„Kardynała Richelieu sekret wam dziś zdradzę
Od przyjaciół Boże strzeż,
z wrogami sobie poradzę”
Nucę ten refren od miesiąca i dziś publicznie obiecuję, że nigdy więcej nie będę jako dziennikarka zajmowała się promowaniem przyjaciół. Dlaczego? Otóż jeden przyjaciel-pisarz napisał książkę – kolejną w karierze. Wydał ją wiosną i zaczął naciski, bym przeczytała. Choć akcja książki dzieje się w Warszawie jakoś mnie nie ciągnęło. Tak czasem bywa. Coś mi nie leży i trudno powiedzieć co. Nie chciałam robić przykrości i nie mówiłam mu o tym. Tak popełniłam pierwszy błąd. Nie powiedziałam szczerze, że mnie to nie interesuje. On miał żal, że nie czytam. A jeszcze większy żal, że nie robię na temat tej książki reportażu telewizyjnego itd. Tłumaczyłam, że reportażu zrobić nie mogę, że w pracy sytuacja taka i taka… Nagle zaświeciło się światełko. Rozpoczęłam współpracę z pewną niszową komercyjną stacją telewizyjną, na antenie której jest program kulturalny. Okazało się, że chcą materiały o książkach. Chcąc zrobić przyjacielowi-pisarzowi przyjemność zadzwoniłam do niego i zaproponowałam felieton na temat jego książki. Tak zaczęły się schody lub jak napisał Aleksy Tołstoj „Droga przez mękę”. Uczciwie powiedziałam przyjacielowi-autorowi, że książki nie czytałam, choć zataiłam prawdziwy powód. W każdym razie powiedziałam, że jeśli chce, by o niej zrobić materiał, nich pomoże i poda miejsca, w których dzieje się akcja. Przyjaciel miejsca podał i ruszyliśmy na zdjęcia. (Niestety z ponad godzinnym opóźnieniem z przyczyn niezależnych ode mnie. Po prostu nie przyjechał operator i trzeba było szukać nowego). Już podczas kręcenia felietonu o swojej powieści zachowywał się co najmniej skandalicznie. Po pierwsze przybył nie sam, ale z kolegą, o czym wcześniej mowy nie było. Dobrze, że znalazło się dodatkowe miejsce w samochodzie. Jak nas poinformował – to prezes jego fan clubu. Myślałam, że ów prezes, skoro już jest, to powie słowo o książce przyjaciela-pisarza, ale autor mu nie pozwolił. Powiedział, że prezes fan clubu nie jest od tego i do tego się nie nadaje. Potem przyjaciel-autor rządził planem, operatorem, mną itd. jakby to był jego materiał filmowy. Narzucał wszystkim wszystko. Dla świętego spokoju przymknęłam oczy i zacisnęłam zęby. Chciałam nagrać to wszystko i jechać na dalsze zdjęcia na zupełnie inny temat. Potem usłyszałam od przyjaciela-pisarza, że do studia na rozmowę nie przyjdzie, bo „już jeden dzień mi zmarnowałaś (2 godziny), a teraz chcesz mi zmarnować drugi”. Poprosiłam więc, by podał nazwisko kogoś, kto jest np. krytykiem literackim i ma coś ciekawego o tej książce do powiedzenia. Nazwisko uzyskałam wraz z telefonem i… zaczęły się drugie schody. Najpierw nastąpił słowny atak czyli wysyp pytań, czy ktoś już dzwonił do podanej przez niego pani krytyk. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że nie wiem. Ja jestem od przekazania informacji, a nie ja będę prowadziła rozmowę. Awantura była pełna. On był w dziesiątkach stacji i takiego burdelu nie widział. Ja jestem nieprofesjonalna, bo nie czytałam książki, nieprofesjonalna, bo nie wiem, czy ktoś dzwonił do pani krytyk, nieprofesjonalna, bo marnuję jego czas, nieprofesjonalna, bo marnuję czas pani krytyk, bo ona czeka na telefon, a ma co robić! Nieważne były wszelkie moje tłumaczenia, że sam niepotrzebnie pani krytyk zawracał głowę. Ja prosiłam tylko o ewentualne podanie jej nazwiska, a nie uprzedzanie, że ktoś do niej zadzwoni. Może redakcja znalazła innego krytyka? Czemu maja więc nagle do jego pani krytyk dzwonić z tekstem, że nie zaprosimy pani? Przecież nie dzwonili do niej, że ją zaproszą. Potem nastąpiła cisza, aż… przyszedł SMS. „A jednak się kręci! Krytyk jest w drodze do studia. Rozejm?” Potem jeszcze była wymiana esemesów, z której wynikało, że mnie należała się awantura, że wyciągnę wnioski i zacznę dostrzegać błędy. Owszem. Wyciągnęłam wnioski i błędy dostrzegłam. Nigdy więcej nie zrobię nic o żadnej książce mojego przyjaciela-pisarza i jeszcze będę ostrzegać przed nim innych dziennikarzy.
Najciekawsze jest to, że w finale redakcja uznała (i ja się wcale nie dziwię), że to był najsłabszy fragment programu. I nie dlatego, że ja jestem słabą dziennikarką. Uwagi były do bohatera felietonu, czyli przyjaciela-pisarza. Usłyszałam, że z tym nic się nie da zrobić, bo: „ten facet to nawiedzony kabotyn. A na dodatek pieprzy ponuro jakieś trzy po trzy”. Cóż… to co mówił, to były jego własne słowa i nic mu narzucić się nie dało, bo przecież on wiedział wszystko najlepiej!
Ponieważ wspomniana przeze mnie awantura z przyjacielem-pisarzem była korespondencyjna, więc wymiana zdań zachowała się. Gdy spojrzałam na nią po jakimś czasie złapałam się za głowę. Wyszło, że przyjaciel-pisarz zrobił mi łaskę, że powiedział w jakiejś telewizji o swojej książce! Szok! Nie ja zrobiłam mu promocję, ale on mi zrobił łaskę! Jasny gwint! Mogłam zrobić kilka innych tematów. O innych pisarzach, innych książkach, innych wydarzeniach kulturalnych. Wybrałam jego, bo… no właśnie? Bo tym swoim ciągłym jęczeniem chyba wbił mnie w poczucie winy, że nie czytałam jego książki.
Dlatego teraz postanowiłam, jak już wspomniałam, że nigdy więcej nie kiwnę nawet małym palcem u nogi w sprawie jego książki. Jego samego nie polecę żadnym mediom. Nie chcę od niego słuchać impertynencji, ale nie chce też słyszeć od kolegów dziennikarzy, że podałam komuś namiary na absolutnie niemedialnego, nieatrakcyjnego i cierpiącego na manię wielkości kabotyna! Nie chcę też słyszeć, że komuś zmarnowałam cenny czas. Bo chciałam, by wszyscy byli zadowoleni, a wyszło… jak zwykle.
I tak dla kontrastu… Drugi przyjaciel-pisarz, absolutne przeciwieństwo kabotyna, bo miły, uśmiechnięty i zawsze zadowolony, ale… wielka ciapa! Zaproszenie do studia przyjął, a potem… nie dojechał, bo… zapomniał, że tego samego dnia o tej samej porze ma spotkanie autorskie, a na dodatek to spotkanie mu się przedłużyło itd. itp. Na pięć minut przed emisją musiałam sama siąść w studio i jako krytyk opowiadać o jego książce. Cóż… na szczęście czytałam. Byłam najpierw wściekła, ale… przyjaciel-pisarz-ciapa zrewanżował się szybko. Nie tylko zadzwonił przeprosić, ale do domu przysłał mi wielki bukiet róż.
I tak po historii z przyjacielem-pisarzem podjęłam decyzję, że przyjaciół nie będę już promować. Ale po tej drugiej historii, przeprosinach i różach, stwierdziłam, że… no dobra. Nie będę promować tylko niektórych. A właściwie nie będę promować tylko tego jednego. Tylko tego kabotyna. Zwłaszcza, że nie dalej jak kilka dni temu przyszedł od niego taki SMS: „Zobaczymy jak się będziesz miała, kiedy każą ci lizać moją dupę. Specjalnie wcześniej nie umyję. Już cieszę się na myśl, jak będziesz się ślinić, płaszczyć, bagatelizować i przymilać.” Nadawca zapomniał, że uprawiam wolny zawód. Nigdzie nie mam etatu, a co za tym idzie mogę na realizację tematu zgodzić się lub odmówić. Jak mi coś się bardzo nie podoba lub bardzo nie leży to odmawiam. Jeśli coś realizuję to znaczy, że mnie to jakkolwiek interesuje. Pomoc w promowaniu twórczości przyjacielowi-pisarzowi-kabotynowi już mnie nie interesuje. Odmówię realizacji nawet, gdy otrzyma Nobla, czego mu życzę. Po pierwsze będzie szczęśliwy i spełniony, a po drugie wtedy jego ego urośnie do takich rozmiarów, że pęknie robiąc huk niczym za bardzo nadmuchany balon. A to może być taka sensacja, że wreszcie ze swoim pisarstwem trafi na pierwsze strony „Super Expreesu” i „Faktu” o czym zapewne w skrytości ducha marzy. Przecież wiele razy dawał mi do zrozumienia, że chciałby być rozpoznawalny na ulicy i że niesprawiedliwością jest, że nie jest. Ale dziś jego dane osobowe przemilczę. Ba! Nie podam nawet inicjałów, by nie czuł się zbyt ważny. Ci, którzy mnie dobrze znają lub dobrze znają pisarski świat i tak domyślą się o kogo chodzi. W pisarskim świecie kabotyn tego rodzaju jest tylko jeden!