Wczoraj przez zupełny przypadek w „Radiu Zet” usłyszałam wypowiedź pewnego urzędnika ze stołecznego ratusza. Wypowiedź dotyczyła ciastka „zygmuntówka”. Ów urzędnik mówił, że „zygmuntówka” wyparła pączka, że jest w Warszawie popularna, że jest symbolem miasta itd.
Cóż miał mówić? Przecież nie powie prawdy. Nie przyzna się, że moje rodzinne ukochane miasto wydało 70 tysięcy złotych na wypromowanie gniota, który degustuje się raz! Nikt z moich znajomych nie kupił go dwa razy. Każdy raz do spróbowania i każdy stwierdził:
– „Wuzetka” lepsza!
Cóż… Konkurs na stołeczne ciastko w moim odczuciu od początku był poronionym pomysłem. Kiedy kilka lat temu robiłam materiał do „Telewizyjnego Kuriera Warszawskiego” i pytałam ludzi na ulicach o ciastko kojarzące się ze stolicą, to większość bez specjalnego zastanowienia się wskazywała „wuzetkę”. Jest sprawdzona i smaczna, a jej bitą śmietanę, leżącą na górze ciacha można wrzucić do prawdziwej kawy, by była ze śmietanką.
Po co robiono konkurs na nowe ciastko? Zastanawiam się nad tym od dawna, ale spekulować nie chcę. Zajmę się faktami. Najpierw wybrano nazwę „zygmuntówka”. Głosowali Warszawiacy i internauci na stronach urzędu miasta. Potem do nazwy dopasowywano ciastko. Pojechałam z kamerą na degustację. Oczywiście nie ja degustowałam, a różni celebryci. Dwadzieścia ciastek ubiegających się o miano „zygmuntówki” ustawionych równo na tacach, patrzyło na nas dziennikarzy. Niektóre wyglądały kusząco. Filmowałam je, ale też i fotografowałam dla siebie i jednej z gazet. Wtedy moją uwagę przyciągnęło jedno wyjątkowo obrzydliwe ciacho. Patrzyłam na nie, zastanawiałam się, jak ktoś mógł coś tak mało apetycznego w wyglądzie wyprodukować i… zrobiłam mu całą sesję fotograficzną. Ciastko nazwałam „kupą mewy” i ze …śmiechem pokazywałam jego zdjęcie w redakcjach, a nawet te właśnie słowa zamieściłam pod zdjęciem na swoim fotoblogu.
Gdy potem okazało się, że to właśnie „kupa mewy” jest „zygmuntówką” przyznam, że mało nie spadłam z krzesła. Ale cóż… wybór został dokonany. My też w redakcjach (kilku, z którym współpracuję) postanowiliśmy spróbować, jak smakuje to ciastko. Nie smakowało nikomu, a komentarze były różne, ale prawie wszystkie negatywne. Wielu nie było w stanie dojeść do końca gigantycznej bezy, bo mdliło. Smak „zygmuntówki” najtrafniej skomentował kolega, który dostał to ciastko od nas na pocieszenie, gdy wylądował w szpitalu.
– Ryż, mysz i powidło. Wsadzili tu wszystko – napisał w esemesie.
No niestety… ciastko jest jak wielki, cukierniczy kosz na smaki, choć powinnam napisać na śmieci. Jest moim zdaniem niesmacznym i drogim, bo kosztującym podatników 70 tysięcy złotych, niewypałem. A władze miasta od roku próbują wmówić całej Polsce, że to jest nasz symbol. Nie jest! W reportażu „Radia zet” była uliczna sonda z mieszkańcami. Nikt z pytanych o warszawskie ciastko nie wskazał na „zygmuntówkę”. Wszyscy na „wuzetkę”.
I taka ciekawostka. Na samym początku „kariery” tej „kupy mewy” w cukierniach trudno było doprosić się o „zygmuntówkę”. Każdy chciał spróbować. Warszawiacy spróbowali. I co? „Zygmuntówka” jest teraz niemal wszędzie, ale… stoi. Kupują ją ci, których sprzedawcom uda się namówić. Czy wracają do ciastka ponownie? Wątpię. Sprzedawczyni w jednej z knajpek też mnie namawiała. Gdy powiedziałam co myślę o smaku ciastka, westchnęła i odparła:
– Ma pani racje, ale co ja na to poradzę? Teraz to ciastko jest modne. Szefowa twierdzi, że było na plakatach, więc trzeba mieć w ofercie.
Smakiem „zygmuntówce” daleko do „wuzetki” czy zwykłego pączka, że o papieskiej kremówce nie wspomnę, bo to od tej papieskiej kremówki, którą szczycą się Wadowice wziął się ten chory pomysł w głowie władz mojego miasta. Zastanawiam się tylko nad jednym. Jak niedobre musiały być pozostałe ciastka, skoro konkurs na warszawski słodki przysmak wygrała „kupa mewy”. Bo nie chce mi się wierzyć, by prawdą było to, co mówi się w kuluarach ratusza i poza nim. Wygrało nie najsmaczniejsze ciastko, ale to, które miało wygrać i pod które wymyślono cały konkurs. Eeee niemożliwe. To byłoby zbyt straszne.