Podglądaliśmy wczoraj w redakcji na monitorach próby kamerowe nowego prezentera do pewnego programu. Nie wyglądało to podobno najlepiej. Koleżeństwo śmiało się z dziwnych min prowadzącego. Ja siedziałam bokiem do monitorów, więc głównie słuchałam. Brzmiało też słabo. Słychać było, że facet skupia się na kamerze, więc nie myśli o tym, co mówi i momentami bredzi. Zresztą to po tych bredniach zorientowaliśmy się, że to nie program, a próby kamerowe, bo niemożliwe jest, żeby coś takiego znalazło się na antenie. Później oczywiście wywiązała się krótka dyskusja o kamerze, lęku przed nią itd. Nie pierwsza zresztą w redakcji. Faktem jednak jest, że gdy ktoś obcuje z kamerą od dzieciństwa jest dla niego mniej stresującym przedmiotem, niż dla kogoś, kto widzi po raz pierwszy. Pewnie dlatego, że dzieciństwo to moment, kiedy wstydzimy się zupełnie innych rzeczy niż w wieku dorosłym. Miałam jakieś 9 lat, kiedy ojca koleżanka z redakcji robiła reportaż o jakimś lekarzu, który miał dostać (czy już dostał) Order Uśmiechu. Do tego reportażu potrzebowała, by dzieci przeczytały na głos prawdziwe listy napisane do tego lekarza na przestrzeni wielu lat jego pracy. Poprosiła o pomoc ojca, jako tego, który miał dziecko w odpowiednim wieku, czyli mnie. (Już wcześniej byłam w jakimś „Teleranku” czy „Tik-taku”, więc informacja nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia). Tata kazał mi podać nazwiska tych koleżanek i kolegów z klasy, którzy płynnie czytają. Pamiętam, że oprócz mnie była Anka i Paweł. Dla potrzeb reportażu koleżanka ojca potrzebowała nagrać to w ten sposób, by oprócz głosu była wizja. Byłam wtedy straszną strojnisią. Ubrałam się więc w nową, dżinsową spódnicę na szelki. Nota bene marki „Odra”. Wówczas szczyt mody. Mama wystała ją w jakiejś strasznej kolejce. Tymczasem ojca koleżanka kazała mi siąść na wózku inwalidzkim, owinęła kolana kocem w kratkę, a jedną szelkę mojej nowej spódnicy rozpięła, by opadała i bym wyglądała biednie. Dostałam histerii. Płakałam jak bóbr, że nie chcę na wózku, że nie chcę rozpinać szelki i tak dalej. Zdaje się, że wygrałam tę batalię. Ojca koleżanka była nawet zachwycona moim płaczem, bo wyglądałam na bardziej zabiedzoną niż by sobie tego życzyła. Dlatego pozwolono mi zapiąć szelkę. Musiałam jednak pozostać na wózku i w kocu. Bo przecież miałam grać rolę dziecka, któremu ów lekarz pomógł w jakimś szpitalu czy sanatorium. Kamera przed nosem wisiała mi kalafiorem, spłakana olałam zaprezentowanie się w spódnicy, ale odpięta szelka wydawała mi się wielkim wstydem.
Wspomniałam wczoraj o ex-librisie ojca i… przypomniała mi się historia z moim własnym, bo to też historia o rozpaczy i wstydzie. Tata wymyślił mój ex-libris, gdy byłam jeszcze dzieckiem. Czytać nauczyłam się mając cztery lata i już w przedszkolu czytałam dzieciom książki. Swoich miałam mnóstwo, więc… wpadł na taki pomysł, że też powinnam mieć ex-libris (dziadek miął, pradziadek miał…). Projektowanie bawiło Ojca. Siedział ze swoim przyjacielem Jackiem, a ja w pokoju obok, na nocniku… obowiązkowo ze swoim misiem – Miamolem Pacanem i torebką. Bo przecież byłam i dzieckiem i… kobietą. (W torebce nosiłam czerwony pionek od chińczyka, który udawał szminkę.) I taki ex-libris dostałam. Nocnik z misiem i torebką oraz moim imieniem i nazwiskiem. Tupałam, krzyczałam i płakałam, bo nie chciałam takiego ex-librisu. Ojciec był nieugięty. Powiedział, że jak dorosnę to zmienię zdanie i docenię. No doceniam dziś, doceniam… Wstydzić się go przestałam, bo wielu kolekcjonerów się nim zachwycało, ale przyznam, że jak wklejam ten ex-libris do środka nowej książki to pytam samą siebie: Czy to nie głupio, że przeszło czterdziestoletnia baba oznacza swój księgozbiór nocnikami?
Trochę chyba głupio, ale na pewno nie jest to tak żenujące, jak te wczorajsze próby kamerowe dorosłego człowieka. Ale może zamienią go na kogoś lepszego? A może on sam jeszcze się wyrobi, jak nie przymierzając przysłowiowy haczyk od kibelka, w którym w dzieciństwie stał ten mój nocnik.
P.S. Najgłupiej będzie, jak będę ten ex-libris wklejać do książek jako stulatka. Zamierzam bowiem żyć długo, pisać sporo książek i z roku na rok coraz bardziej złośliwieć. Zarówno w stosunku do siebie, jak i innych. Bo przyznam, że dogryzanie jest niezwykle przyjemnym zajęciem.