Warszawa i ja, czyli łokcie przyszłości

Spread the love

To tytuł starej piosenki zespołu „Partia”, a ja dziś nucę ją od rana, bo mam różne myśli. Tylko nie stoję w oknie i nie palę papierosa, bo w ogóle nie palę.

Dwa dni temu na tablicy koleżanki na facebooku rozgorzała dyskusja na temat Warszawy i Warszawiaków. Koleżance chodziło o to, że w święta Warszawa jest pusta, bo… Warszawiacy pojechali do domu. Nie da się temu zaprzeczyć. Mieszkańcy Warszawy to w dużej mierze ludność napływowa. Normalne jest, że do dużego miasta ciągną ludzie, bo tu łatwiej o pracę. Jest jednak pewna rzecz, która mnie boli. Ta ich pogarda i niechęć do Warszawy, która daje im zatrudnienie, a dzięki temu mają w niej dach nad głową. Ileż razy wysłuchiwałam o zarozumiałych Warszawiakach, puszących się swoją stołecznością, szpanujących miastem itd. Jakoś tak jednak zawsze chwilę potem okazywało się, że ci puszący… nie są Warszawiakami z dziada pradziada, a napłynęli tu lub są tzw. Warszawiakami w pierwszym pokoleniu.

Nie mam nic przeciwko migracjom. Moi przodkowie ze strony taty też kiedyś przybyli do Warszawy. Z Warszawy nie była moja mama. Urodziła się w Zwierzyńcu nad Wieprzem, a dzieciństwo spędziła w Chełmie. Pokochała jednak swoje nowe miejsce zamieszkania. To ona pierwsza pokazała mi odbudowany Pałac pod Blachą. To ona zabrała do Muzeum Historycznego m.st. Warszawy. Nigdy nie zapomniała o sowich rodzinnych stronach wysyłając mnie tam na niemal każde wakacje. Należała do towarzystwa przyjaciół ziemi chełmskiej, stąd w domu masa chełmskich medali pamiątkowych. Wraz z babcią kupowały mi wiersze Józefa Czechowicza, bo to był poeta z ich stron. A tata równoważył to Or-Ot-em i Wiktorem Gomulickim, który też przecież do Warszawy przybył z… Pułtuska. Ale tak pokochał to miasto, że zapisał się na trwałe na kartach jego historii.

Wielu jest takich, którzy do Warszawy przyjeżdżają, bo zawsze o niej marzyli i wrastają w miasto okazując mu swoją miłość. Przykładem jest Bajka, moja przyjaciółka z „Kuriera”, która wgryzła się i w warszawskie zabytki i zieleń angażując się w nie całą mocą i sercem. 

Darzę ogromnym szacunkiem ludzi z małych miasteczek, którzy kochają swoje małe ojczyzny i uważają za swoje miejsce na świecie. Uwielbiam w nich tę ich miłość. Bardzo zaimponowała mi w swoim czasie pewna bibliotekarka z Jasła, która na moją prośbę oprowadzała mnie po Jaśle i opowiadała jego zagmatwaną historię. Wykształciła się i… wróciła tam, skąd wyszła, aby przekazywać młodszym swoją miłość do Jasła. Na pewno ktoś się od niej ta miłością zarazi.

Rozumiem tych, którzy całe życie marzyli, aby wyrwać się z zapyziałych dziur, w których przyszło im dorastać. Przykro mi jednak, gdy nie potrafią się przyznać do miejsc, z których pochodzą. Gdy ten fakt ukrywają, kłamią, kręcą i brak swojego przywiązania do korzeni rekompensują agresją do nowego miejsca zamieszkania. Bo tak się dziwnie składa, że to oni przeważnie plują na Warszawę, pogardliwie nazywając ją Warszawką. Pamiętam, jak jeden z moich kolegów z pewnej redakcji twierdził, że jest z Warszawy, a gdy pytałam które kończył liceum (myśląc, że może mamy wspólnych znajomych) – kręcił i kluczył, by w końcu wyznać, że z Warszawy to on jest dopiero teraz. Poczułam aż obrzydzenie.

Przez lata obserwacji zauważyłam jednak, że tacy ludzie mają też pewną cechę, której mi brak. To szerokie łokcie. To oni biegają do szefów przekonywać ich, że zrobią coś lepiej niż kolega czy koleżanka. To oni wysiadują na korytarzach pod dyrektorskimi gabinetami uprzejmie donosząc o każdym potknięciu koleżanki czy kolegi i… często właśnie w ten sposób robią karierę. Robią ją zwłaszcza wtedy, gdy dyrektor, do którego przybiegli jest ulepiony z tej samej gliny. Też swoje stanowisko osiągnął tymi szerokimi łokciami. 

Często cytuję Senekę, który mówił, że „Ojczyznę kocha się nie dlatego, że wielka, ale dlatego, że własna”. I właśnie dlatego kocham Warszawę. Jest moja. Nie znoszę, gdy ktoś ją bezpodstawnie obraża.

To moja miłość do miasta sprawiła, że na 15 lat zakotwiczyłam w „Telewizyjnym Kurierze Warszawskim”. Ostatnio zadzwonił kolega, który ode mnie uczył się zawodu. Odszedł po roku pracy i… został asystentem znanego reżysera. Koleżanka, która ze mną jechała na pierwsze zdjęcia jest znaną prezenterką, kolejna poszła do pracy przy popularnym serialu itd. Mogłabym bez końca wymieniać ludzi, którzy wyszli stąd gdzie ja tkwię i porobili większe lub mniejsze kariery, a przynajmniej odczuwają coś na kształt finansowego bezpieczeństwa.

Piszę o tym nie bez powodu. Trzy dni temu poszłam do urzędu dzielnicy by z dniem 1 maja zawiesić działalność gospodarczą. Od wielu lat jednym moim kontrahentem była TVP, a od prawie dwóch nie stać mnie było na opłacanie ZUS, bo moje zarobki tutaj były tak śmieszne, że nie wymienię kwot, bo nikt w ich wysokość nie uwierzy. Nie będę już mogła wystawiać TVP faktur. Jak i czy w ogóle będziemy współpracować? Oto jest pytanie. Napisałam podanie o etat, ale nie wierzę w pozytywne rozpatrzenie. Tak jak trudno żyć pyskatemu, tak trudno żyć z pyskatym, a ja po prostu taka jestem. Musiałam jednak wykonać jakiś ruch, bo już dłużej żyć tak nie umiem. Co będzie ze mną dalej? Do połowy czerwca mam spotkania autorskie. A potem? Któż to wie… od kilkunastu lat żyję w niepewności, więc się przyzwyczaiłam. A przecież to przyzwyczajenie jest drugą naturą. Przyzwyczaiłam się też do „Kuriera” i trudno będzie się od ukochanego programu odzwyczaić. A kto wie, czy dziś nie byłam na swoich ostatnich do niego zdjęciach. Nie ma ludzi niezastąpionych. Stacja już szuka reporterów, choć mnie dawano tu zaledwie dziewięć w porywach dwanaście dyżurów w miesiącu. Ktoś z boku powie, że pewnie dlatego, że byłam beznadziejną reporterką. Może i byłam. Na moje miejsce przyjdą inni. Już są. Przyjechali ze wszystkich stron Polski. Może i nie potrafią powiedzieć prawidłowo „flaki po warsiasku”, nie maja pojęcia jak 30 lat temu nazywała się Aleja Jana Pawła II-go czy Solidarności, nie wiedzą gdzie w XIX wieku stał Pałac Karasia ani kiedy odbudowano pałac Blanka, no i nie mają tego samozaparcia i chęci, co moja przyjaciółka Bajka, by nie tylko poznać, lecz także pokochać Warszawę. Ale łokcie u wielu z nich szerokie. A łokcie to przyszłość.

Print Friendly, PDF & Email

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...