Natura obdarzyła mnie dobrą pamięcią. To czasem błogosławieństwo, a czasem przekleństwo. Dziś waham się. Cieszyć się z tej dobrej pamięci czy nie? Dlaczego? Bo poza dobrą pamięcią natura obdarzyła mnie skłonnością do nadmiernych wzruszeń. Jak się wzruszam – płaczę i kompletnie nie potrafię nad tym zapanować. Na szczęście umiem się z tego śmiać. Inaczej sto razy zapadłabym się pod ziemię ze wstydu, bo wzruszać potrafi mnie nie tylko jak hymn grają, ale i wiele takich sytuacji, które są trochę żenujące. Wzruszam się czytając książki i oglądając filmy. Jak to się dzieje w zaciszu domowym – pół biedy, ale jak przy obcych to bywa, że kaszana. No bo ileż można?
Gdy w sierpniu tego roku ukazała się książka i czytałam ojcowską przedmowę to ryczałam jak stary bóbr i myślałam, że to straszne, że ani Ojciec ani pan Bernard nie dożyli polskiego wydania „Uciekiniera”, ale jakie to piękne, że w ogóle ono jest. W najbliższą sobotę spotkanie na temat książki. Wydawca prosił, bym powiedziała słowo o Ojcu, a ja boję się jak je powiedzieć i się nie wzruszyć. Przecież teraz jak piszę, choć śmieję się z siebie, to łzawy gil wisi mi u pasa.
Od dzieciństwa regularnie wzruszam się jak w serialu „Czterej Pancerni i pies” Janek Kos znajduje ojca. Widziałam tę scenę setki razy i się wzruszam. Jak ostatni debil!
Wzruszam się gdy oglądam, jak Jan Paweł II mówi „Niech zstąpi duch twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi”. Od trzydziestu lat się tym wzruszam.
Jest ze mną znacznie gorzej… Wzruszam się, gdy oglądam pierwszy odcinek pszczółki Mai i opuszcza ona z Guciem ul! Sama się z siebie śmieję, że to ostatnie dno! Ale nie… jest coś jeszcze poniżej dna, bo się wzruszam jak Reksio (tak! ten z kreskówki, który ma pomnik w Bielsku-Białej!) ratuje takiego jamnikowatego psa i wsadza go w gips. I jak mu w gipsie robi ręczną wiertarką dziurkę, by ten pies się mógł wysiusiać, to ja się też okropnie wzruszam i łzy mi lecą. No i co tu ze mną zrobić? No tylko siąść i też płakać lub paść trupem ze śmiechu.
Piszę o tym, bo dziś znów się wzruszam. A jak pomyślę o Ojcu to wzruszam się jeszcze bardziej. A jak pomyśle o nadchodzącej sobocie to cierpnę z emocji. O co chodzi? W najbliższą sobotę o 17-tej w Instytucie Francuskim w Warszawie (Ul. Widok 12) odbędzie się spotkanie na temat książki „Uciekinier”, której autorem jest Bernard de Roquefeuil. Francuski szlachcic, który uciekł z niemieckiej niewoli i schronił się w Polsce. Pod fałszywym nazwiskiem Józef Zieliński ukrywał się m.in. w Pałacu w Wilanowie gdzie uczył francuskiego pięcioletnią Beatkę, późniejszą aktorkę Beatę Tyszkiewicz. Na strychu tegoż pałacu ukrywał się w czasie Powstania Warszawskiego i widział rozstrzeliwania powstańców. „Uciekinier” to jego wspomnienia powstałe niemal na bieżąco, bo siadł do ich spisania tuż po wojnie. Jeszcze w latach 80-tych zostały przetłumaczone na język polski przez Tomasza Matkowskiego. W 1980 roku pan Bernard, który wtedy był merem jednego z francuskich miast, przyjechał do Polski. Mój Ojciec spotkał się z nim w mieszkaniu pani Anny Branickiej-Wolskiej i przygotował dla ukazującego się na antenie TVP, a redagowanego przez Lucynę Smolińską Magazynu Historycznego „Skarbiec”, dziewięciominutowy felieton, w którym Bernard de Roquefeuil wracał wspomnieniami do wydarzeń sprzed 40 lat. Ale nie o telewizyjny felieton tu chodzi. Pewnego letniego dnia Ojciec „zapakował” francuskiego gościa i jego elegancką żonę w swojego malucha i wraz z tłumaczem Tomkiem Matkowskim ruszyli w sentymentalną podróż po Warszawie i okolicach (Nieporęcie, Izabelinie, Modlinie) w poszukiwaniu miejsc z wojennej przeszłości pana Bernarda. Do przetłumaczonych wspomnień Ojciec napisał przedmowę i… książka poszła do wydawnictwa „ISKRY”. Niestety złożony egzemplarz utknął w wydawnictwie w latach stanu wojennego „z powodu przejściowego braku papieru”. A po 1989 roku zachłyśnięci wolnością wydawcy nie chcieli pochylić się nad historią Francuza, który spędził okupację w Polsce. Pan Bernard zmarł w 1990 roku. W 1999 roku zmarł mój Ojciec. Gdy kilka miesięcy temu odebrałam telefon, w którym zadano mi pytanie, czy zgadzam się, by przedmowa, którą Ojciec napisał w latach 80-tych, nadal była przedmową do książki, zaparło mi dech w piersiach, a zgodziwszy się i skończywszy rozmowę wzruszyłam się, jak jasna cholera. Przed oczami stanął mi „podjarany jak szczerbaty na widok sucharów” Ojciec, który po raz setny kolejnym znajomym opowiadał o panu Bernardzie, o tym, jak francuski hrabia u polskiego chłopa robił w hitlerowską okupację za parobka kopiąc kartofle i puszczał nagraną na magnetofon ścieżkę dźwiękową ze swojego telewizyjnego felietonu. Magnetowidów wtedy jeszcze nie było. Jak utrwalić coś tak ulotnego, jak telewizyjny film? Ojciec dokumentował chociaż dźwięk i puszczając go z taśmy „stilon-gorzów” na polskim magnetofonie kasetowym wyprodukowanym na licencji thompsona, opowiadał gościom co było na filmowym obrazku. Opowieść o tym, jak chłop Maniek na widok pana Bernarda, czyli swojego dawnego parobka o hrabiowskich korzeniach, wrzasnął: „Jezus Maria! Pan Józef przyjechał!” słyszałam kilkadziesiąt razy. A samego pana Mańka poznałam, gdy w stanie wojennym pojechaliśmy od niego po zaproponowane nam ziemniaki i mięso.
Gdy w sierpniu tego roku ukazała się książka i czytałam ojcowską przedmowę to ryczałam jak stary bóbr i myślałam, że to straszne, że ani Ojciec ani pan Bernard nie dożyli polskiego wydania „Uciekiniera”, ale jakie to piękne, że w ogóle ono jest. W najbliższą sobotę spotkanie na temat książki. Wydawca prosił, bym powiedziała słowo o Ojcu, a ja boję się jak je powiedzieć i się nie wzruszyć. Przecież teraz jak piszę, choć śmieję się z siebie, to łzawy gil wisi mi u pasa. Pamiętnik na publikację po polsku czekał w sumie 70 lat!