytnego brytyjskiego pisarza. Otóż tym, co na festiwalu zobaczył był zdegustowany.
Rano pakuję walizkę. Na stołówce piję kawę, bo bez tego nie dam rady. Ale śniadania z produktów przywiezionych przez „Wielkiego K” nie dotykam. Trzy godziny spędzam przed internatem. Rozmowy i opowieści dalej się toczą. Autorka prowadząca spotkanie otwierające mówi, że usłyszała, że poprowadziła je źle. Powiedział jej to nieobecny na spotkaniu „Wielki K”. Skąd wie? Obejrzał sobie nagranie dokonane jakimiś kamerami. Co mu się nie spodobało? Miny autorki. Gdyby nie to, że nie mam zwyczaju pić dwa dni z rzędu, to bym pobiegła gdzieś po piwo, bo tego się nie da na trzeźwo! Matko! Po chwili dowiaduję się jeszcze, kto był świadkiem jakiej rozmowy „Wielkiego K” i z kim i jak „Wielki K” traktował pracowników Domu Kultury w festiwalowym miasteczku, jak straszył jakichś radnych tym, że ma takie znajomości, że nie wygrają kolejnej kadencji w wyborach samorządowych itd. Wysłuchuję opowieści o tym, że podaje się za członka trzeciego sektora (nie wiem, co to trzeci sektor), że za nim stoi ministerstwo (nie wiem jakie. Może głupich kroków?) i coś tam jeszcze. Jeden z uczestników relacjonuje ze śmiechem, jak zadzwonił do domu opowiedzieć żonie o tym, co tu się dzieje, a żona spytała, czy się nie upił przypadkiem, bo w takie rzeczy, które opowiada, to ona nigdy nie uwierzy.
Wreszcie z miłymi panami z wydawnictwa jadę do miasteczka. Oni jeszcze pohandlują, a potem odwiozą do Wrocławia. Ja nie chcę już uczestniczyć w festiwalu. Nie, nie obraziłam się. Uważam tylko, że skoro po pierwsze „Wielki K” poniekąd mnie z niego wyrzucił, to byłoby to głupie, gdybym się tam wciskała. Przede wszystkim jednak uważam, że branie w czymś takim udziału jest zgodą na to, że coś tak amatorskiego, zrobionego na najniższym poziomie ma miejsce. Dlatego do 16-tej krążę po miasteczku starannie omijając wieżę. Spotykam aktorów, którzy relacjonują dalsze wesołe historie, coraz bardziej absurdalne. Jem pizzę. Aż wreszcie… mili panowie z wydawnictwa odwożą mnie do Wrocławia. Nikt z organizatorów nie dzwoni pytać gdzie jestem. Gdy wybija godzina 17-ta, kiedy teoretycznie powinno być spotkanie ze mną mój telefon milczy. (Dzwoni tylko raz jedna z autorek spytać gdzie jestem, ale ona nie jest organizatorem). Telefon milczy aż do tej pory, kiedy za moment o 23:20 wsiądę w nocny pociąg do Warszawy. Czy na festiwalu sprzedała się choć jedna moja książka? Przyznam, że wątpię, czy w ogóle została wyjęta z paczki.
Gdy przed 18-tą wylądowałam na dworcu we Wrocławiu miałam czas na analizę. Pisać? Nie pisać? Napisałam. Jak zwykle ogólnikowo, bez imion i nazwisk, bez rozwinięcia skrótu „Wielki K”, bo być może on myślał, że K jak Król, a moim zdaniem to K jak Kretyn lub Kabotyn. Choć przyznam, że byli tacy, którzy twierdzili, że K pochodzi od pierwszych liter zupełnie innych wyrazów i niekoniecznie parlamentarnych.
Napisałam to, by nie zapomnieć. Napisałam też, by jeśli kiedykolwiek, ktokolwiek z moich kolegów po piórze zostanie zaproszony na imprezę literacką, podczas której autorzy mają być ubrani na biało – niech uważa. Czarno to widzę.
I tak na koniec wpisu. Wiem, że jest długi. Dziękuję tym, którzy doczytali do końca. Wypijcie za moje zdrowie i innych autorów. Daję słowo. Mam bujną wyobraźnię, ale tego nie zmyśliłam. To zdarzyło się naprawdę. Gdyby to była bajka – zakończyłabym ją słowami: „I ja tam byłam, miód i wino piłam”. Ale piłam tylko piwo, choć nie upiłam się. Jednak piłam, bo daję słowo, że na kompletnie trzeźwo, to się tego naprawdę nie dało przeżyć.
PS Proszę trzymać kciuki za moją książkę. Gdyby nie ten wyjazd. Już by była skończona.