Któż nie zna serii francuskich komedii o zwariowanym taksówkarzu z Marsylii, który łamie wszystkie możliwe przepisy, bo jeździ tak szybko, że regularnie podmuch wiatru wywołany przez pęd jego auta, przewraca fotoradary?
Kiedyś zastanawiałam się dlaczego w tej komedii nigdy nie ma jednego wątku – finansowego. Taksówkarz nigdy nie naciąga swoich klientów. Ostatnio myślę, że nie ma tego wątku, bo ów taksówkarz… (i piszę to z prawdziwym smutkiem) nie jest Polakiem.
W poniedziałek wróciłam z tego, pożal się Boże, festiwalu literackiego. Raniutko o 6-tej z minutami wysiadłam na Dworcu Wschodnim. Choć jechałam sypialnym, byłam na tyle zmęczona, że nie miałam siły wracać do domu tramwajem. Na dodatek zacinał deszcz. Stwierdziłam, że wezmę taksówkę. Ode mnie na dworzec (i odwrotnie) kosztuje ok. 15 złotych. To nie majątek. Niestety w pociągu rozładowała się komórka, a kontaktu do podłączenia telefonu nie było. Dlatego, gdy wysiadałam z pociągu, telefon już nie działał. Nie mogłam wezwać taksówki przez telefon. Wyszłam więc przed dworzec i podeszłam do pierwszego stojącego tam taksówkarza.
– Podwiezie mnie pan do domu na Kępę?
– Nie opłaca mi się, bo za blisko. Chyba, że za dwadzieścia pięć złotych – odparł taryfiarz.
Zastanawiałam się potem, czy gdybym nie powiedziała „do domu”, to może by myślał, że nie jestem miejscowa podwiózł pod wskazany adres i żądał 25 złotych? Czy obwiózł dookoła Pragi Południe? Czy miałby jeszcze jakiś inny pomysł? A może też nie chciałby mnie wieźć? Na szczęście taksówek w Warszawie dużo. Kilka metrów dalej od niego stały też inne. Pan z jakiejś korporacji wziął mnie pod swoje skrzydła i odstawił pod dom. Licznik wybił 14 złotych.
Jadąc rozmawialiśmy o ofercie jego kolegi po fachu. Tej ofercie za 25 złotych. Pan nie miał dobrego zdania o takim zachowaniu i rozmowę zakończył filozoficznie:
– Takim cwaniakom wydaje się, że lepiej mieć kilka kursów za duże pieniądze, a przecież największe interesy robi się na tych drobnych. Zwłaszcza, gdy jest ich wiele.
Dziś miałam dość podobną przygodę. Pojechałam do Ministerstwa rozliczyć stypendium na książkę. Czyli…zostawić w biurze podawczym napisaną książkę, sprawozdanie z realizacji założeń stypendialnych i nośnik elektroniczny ze wszystkimi załącznikami. Ponieważ przez ostatnie dni byłam bardzo zapracowana, a na dodatek wyskoczyła ta niezwykle nieprzyjemna sytuacja z festiwalem literackim, na który zdecydowałam się jechać z myślą, że to będzie miły relaks po pracowitych tygodniach, więc do ministerstwa wlokłam się noga za nogą. Ze względu na fakt, że mieści się na Trakcie Królewskim, a Warszawa jest strasznie rozkopana, zdecydowałam się jechać autobusem. Pogoda była nieprzewidywalna, więc wzięłam kurtkę. Najpierw miałam ją na grzbiecie, ale już w połowie drogi zdjęłam, bo zrobiło się gorąco. Do Ministerstwa dotarłam dość szybko. Papiery złożyłam, pokwitowanie dostałam. Stamtąd poszłam pieszo do Domu Literatury załatwiać różne inne pisarskie sprawy. W końcu to też na Krakowskim Przedmieściu. Po kilku rozmowach udałam się tramwajem jeden przystanek do specjalnej drukarni, by wydrukować w jednym egzemplarzu swoją świeżo napisaną i właśnie złożoną w Ministerstwie książkę. Oczywiście po to, by jeszcze raz (po raz nie wiem który) siąść do korekty, redakcji itd. Byłam w drukarni, gdy zadzwonił telefon z Ministerstwa. Oto w kancelarii… zostawiłam kurtkę. Czynni są do 16-tej. Mogę przyjść po odbiór. Wróciłam do Domu Literatury, zjadłam obiad i ruszyłam w stronę Ministerstwa po nieszczęsną kurtkę. Po drodze zahaczyłam o „India Market” i kupiłam bluzkę. W Ministerstwie odebrałam kurtkę i tak z torbą na ramieniu, kurtką na ręku, siatką z bluzką oraz zbindowanym maszynopisem książki w drugim ręku ruszyłam na przystanek koło Teatru Wielkiego przy ul. Fredry. Tam siadłam na ławce kładąc obok siatkę, maszynopis i kurtkę. Byłam tak zmęczona i chyba zaczynały schodzić mi nerwy związane z książką, stypendium i nieszczęsnym festiwalem literackim, że dopiero, gdy miałam wysiadać z autobusu zorientowałam się, że kurtka i maszynopis zostały na ławce. (O nowej bluzce w tym momencie nawet zapomniałam). Pobiegłam na pierwszy postój taksówek. Pytam pierwszego pana stojącego na tzw. słupku, czy mi pomoże w moim problemie i mnie zawiezie, skąd dopiero, co przyjechałam… Pytałam o to otwierając przednie drzwi od strony pasażera. Pan krzyknął dość niegrzecznie, że mam siadać z tyłu. Ja mu na to grzecznie i zgodnie z prawdą, że z tyłu prawnie nigdy nie jeżdżę, bo mam chorobę lokomocyjną. A pan wtedy, że… nie zawiezie mnie, bo on „na siedzeniu z przodu ma biuro”. Pan, który stał na postoju, jako drugi nie miał już takiego problemu. Powiedział, że zawiezie i wskoczyłam w jego taksówkę. Opowiedziałam mu, jaki mam problem i ruszyliśmy z kopyta. Moich rzeczy na przystanku nie było, ale… nie chciało mi się wierzyć, by ktoś zabrał starą kurtkę i wydruk książki, więc poprosiłam taksówkarza, by poczekał chwilę. Wbiegłam do pierwszego biura, które było przy przystanku i… wszystko znalazłam. Przy bramkach wejściowych do budynku, na jakimś stoliku leżały: kurtka, maszynopis i nowa bluzka, o której na śmierć zapomniałam. Wróciłam do taksówki uśmiechnięta od ucha do ucha, a pan odwiózł mnie do domu. Oczywiście po drodze rozmawialiśmy o tym, że się wszystko szczęśliwie znalazło i że to cudowne, ale też i o taksówkarzu, który nie chciał mnie zabrać, bo miał „biuro na przednim siedzeniu”. Gdy wróciliśmy w miejsce startu, czyli na Rondo Waszyngtona oboje spojrzeliśmy na postój. Pan „z biurem na przednim siedzeniu” cały czas stał na postoju. Licznik „mojego” taksówkarza wybijał właśnie 30 złotych. Szybko okazało się, że oboje pomyśleliśmy to samo. Tamten też mógł je zarobić, ale biuro mu przeszkodziło…
I tak sobie myślę, że takie rzeczy dzieją się chyba tylko w Polsce (no… może jeszcze w krajach arabskich), ale np. taki bohater francuskiej serii „Taxi” nie ma biura na przednim siedzeniu i opłaca mu się każdy kurs.