Codziennie jakaś część Warszawy znika. Bezpowrotnie. Burzone są domy, budynki fabryczne, dawne zakłady pracy. Kiedy byłam dzieckiem i mieszkałam na Żoliborzu, gdy czekałam na „naszym” przystanku autobusowym na rogu Przasnyskiej i Krasińskiego, autobus często zatrzymywał się na przejeździe kolejowym przed szlabanem. Po torach z okolicznych fabryk jechały pociągi towarowe z materiałami, półfabrykatami itd. Na harcerskich zbiórkach bawiliśmy się w podchody biegając po tych torach, na których podkładach kredą wziętą ze szkoły malowaliśmy strzałki i inne znaki patrolowe. Dziś nie tylko nie ma szlabanu, a budka dróżnika straszy, ale zniknęły tory i zakłady. W ich miejscu powstają nowoczesne, ekskluzywne osiedla, których mieszkańcy zapewne odgrodzą się przed światem setkami bram i furtek z domofonami. Na straży postawią pana, który będzie notował nazwiska przychodzących i numery mieszkań tych, których goście odwiedzają. Bo tak dziś jest wszędzie. Wszystkie miejsca, gdy jeden człowiek, jest bliski swoim sąsiadom znikają. Strzeżone molochy pełne obcych sobie ludzi rosną, jak grzyby po deszczu. To co stare znika, jak prawdziwki podczas porannego grzybobrania w sezonie.
W sobotę, znajomy (znajomy rodziny od zawsze, czyli od dziecka), a od ponad 40tu lat przewodnik warszawski Mieczysław Janiszewski pokazał nam (mnie i Ulubionemu) jedno z takich miejsc. Bar z jednym stolikiem. Taki „ostatni Mohikanin” w bramie pewnego, przeznaczonego do wyburzenia, domu przy ulicy Łuckiej. Poza barem, w wielkiej kamienicy. Ostał się jeszcze tylko jeden lokator. Czeka na powrót kogoś tam z zagranicy. Potem też się wyprowadzi.
Bar funkcjonuje tu od ponad 19-tu lat. Nakręcono o nim kilka filmów, bo to miejsce kultowe. Zwłaszcza dla warszawskiej bohemy. Kto tu nie bywał? Pani Grażynka, która po odebraniu telefonu, że przyjedziemy, rozpoczęła przygotowywanie dla nas schabowych kotletów, z ziemniakami i mizerią, opowiadała, że uwielbiał tu bywać Marek Nowakowski. Raz przyjechał z Krzysztofem Karaskiem. Byli po wizycie w teatrze, więc ubrani w bardzo eleganckie garnitury, z białymi szalikami, prezentowali się niezwykle dostojnie. Siedzieli, jak powiedziała pani Grażynka, do trzeciej w nocy, bo bar bywa otwarty do ostatniego klienta. Na co dzień otwierany jest… na telefon. Na telefon realizuje tez zlecenia kulinarne. Można tu zam,owić potrawy do domu, na przyjęcie z gośćmi. Niedługo swą siedzibę przeniesie w inne miejsce, bo na róg Ogrodowej i Wroniej. Lokal będzie nowocześniejszy i większy.
W barze w obecnym miejscu, jakby zatrzymał się czas. To cały jego urok. Przeniosłam się w nim w przeszłość, bo lada jak sprzed lat, waga jak sprzed wieku, a potrawy, jak z domu babuni. Tu zjadłam najlepszego schabowego w życiu. Byłam tak zachwycona, ze… zapomniałam sfotografować talerz. Jest tyle osób, które chciałabym tam zaprowadzić. Niekoniecznie na schabowego. Pani Grażynka przygotowuje też śledzia, kurczaka, pierogi i tak dalej… Norwegowie, którzy przyjechali na Wolę robić graffiti, chcieli ją porwać do Norwegii, by tam serwowała swoje pierogi. Odmówiła. jej miejsce jest tu. Czy zdążę spróbować tych smakołyków, zanim bar przeniesie się do lokalu, w którym będzie nowocześniej, a miejsce znajdzie się dla większej liczby stolików? Czy przed przeprowadzką zdążę zaprowadzić tam wszystkich, którym warto pokazać takie miejsce?
Spieszmy się jadać w warszawskich barach, tak szybko wypierają je chińskie i tureckie… Nie to, żebym miała coś przeciwko obcym kuchniom. Ale lubię jeść, jak u babci.
Kto chce zobaczyć więcej zdjęć – zapraszam tutaj.