Znów jestem na rozdrożu. Jeszcze nie tak dawno informowałam, że ruszam z programem o Warszawie a tu… program „Detektyw warszawski” schodzi z anteny. Obecnej dyrekcji się nie spodobał. Ale… ja się tego spodziewałam, bo w końcu zatwierdzała go poprzednia dyrekcja. Plus nie ma kasy na program, choć kosztorys był taki, że np. mój kuzyn, który prowadzi firmę zajmująca się produkcją telewizyjną gdy dowiedział się ile kosztuje cały program stwierdził, że on za te pieniądze to by nie brał się do roboty, bo to szkoda czasu.
W tym, że jest taka decyzja, by program zniknął sporo i mojej winy. Trzeba było robić nie to co mnie interesuje, ale to co interesuje większość ludzi. A to przecież wiadomo, że „dupa, ćwiara i gitara” lub jak wolą inni: „kurwy, bimber i organki”. Trzeba było więc zajmować się nie patronami Warszawy, ale lupanarami. Pokazywać gdzie w Warszawie chodzono pić, dać w gębę i złapać trypra podczas zabawy z paniami lekkich obyczajów. Ale już pozamiatane i nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Na marginesie dodam, że dopiero dziś przyszły jakieś listy od widzów z pomysłami kolejnych odcinków. Nawet nie przekażę ich dyrekcji, bo przyszły już po ogłoszeniu decyzji o zdjęciu programu z anteny, więc byłby zarzut, że napisałam je ja lub moi znajomi na moje zlecenie.
W każdym razie obejrzałam się wstecz i… refleksje są smutne. Mam 42 lata, siedzę w TVP trzynasty rok bez etatu i… znów jestem tylko reporterem lokalnego programu miejskiego, co już dawno dla mnie to przestało być rozwijające. Na dodatek reporterem najstarszym, jak ta najstarsza starowinka w „Seksmisji”, grana przez Barbarę Ludwiżankę, co to hodowała w pudełku ziemniaka. Ja tak hoduję pleśń w plastikowych kubkach po kawie z automatu i jakieś debilne ideały, którymi gęby swojej i dziecka nie nasycę, bo… dochód z tej miejskiej reporterki jest gorzej niż mizerny. Reporter miejski w TVP dostaje połowę tego co researcher programu ogólnopolskiego typu „Wiadomości”, a wykonuje robotę reportera i researchera, a na dodatek kamerę ma nie do czasu aż zrobi tylko na dwie godziny. Tak więc z tego co zarobię w Kurierze starcza mi zaledwie na ZUS. O dżemiku truskawkowym, który nie jest mdły, ale dobry bo kwaskowy mogę tylko pomarzyć, chyba… że pracowałabym codziennie. Wtedy może zarobiłabym dwa razy tyle, ale wtedy nie jeździłabym na spotkania autorskie ani nie miałabym czasu na zbieranie materiałów do gazet czy odpowiadanie na „trzynastkowe” listy. Program też kokosów nie przynosił. Kwoty tu nie podam, bo nikt nie uwierzy. A wiem to stąd, że gdy leżałam chora to dostałam kilka obraźliwych listów o tym jak my tu tłuczemy kasę w TVP, więc żebym nie jęczała na temat choroby i braku lekarza, bo dobrze mi tak! Cóż… kto tłucze kasę – ten tłucze. Na pewno nie ja. Piszę o tych finansach, bo choć materialistką nie jestem, to niestety żyć bez pieniędzy nie dałabym rady, a nie dalej, jak tydzień temu życie przeprowadziło za mnie chłodną kalkulację. Otóż kiedy przed trzema laty z okładem spotkała mnie pewna życiowa katastrofa, to była ona nie tylko emocjonalna, ale i finansowa. Oto zostałam z długami zaciągniętymi na coś, co nie było moje i z czego nie korzystałam. Z tej finansowej katastrofy kilka razy już prawie się podnosiłam. Niestety chwilę potem zdarzał się nieprzewidziany wypadek (wielka awaria gazu, wielka awaria prądu itd.) i znów… wpadałam w finansowy kanał. Ostatnio kanał był na tyle głęboki (na dodatek pogłębiony chorobą i prawie dwutygodniowym uziemieniem w łóżku), że aby z niego wyjść wystąpiłam z wnioskiem do jednego z banków o kredyt. Ściągnęłam wszystkie możliwe dokumenty z Urzędu Skarbowego i Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, przywlokłam PIT za 2008 rok, ale bank zażądał jeszcze ostatniego druku PIT-5 za październik, bo prowadzę działalność gospodarczą. Od dłuższego czasu moim właściwie jedynym klientem jest TVP. Zaś z gazetami, dla których po nocach dziergam teksty, rozliczam się na umowy o dzieło. PIT-5 za październik przyniosłam i oto tydzień temu w banku wylano mi na głowę kubeł zimnej wody, bo usłyszałam:
– Pani nie kwalifikuje się do żadnego kredytu, bo pani miesięczny dochód z działalności gospodarczej to… 900 złotych!
Przyznam, że nie miałam świadomości, że jest aż tak źle. No bo przecież tu spotkanie autorskie, tam artykuł… nie patrzyłam szczegółowo na swoje telewizyjne zarobki, tylko na globalne zarobki miesięczne brutto. A teraz… okazało się, że po odliczeniu kosztów – ZUS, telefon itd. z tej działalności gospodarczej miesięcznie zostaje mi 900 złotych. Teraz wiem, czemu te moje kłopoty tak się pogłębiały, że nie miałam czasu siedzieć nad powieścią. Po prostu wpadłam w wir pracy błędnie myśląc, że jak nie da się ciąć wydatków trzeba więcej pracować i… tak rozmieniłam się na drobne w stacji, która nie daje mi możliwości rozwoju, podcina skrzydła i wynagradza niezwykle podle. Podobno najgorszym pracownikiem jest zdemotywowany fachowiec. Nie wiem czy jestem fachowcem. Skoro program się nie podobał to najwyraźniej nie jestem. Na pewno jednak jestem zdemotywowana. Dlatego znów myślę… zostać czy odejść? Rozsądek każe odchodzić. Przecież nie da się dłużej tak żyć. Nie mam nie tylko etatu, ale i żadnych oszczędności, a telewizyjny dochód jest pożal się Boże. Jak dożyję do emerytury, to będę miała tę emeryturę najniższą krajową. Na dodatek trzeba teraz spłacać kredyt, który w końcu dostałam, bo podparłam się dochodami z gazet i honorariami z książek. Tymi honorariami które zawsze wydawały mi śmiesznie niskie (ok. 2 złotych od książki), a w które np. nie wierzyła matka pewnego mojego znajomego pytając, jak na plotkarkę przystało, swoją sąsiadkę:
– Gdzie są te pieniądze z jej książek? Jeśli jedna kosztuje 24,90, a Małgosia sprzedała 35 tysięcy to znaczy, że…
– Ale proszę tak nie liczyć. Przecież i wydawca i drukarnia i księgarz musi z tego zarobić dla siebie. To nie jest wszystko dla autora… – odpowiadała sąsiadka, ale mama znajomego nie chciała wierzyć. Swoje wiedziała. Liczyć przecież umie, a cena na książce jest wydrukowana.
„LO-teria”, o którą ciągle pytają czytelnicy, nadal jest nieskończona, bo ciągle coś robiłam dla TVP. A tu… bilans telewizyjnych zarobków, którym dostałam jak obuchem w łeb, wyniósł 900 złotych miesięcznie. Będę miała święta z przegrzanym umysłem, bo będę cały czas analizować co zrobić ze swoim życiem. A może gdybym odeszła z TVP to i mogłabym więcej pisać i płaciłabym mniejsze rachunki za telefon? Przecież większość rozmów, które wykonuję ze swojej komórki to rozmowy służbowe. I tylko potem zaraz myślę, że nadejdzie kolejna rocznica Powstania Warszawskiego, a mnie nie będzie w Kurierze? No jak to?! Albo myślę: kto będzie te wycieczki dzieci po telewizji na Placu Powstańców oprowadzał, a potem łapię się za głowę i mówię do siebie, że „przecież wariatko oprowadzasz te wycieczki za darmo! Myśl o zarabianiu, a nie o swoich wydumanych misjach edukowania młodzieży”. No niestety… Muszę nauczyć się myśleć komercyjnie, by potem nie trząść się ze strachu, tak jak ostatnio, że mi ktoś prąd, gaz czy wodę odetnie, bo nie zapłaciłam w terminie. Śmiałam się z TVN, że tandetne i że obniża poziom intelektualny społeczeństwa. A może trzeba zejść z chmur idealizmu i zamiast robić misyjne pierdoły o wędrujących pomnikach robić programy o krwi, seksie i pijaństwie? Inaczej ciągle będę w długach i finansowych tarapatach. Może trzeba jednak napisać to, co podawałam kiedyś znajomym żartobliwie, jako pomysł na super książkę pt. „Guma”, czyli historię jednej nieużytej, bo nierozpakowanej prezerwatywy, która wędruje z rąk do rąk, (a nie po wulkanizacji z fiuta na fiuta), by w finale być rozpakowaną pęknąć nie na w jakiejś pochwie (i w ten sposób zrobić kinder-niespodziankę, czyli przyczynić się do wzrostu populacji), ale na ulicy jako rzucona z okna bomba pełna wody. Albo może trzeba wrócić do innego mojego kpiarskiego pomysłu zatytułowanego „Fekalne historie”, czyli opowiadań tylko o sraniu? I zrealizować ten pomysł. Napisać dziesięć historyjek. Kto gdzie się zesrał? W gacie, w łóżko czy w fotel? A w jakich okolicznościach? Na poczcie, w domu, w pracy czy na ulicy? I tak byłoby to upragnione i uwielbiane gówno na każdej stronie. Jakie? Wszelkie! Rzadkie, gęste, twarde, miękkie, śmierdzące, kolorowe itd.. Tyle, że jeśli to przyniosłoby mi dochód, który zapewniłby mi spokojne życie bez stresu, że wyłączą mi prąd, gaz czy wodę, to by oznaczało, że idealizm, którym karmiono mnie i którym ja karmię swoich nastoletnich czytelników w „Klasie pani Czajki”, „Tropicielach” czy „Dzikiej” jest właśnie to gówno wart. I najbardziej boję się, że taka jest prawda. Bo przecież wielokrotnie, gdy okazywało się, że miałam kłopoty finansowe, bo nie pracuję w TVP na gwiazdorskim kontrakcie, to od razu ludzie tracili zainteresowanie moją osobą i moim pisaniem. Teraz, gdy przyznałam się, że dwa tygodnie temu trzęsłam się ze strachu, że odetną mi media, też pewnie spadnie czytelnictwo mojego bloga, a i Onet wyrzuci z rubryki znani. Choć akurat to ostatnie byłoby jedyną rzeczą w moim życiu, która by mnie nie zmartwiła. Przecież wielokrotnie pisałam, że w świecie, w którym z prawie 7 miliardów ludzi ponad połowa nie słyszała o Jezusie, Mahomecie, czy dynastii Cadyków z Góry Kalwarii pojęcie „znany” jest co najmniej śmieszne. A wątpliwą sławą nie wykraczającą poza wąski krąg społeczny brandzlują się tylko tandetne celebrytki o umyśle mniejszym niż ich rozmiar biustu.
P.S. Najgłupsze jest to, że dla TVP pracuję i w Wigilię i Sylwestra (i to od 4-tej rano) i w Nowy Rok.
Author: Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka.
Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka.
Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka.
Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...