Nie jestem osobą zbyt religijną. Ot taki ze mnie deista, który wierzy, że Bóg jest, bo coś wielkiego, wszechmocnego, mądrego i dobrego gdzieś tam po drugiej stronie być musi; a ze wszystkich religii monoteistycznych bierze to co mu odpowiada, by żyć zgodnie z sentencją „pamiętaj, by nikt przez ciebie nie płakał”. Lubię osobę Jezusa i twierdzę, że musiał być wesoły skoro wodę przemieniał w wino. A to, że w Nowym Testamencie nie jest nigdzie napisane, by się kiedykolwiek śmiał jest raczej dowodem ponuractwa tych, którzy tworzyli kanon Ewangelii. I prostego faktu, że przez lata uważano śmiech za sferę profanum a nie sacrum. Wzrusza mnie misterium męki pańskiej i Boże Narodzenie. Przeraża starotestamentowa historia Józefa, ale też i Samsona. Lubię podczytywać apokryfy i książki o badaniach nad Biblią. Mam mieszane uczucia jeśli idzie o świętych. Fascynują mnie ich życiorysy, choć trochę bałwochwalcze wydaje mi się padanie na twarz przed relikwiami. Jest wielu świętych i błogosławionych, których po swojemu za różne rzeczy lubię i podziwiam, ale są i tacy, którzy mi niezbyt odpowiadają, a ich życiorysy nie przekonały mnie.
Piszę o tym wszystkim w świetle dzisiejszej beatyfikacji Jana Pawła II. Oto od wielu dni wśród znajomych (a także w mediach) rozgorzały dyskusje. W dyskusjach wielu demonstrowało swoją niechęć do Jana Pawła II-go, beatyfikacji i kościoła katolickiego w ogóle. Krytykowało papieża, wyrzucało mu różne rzeczy itd. Z dumą opowiadali co będą robić w czasie, gdy motłoch będzie się emocjonował beatyfikacją.
Jestem za oddawaniem Bogu tego co Boskie, a cesarzowi tego co cesarskie. Nie podoba mi się wpływ kleru na nasz kraj i polityka na ambonie czy w tym radiu, które ponoć ma twarz. Dlatego tak wzruszyła mnie rezurekcyjna msza w katedrze Warszawskiej gdzie w homilii była mowa tylko o Zmartwychwstaniu. Nie podoba mi się religia w szkołach, bo niczego pożytecznego nie uczy, a masa przez nią nieszczęść. Ileż razy okazało się, że dzieci nie znają ani życiorysu Jezusa ani nie rozumieją przesłania podstawowych modlitw, które bezmyślnie klepią przekręcając słowa „niepokalana” na „nie po kolana”. Jednocześnie szykanują tych, którzy na religię nie chodzą. Wiele razy musiałam w swoim czasie tłumaczyć np. koleżankom mojego syna z klasy w podstawówce, że cerkiew nie jest kościołem ludzi, którzy nie wierzą w Boga, a ich koleżanka, która jest świadkiem Jehowy ma prawo wejść na Jasną Górę jeśli ma ochotę, bo to nie tylko miejsce kultu katolików, ale kawałek historii naszego kraju.
Sama uczestniczyłam i w nabożeństwach w zborze ewangelicko-augsburskim i w cerkwi, a nawet byłam w Synagodze starając się zachowywać najbardziej przyzwoicie, jak tylko umiem. Chętnie odwiedziłabym i prawdziwy meczet, ale podróż do krajów arabskich dopiero przede mną.
Jana Pawła II bardzo lubiłam, choć przyznaję, że pod koniec życia, gdy już tak bardzo chorował nie mogłam na niego patrzeć. Wydawało mi się straszne to, że Papież nie może np. przejść na emeryturę. Że ta tradycja katolicka właściwie tak bardzo męczy schorowanego człowieka. Stan w jakim był podczas ostatniej pielgrzymki do Polski przerażał mnie. Miałam wtedy dyżur reporterski i pokazywałam, jak wizytę przeżywa Warszawa. W czasie transmisji starałam się nie patrzeć na ekran, bo bolało mnie wszystko. Pracowałam też, gdy Papież umierał. Jego śmierć zastała mnie już w domu, w łóżku przed telewizorem. Przeżywałam ją bardzo. Pewnie dlatego, że Papież towarzyszył mojemu tacie, gdy umierał. 13 czerwca 1999 roku miał mszę w Katedrze św. Floriana tuż obok praskiego szpitala. Nie mogłam odwiedzić ojca, bo wprowadzono tam strefę bezpieczeństwa. Gdy następnego dnia rano przyjechałam do szpitala zastałam puste łóżko. Po śmierci Papieża uznałam, że skoro towarzyszył mojemu tacie w drodze na tamten świat, ja powinnam zrewanżować się uczestnictwem w jego pogrzebie. Nie było to łatwe. Jak zwykle nie miałam pieniędzy. Ówczesny mój szef w TVP Warszawa widząc moje miotanie się zaproponował, bym pojechała do Watykanu z kamerą z najbiedniejszą Warszawską pielgrzymką. Taką, która jedzie całą noc, rano jest na pogrzebie i natychmiast wraca. Tak też się stało. Pojechałam z różnymi symbolami łączącymi się Jana Pawła II z moim tatą. Była to flaga Polski zrobiona z szarfy, którą odsłaniałam studio im. mojego ojca w TVP i medalion z Janem Pawłem II. To specjalny medalion, który wybity został z okazji I pielgrzymki Papieża do Polski. Tata kupił mi go w kościele świętej Anny. Zaraz potem oglądała go dłońmi nasza krewna – niewidoma zakonnica z Lasek S. Jana Brudzyńska, Franciszkanka Służebnica Krzyża i błogosławiła mnie, 12-letnią wówczas bardzo niegrzeczną i pyskatą panienkę. Miałam go na szyi, gdy poszłam na mszę Papieża dla młodzieży na stadion X-lecia w 1983 roku. To były zupełnie inne czasy niż teraz. Jako naród bardzo cieszyliśmy się zarówno z pierwszej, jak i z drugiej wizyty – tej w stanie wojennym. Wszystko było historycznie pierwsze: Papież Polak, Papież w Polsce, msze papieskie w stanie wojennym. Wtedy w 1983 roku szłam z parafią Dzieciątka Jezus i ks. Romanem Indrzejczykiem (tym, który zginał w katastrofie smoleńskiej). Tak, jak i teraz nie byłam specjalnie religijna, ale tam były specjalne spotkania dla tzw. trudnej młodzieży i hipisów. Byłam jedną z nich. Czegoś szukałam. Chyba tego, co każdy nastolatek – akceptacji, miłości, zrozumienia. Na mszę z Żoliborza na Pragę szliśmy na piechotę. Krzyż niósł Wojtek, zwany Gwidonem, którego po latach spotkałam na pogrzebie księdza Romana. Na stadionie było niezwykle gorąco i duszno. Pół mszy właściwie przeleżałam, bo tak mi było słabo z gorąca, ale byłam tam. Pamiętam, że w homilii Papież mówił o wiktorii wiedeńskiej, bo to było 300-lecie zwycięstwa Jana II Sobieskiego. Zapamiętałam papieskie słowa, że chęć zwycięstwa jest czymś bardzo ludzkim. Wracając ze stadionu ledwo powłóczyłam nogami. Było jednak w nas wszystkich, wracających z mszy, coś niezwykłego. Byliśmy jacyś tacy cisi i to nie tylko ze zmęczenia. Składam to raczej na karb świadomości lub może i podświadomości, że uczestniczyliśmy w czymś niezwykłym. Zaproszenie na mszę wkleiłam do pamiętnika, bo jak każda egzaltowana i zbuntowana nastolatka pisałam wtedy pamiętnik.
Teraz, nawet patrząc na to zaproszenie gołym okiem widać ubóstwo tamtych czasów.
Dziś mam wrażenie, że po 1989 roku pielgrzymki papieskie nam spowszedniały, a i Papież, którego słowa wtedy w 1979 były dla wszystkich niezwykłe, stał się w Polsce osobą tak powszechną, jak nie przymierzając kawa Inka na śniadanie. Aprzecież z każdą wizytą w Polsce Jan Paweł II nas zadziwiał. Na przykład w 1991 roku spotkał się z polskimi Żydami, a potem odwiedził zbór ewangelicko-augsburski w Warszawie. Odbyła się tam wtedy ekumeniczna msza, na której też byłam. Papież mówił o historii kościoła św. Trójcy, z którym hitlerowcy obeszli się tak, jak z kościołami katolickimi w okupowanej Warszawie uznając polskich ewangelików za zdrajców. Myślałam wówczas o prababci Karolci (po niej mam drugie imię) ewangeliczce, która wpajała i mojemu ojcu i stryjowi, że na świecie nie ma złych ludzi (co jak twierdził mój stryj zmarnowało mu życie, bo przez jej nauki za bardzo ufał ludziom). Tylko biedaczka nie potrafiła wyjaśnić skąd się wzięli np. Hitler i Stalin.
Wydaje mi się, że przez lata, które upłynęły od Okrągłego Stołu zapomnieliśmy już o tym czym była pierwsza pielgrzymka Papieża do Polski, jak przeżywaliśmy zamach na niego. Zapomnieliśmy nawet to, że gdy Karol Wojtyła został Papieżem nie bardzo chciano go do Polski zaprosić. Że Stanisław Kania zawiadomił Edwarda Gierka o wyborze Polaka na Papieża słowami: „Polak został papieżem. Wielkie to wydarzenie dla narodu polskiego i duże komplikacje dla nas”. W 1978 roku miałam 11 lat i pamiętam transmitowane przez telewizję watykańskie „habemus Papam”. Pamiętam okrzyki rodziców, którzy spotkali się na środku klatki schodowej, bo jedno było w domu, a drugie u sąsiadów i biegli przekazać sobie wiadomość. Tata krzyczał, że „Wojtyła Papieżem!” i było w tym jego okrzyku i wzruszenie i niedowierzanie, bo tak to wszystko było wtedy niezwykłe. Sąsiedzi wylegli na klatkę i wszyscy się całowali.
Myślę, że zapominamy dziś o tym wszystkim. O nadziejach, które nam dał. O radości, którą wniósł do naszych zapyziałych czarno-białych polskich domów. A pokolenie urodzone po Okrągłym Stole chyba wcale nie zdaje sobie z tego wszystkiego sprawy.
Oglądałam dziś beatyfikację w telewizji, choć marzyłam, by być w Watykanie, bo uważam, że to wydarzenie i historyczne i duchowe. Można coś sobie przemyśleć. Niestety szara rzeczywistość sprawiła, że nie było to możliwe. Myśli miałam dziś różne. Owszem, nie podoba mi się ten cyrk z relikwiami krwi w specjalnym relikwiarzu, z wystawioną na środek trumną człowieka, który od 6 lat nie żyje. Wszystko to trochę turpistyczne, ale taka to już jest katolicka tradycja i taki obrządek. Nie ja to wymyśliłam. Owszem, nie podobało mi się to, że Papież milczał w sprawie pedofilii w kościele, ale ufam, że nie o wszystkim wiedział. Owszem, nie podobał mi się jego pogląd na prezerwatywy w czasach szalejącego w Afryce HIV, nie podobał mi się jego stosunek do in vitro i apel do gwałconych kobiet z wojny na Bałkanach, by pokochały dzieci, które są wynikiem tych gwałtów. Myślę jednak, że kościół katolicki zawsze był w tyle za nauką – patrz sprawa Galileusza czy Kopernika. Myślę też, że mężczyzna duchowny nie wie wszystkiego o psychice kobiecej i jej potrzebie macierzyństwa lub niechęci do tego, by być matką, a już na pewno nie ma zielonego pojęcia czym jest gwałt. Wszystko to jednak nie zmienia faktu, że jestem przekonana, że mieliśmy do czynienia z sympatycznym, mądrym i dobrym czyli po prostu porządnym i godnym szacunku człowiekiem. Dla wielu to właśnie oznacza świętość.