Jak w brazylijskiej telenoweli…

Spread the love

Moi znajomi wielokrotnie porównywali moje życie do brazylijskiej telenoweli. Poniekąd mają rację, bo jak się tak z boku popatrzy to coś w tym jest…

Dopiero co pisałam o pogrzebie i różnych jego tragicznych aspektach. Głównie urzędowych, ale były i inne. Życie Eksia przelatywało mi przed oczami, jak Alicji w krainie czarów, gdy spadała w dół króliczej nory. Nie będę pisać co myślałam, ile razy ryczałam, bo mój ekstrawertyzm ma pewne granice. Na dodatek w dniu, w którym załatwiałam akt zgonu załatwiałam też… termin ślubu. Tak. Wychodzę za mąż i wolę to sama oznajmić zanim zajmą się tym jacyś plotkarze i dorobią do tego swoją plotkarską, ohydną ideologię. Sprawa przedstawia się tak, że ślub z Ulubionym planowaliśmy od kwietnia. Jednak po drodze była do załatwienia cała masa absurdalnych dokumentów, z którymi trzeba się uporać. Fakty są takie, że w notesie mieliśmy wpisaną datę pójścia do USC. Tak się złożyło, że los kazał nam tego samego dnia odebrać akt zgonu Eksia. Ponieważ Eksio całe życie mi marnował i to nawet te 14 lat po rozwodzie, (który był najlepszą moją decyzją), uprzykrzał jak mógł, więc… planów zmieniać nie będziemy. Poznałam jednak prawdziwe oblicza różnych znajomych. Niektórzy byli zdumieni, że po tym wszystkim czego od Eksia doznałam jeszcze go chowam i zabraniali płakać. Jakby zapomnieli, że to ojciec mojego syna, który nie jest owocem gwałtu. Byli też tacy, którzy uważali, że jako ta, która wniosła o rozwód nie ma prawa chować, choć na pytanie, kto powinien to zrobić, nie potrafili wskazać osoby. Sami nie kwapili się do tej roli, ale cóż… Eksio nie był ubezpieczony. Zwrotu z ZUS nie będzie. Ci, którzy świetnie znają szczegóły mojego życia podtrzymali mnie zresztą w decyzji pochówku i załatwiania ślubu. Wspominając jedynie po raz kolejny o brazylijskiej telenoweli i o tym, że pewne rzeczy przytrafiają się tylko mnie, że mam gotowy scenariusz filmu, książki itd. Coś w tym jest… Trzy tygodnie wcześniej poinformowaliśmy Eksia o ślubie dodając, że nie życzymy sobie, by na nim był. Trochę go zamurowało. Nie byliśmy pewni, czy mimo próśb nie przyjdzie. Teraz mamy pewność. Eksio poszedł w przeciwnym kierunku. Jak w brazylijskim serialu.

Ledwo skończyłam zajmować się pogrzebem ruszyłam z kopyta do pracy. Akurat była rocznica Powstania Warszawskiego, a ja miałam przygotować kilka felietonów i do Telewizyjnego Kuriera Warszawskiego i do TVP INFO, ale przez pogrzeb i związane z nim kłopoty byłam z tym daleko w lesie. Żałuję, że w natłoku tych zajęć nie znalazłam czasu, by opisać szczegółowo różne powstańcze absurdy.

Na przykład tegorocznego spotkania powstańców z prezydentem w Muzeum Powstania Warszawskiego. Padał deszcz, dla Powstańców było za mało parasoli…

Nie miałam też czasu, by opisać jak niektórzy zachowywali się podczas obchodów. Media trochę o tym donosiły, ale tylko trochę. Chodzi mi o gwizdy, krzyki „dziękowania” za koncert Madonny itd. Paradoksalnie nie spotkałam powstańca, który byłby tym koncertem oburzony. Kilku, z którymi rozmawiałam powiedziało, ze walczyli o wolna Polskę, a to oznacza, że ludzie maja prawo wyboru. Ktoś chce iść na koncert idzie, ktoś chce świętować – świętuje. Zmuszanie ludzi do patriotyzmu jest pewnego rodzaju nazizmem. A to z tym walczyli powstańcy. Ja 1-go sierpnia świętowałam, choć tuż obok domu grała Madonna. Spodobał mi się dowcip rysunkowy z „Polityki”, którego autor narysował Madonnę, do której ktoś mówi: „zgodzimy się na pani koncert w Polsce pod warunkiem, że zmieni pani pseudonim na mniej kontrowersyjny”. „Na przykład jaki” spytała koślawo narysowana Madonna. „Może… Madzia?” – padła odpowiedź. A ja pomyślałam, że coś w tym czarnym humorze jest. Zainteresowanie mediów sprawą Madzi od dawna wieje absurdem. A ponieważ dla niektórych „dzień bez Madzi jest dniem straconym” to i nawet Pudelek uległ tej „madziomanii” wrzucając na swój portal plotki nie tylko o celebrytach, ale i Katarzynie W. ohyda!

Nie miałam też czasu, by pisać o historiach redakcyjnych związanych z Powstaniem i historiami korytarzowymi. A byłoby o czym pisać. Na przykład pojechałam na Żoliborz na obchody i koleżanka pyta:
– O której wrócisz?
– Nie wiem, bo uroczystości są najpierw na skwerze Żywiciela, a potem jest przejście na Suzina pod tablicę przy kotłowni.
– To kiedy przejdą? – pyta koleżanka.
– Nie wiem. Powstańcy to starzy ludzie. Z roku na rok idą coraz wolniej – odpowiadam.
– To kiedy wrócisz? – spytała doprowadzając mnie tym pytaniem do furii.

Nie miałam czasu, by opisać w ogóle sprawę z załatwianiem ślubu, co jest mega absurdem. Wspomniałam już tu kiedyś, że Ulubiony jest biało-czerwono-niebiesko-żółty. Co to dokładnie oznacza? Ano ni mniej ni więcej, jak to, że urodził się w Moskwie w ZSRR jako syn Polaka, a jest obywatelem Ukrainy. Ma kartę stałego pobytu. Obywatelstwa nie chce, bo to konieczność dokonania pewnego wyboru. Na stronach ambasady czy konsulatów Ukrainy jest jasno napisane: „Każdy obywatel Ukrainy, chcący nabyć obywatelstwa polskiego lub taki, który już je otrzymał, powinien rozpocząć procedurę zrzeczenia się obywatelstwa ukraińskiego.” (To wierny cytat! Jak dla mnie brzmi znajomo. W latach 60-tych moja urodzona w kanadzie kuzynka kończyła 18 lat. Zgodnie z kanadyjskim prawem miała obywatelstwo kanadyjskie. PRL zażądał, by się go zrzekła.) Tymczasem rodzice Ulubionego mieszkają za Bugiem. Mogą mieć różne kłopoty, gdy syn zrzeknie się obywatelstwa. Nigdy nic nie wiadomo. Po co o tym piszę? Otóż… ponieważ Ulubiony jest w świetle prawa obywatelem Ukrainy, więc jego polskie nazwisko nie może być pisane tak, jak było, gdy jego przodkowie mieszkali w Polsce, czyli zanim Armia Czerwona 17 września 1939 roku zajęła ich rodzinną miejscowość pod Stanisławowem. Transliteracja z cyrylicy ukraińskiej czyni to nazwisko tworem co najmniej arabskim i tak to wygląda w karcie stałego pobytu, do czego on się przyzwyczaił, bo długo tu mieszka, a ja jeszcze nie bardzo. Trochę lepiej to wygląda podczas transliteracji z cyrylicy rosyjskiej. Na szczęście z takiej przekładane jest nazwisko do aktu ślubu, bo to czyni się na podstawie aktu urodzenia. Generalnie oboje z Ulubionym mamy schizofrenię, bo o ile wiemy jak on się nazywa, o tyle powstaje pytanie: jak się to pisze? Ulubiony jest aktorem, więc od kiedy mieszka w Polsce w programach teatralnych, czy na listach płac w filmie podpisuje to po polsku, tak jak widniało w dokumentach przodków. Nikt się zresztą nawet nie domyśla, że „za rogiem czai się cyrylica”. Nie zmienia to jednak faktu, że w jego umowach, dokumentach, banku itd. tkwi pewien literowy idiotyzm, który dopiero po przeczytaniu na głos brzmi znajomo. Cóż… Olga Pasiecznik też czasem pisze się „Olha Pasichnyk”. Nasze rozmowy w USC, a wcześniej w sądzie, który wyrażał zgodę na ślub, były tak absurdalne, że na przemian śmialiśmy się i załamywaliśmy.

Gdybym opisywała pewne sprawy na bieżąco myślę, że robiłabym to dokładnie i niejednemu czytelnikowi otworzyłyby się oczy na różne aspekty naszego polskiego życia prawno-urzędniczego. Na przykład polskie prawo żąda od obywateli obcego państwa zaświadczeń o zdolności prawnej do zawarcia związku małżeńskiego. Ukraina takich nie daje, bo nie. Trzeba prosić polski sąd o zgodę na ślub bez takiego zaświadczenia. By to zrobić trzeba przedstawić mnóstwo pism przetłumaczonych przez tłumacza przysięgłego. (Jak się ma sprawa tłumaczeń pominę, bo można zgłupieć i opisywałabym to ze trzy dni.) W dniu, w którym w sądzie mieliśmy sprawę o tę zgodę na ślub, zatrzymano nas na korytarzu, bo… przed naszą rozprawą w tej samej sali odbywała się inna (Sąd rodzinny i nieletnich jakby kto pytał), której uczestnicy byli skądś doprowadzani. Musieliśmy siedzieć „za węgłem” i nie wyściubiać nosa. Osoby doprowadzane miały zakryte twarze i kajdanki. W tym czasie doczytaliśmy się, że kilka sal obok toczyła się rozprawa: „Mleko sp. zoo przeciwko Serek sp. zoo” (bądź odwrotnie), a świadkiem była niejaka pani Mucha. Ze względu na obecność dużej liczby uzbrojonych po zęby funkcjonariuszy w kominiarkach, pilnujących tej rozprawy przed nami, baliśmy się sfotografować wokandę z „serkiem, mlekiem i muchą”, choć aż prosiło się wysłać to do portalu „bareizmy wiecznie żywe”. Gdy wyszliśmy z sali i czekaliśmy na orzeczenie w naszej sprawie przyszła para z bobasem w nosidełku. Też do tego samego sądu i tej samej sali. Tak więc… najpierw tu bandyci w kominiarkach, potem przyszła para młoda, a na końcu berbeć. Wszystko w tym samym sądzie, w którym mleko sądzi się z serkiem i woła na świadka muchę.

Gdyby nie natłok spraw pewnie opisałabym ze szczegółami historię jak to Ulubiony kosił trawę, a sąsiadka wezwała policję. Niestety czasu trochę już upłynęło i emocje opadły, więc tylko wspomnę, że policja przyjechała usłyszawszy, że obcy człowiek DEMOLUJE ogród. Na miejscu był mieszkający tu Ulubiony z… elektryczną kosiarką. Na dodatek na pomoc mu przybiegł mój syn. Sąsiadka mało się nie przewróciła, a policja wymiękła, bo nie było ani demolki ani obcego człowieka. Kobieta próbowała się ratować wrzaskami, że niszczone są drzewa.
– Jakie drzewa? – Spytał Ulubiony i na oczach policji wyrwał z ziemi trzymiesięczną, najwyżej dwudziestopięciocentymetrową siewkę orzecha włoskiego.
– Widzicie państwo?! Wyrwał drzewo! – rozdarła się dziko sąsiadka, co spowodowało, że policjanci domyślili się, że mają do czynienia z osobą niezrównoważoną psychicznie i poinformowawszy, że drzewa do 7 lat można wycinać – odjechali. Ulubiony próbował dalej kosić trawę, ale sąsiadka podstawiała mu pod kosiarkę nogi. Ewidentnie chciała, żeby zrobił jej krzywdę, aby mogła go o to oskarżyć, co uwielbia robić. Efekt jest taki, że ogród dalej zarasta, kosiarka stoi, a sąsiadka przez okno pilnuje trawy, by wraz z pokrzywami rosła wysoko, jak jej debilizm leży głęboko, że tak sobie sparafrazuję Mickiewicza.

Gdyby nie zamieszanie pogrzebowo-powstańcze pewnie opisałabym też ze szczegółami jak to poszłam do pewnej gazety robić wywiad z pewnym panem, który ani razu nie pozwolił mi zadać do końca pytania odpowiadając mi na nie (jemu się wydaje, że odpowiadał na moje pytanie) po usłyszeniu dwóch pierwszych wyrazów, które jak wiadomo powszechnie nie muszą prowadzić do takiego końca zdania, jakiego on by się spodziewał. Pan w ogóle nie pozwolił sobie nic powiedzieć, bo on wie wszystko najlepiej. Wyssał ze mnie krew jak wampir, choć dziury w szyi nie zrobił. Efekt tego jest taki, że wywiad cały czas spoczywa w dyktafonie. Oczywiście nie miałam czasu się nim zająć, bo stał się pogrzeb, ale też i najpierw sama istota wywiadu odstraszyła mnie od pracy na co najmniej kilka dni. Będę musiała siąść. Może nie oszaleję. Na szczęście jeszcze jest czas.

Gdyby nie to wszystko pewnie ze szczegółami opisałabym rozmowy z ukraińskim wydawcą na temat zbliżających się wrześniowych lwowskich targów książki, na których ma nas być czworo polskich pisarzy – w tym ja. Dostałam bowiem list, w którym napisano, że mam finansowany bilet lotniczy do… Kijowa. Targi są we Lwowie. Kijów okazał się przejęzyczeniem, ale ja przez tydzień żyłam w stresie jak z Kijowa dostane się do Lwowa? Na szczęście kamień już mi spadł z serca. Chodziło o Lwów. Ale ja i tak proszę o zwrot kosztów podróży autem, bo mam trochę do odwiedzenia po drodze i to zarówno „tam”, jak i „z powrotem”. Odpowiedzi czy jest to możliwe jeszcze się nie doczekałam.

I właśnie z tych powodów nie mogłam ostatnio napisać na blogu ni słowa. Życie dopadło mnie we wszystkich jego aspektach. I tych negatywnych i tych pozytywnych. A że optymiści żyją dłużej, więc jeszcze jakiś czas będę męczyła czytelników swoją osobą. Na razie oficjalnie zapraszam na swój ślub 8 września 2012 o g. 12-tej w Warszawie w USC na ul. Kłoptowskiego 1/3. Może nas odwiedzić każdy kto chce. Niepotrzebne ani kwiaty ani prezenty. Liczą się tylko życzenia. Choć patrząc na zachowanie niektórych moich znajomych myślę, że dla wielu osób to „aż”. Ale cóż… taki jest urok brazylijskich telenowel. Moje życie pisze scenariusz jednej z nich.

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...