Rozpoznać legendę, czyli kto zna „grobną Dziunię”?

Spread the love
Rozpoznać legendę
Miejskim legendom poświęcono już tomy. Sama czytałam o nich już kilka książek. Przed moim nosem leży kolejna, zatytułowana „Znikająca nerka”, której autor Filip Graliński zebrał alfabetycznie najpopularniejsze miejskie legendy i spróbował znaleźć, gdzie każda z nich ma swój początek. Pisał i o tych miejskich legendach, którymi ja się tu w swoim czasie zajmowałam, czyli o tytułowej znikającej nerce, trupim jadzie, anakondzie, kradzieży babci itd., ale też o innych, które znałam jako kawały. Na przykład o Murzynie w autobusie, któremu pani robi rasistowskie uwagi, a on po jakimś czasie łamana polszczyzną mówi:
– A u nas w Afryce takie stare baby to się zjada.
Jest też dość podobna o proszku na stare baby. Historia jak dwóch facetów na Węgrzech jechało autobusem i stanęły nad nimi kobiety wymownie dając im do zrozumienia, by ustąpili im miejsca. Panowie wymienili się spojrzeniami i nagle jeden do drugiego powiedział, że szkoda, że nie ma takiego proszku na stare baby, co to je posypujesz i znikają. W odpowiedzi na to jedna z owych starych bab odezwała się po polsku:
– Jak wy będziecie starzy to już na pewno taki proszek będzie.
Jest tu też popularna historia o babie z laską, która stała z tą laską w autobusie nad głową młodego człowieka i postukiwała chcąc dać mu do zrozumienia, by ustąpił jej miejsca. Młody człowiek zamiast to zrobić powiedział:
– Mogłaby pani założyć gumkę na laskę i ciszej stukać.
A babcia na to:
– Gdyby gumka była na innej lasce to ja dziś miałbym wolne miejsce.
Te trzy historie w różny sposób opowiadają o tym samym. Nigdy nie wiemy czy nie natrafimy na kogoś, kto zna nasz język i na dodatek jest mistrzem ciętej riposty.
Fajnie jest przyjrzeć się legendom, ale jeszcze fajniej zastanowić się nad anegdotami opowiadanymi przez znajomych. Zdarzyły się naprawdę, czy może jednak i one są legendami? I gdzie jest ich początek? No właśnie.
Historię o panu, który pojechał w delegację, a w rzeczywistości do kochanki mieszkającej blok obok słyszałam wiele razy jeszcze w dzieciństwie. Nad tym czy jest legendą nie zastanawiałam się. Że Grochola wsadziła to do książki wiedziałam, ale nie analizowałam z jakiej epoki ta historia pochodzi, a to jest przecież bardzo ciekawe. Pan bowiem w szlafroku idzie od kochanki do śmietnika z wiaderkiem, a potem wraz z wiaderkiem wraca do domu gdzie czeka żona przekonana, że mąż jest w delegacji. Czy dziś mężczyźni chodzą w szlafrokach? Czy dziś do śmietnika idzie się z wiaderkami, czy raczej z wyjętymi z kubłów worami typy Jan Niezbędny? W ogóle z roku na rok produkujemy coraz więcej śmieci i kosze, które kupujemy do mieszkań, też są coraz większe. Liczba legend też wzrasta. I co ciekawsze legendami stają się proste historie, które właściwie niczego odbiorcę nie uczą. A przecież zadaniem legendy jest przestraszyć, uczulić, nauczyć. Tymczasem niektóre z historii ze „Znikającej nerki” pouczające nie są. Co mi z tego, że dowiem się, że np. historia o rurze w tramwaju jest powtarzalna? Oto ktoś kupił karnisz w Ikei, wiózł go autobusem, był tłok, postawił go na ziemi, a kilka osób załapało zań, bo myślało, że to drążek do trzymania. Nie wszystko złoto co się świeci? Nie każda rura jest drążkiem? Dla mnie to historia o tym, jak chętnie kłamiemy. W końcu niewiele osób jeżdżących do Ikei jeździ tam zwykłymi autobusami, a już na pewno nie po takie zakupy. Dlatego wiadomo, że historia z ludźmi, którzy trzymają za karnisz, bo myślą, że to drążek jest nie z tej epoki, a jej bohaterowie z Ikei nie wracają, a raczej z Pańskiej lub placu Grzybowskiego gdzie w PRL takich sklepów było sporo.
Czytając książkę przypomniałam sobie wiele historii, których byłam świadkiem lub mi je opowiadano, a które mogą stać się legendami. Bo przecież legendy powstają też z prawdziwych zdarzeń tylko czasem przetworzonych. Opowiem jedną z nich. Nie jest legendą. Na razie. Moja świętej pamięci ciocia Hanna Mioduszewska opowiadała mi kiedyś wiele cudownych historii o swojej przyjaciółce zwanej „Dziunią grobną”. Długo myślałam, że „drobną”, ale tu ciotka (z pierwszego wykształcenia i zawodu aktorka, a z drugiego pedagog szkolny) wyraźnie wymawiała na początku literę „g”. Pewnego razu, gdy po raz kolejny ciocia opowiadała, że „grobna Dziunia” to i tamto postanowiłam spytać, czemu Dziunia jest „grobną”. Cóż się okazało. Jadwiga, czyli w skrócie Dziunia była osobą pozbawioną poczucia humoru. Nie śmieszyło ją nic, ona sama potrafiła śmiać się z siebie w stopniu zerowym, czyli wcale i jeszcze na dodatek była obrażalska. Pewnego razu przyszła opowiedzieć cioci straszną historię, która zdarzyła się na cmentarzu jej i jej synowi, osobnikowi wyjątkowo pierdołowatemu. Bardzo to przeżywała i była niesamowicie wręcz wzburzona ludzką podłością i panującą wokół znieczulicą. Otóż „grobna Dziunia” wraz z synem poszła na cmentarz do męża, a co za tym idzie ojca swojego syna. Po drodze był świeżo wykopany grób, do którego Dziunia z ciekawości postanowiła zajrzeć. Niestety poślizgnęła się na kupce ziemi i wpadła do środka. Syn, który był naprawdę potwornym pierdołą (o jego pierdołowatości słyszałam zresztą wiele historii) próbował ją z grobu wyciągnąć, ale mu nie wychodziło. Staruszka osuwała się z powrotem. Zaczął więc biegać po cmentarzu, (a nie był to 1 listopada i dzikie tłumy) i zaczepiać przechodniów, mówiąc do nich:
– Czy mógłby pan mi pomóc wyjąć mamę z grobu? – co nie spotykało się z taką reakcją ze strony przechodniów, jakiej on oczekiwał. Pierdołowaty syn „grobnej Dziuni” dziwił się, że wszyscy uciekają od niego jak od wariata. Wrócił więc znów nad grób pomóc matce z niego wyjść i sam tam wpadł. Jak dokładnie się skończyła ta historia, czyli jak oboje wyszli z grobu – nie wiem, bo ciocia opowiadała, że gdy słuchała opowieści wzburzonej Dziuni to tak się śmiała, że „grobna Dziunia”, która była oburzona reakcją ludzi i tym, że nie chcieli synowi pomóc, obraziła się na ciotkę, że się z niej śmieje i przez wiele miesięcy się do niej nie odzywała.
W tej anegdocie morału nie ma (albo ja go na razie nie widzę). By została miejską legendą musi ten morał jednak być. Mam kilka propozycji, ale żadnej nie wymienię. Niech legenda tworzy się sama. Ja dziś podaję tylko pożywkę. I myślę sobie, że choć internet to straszny złodziej czasu, to jednak ma kilka zalet. Jedną z nich jest to, że można w nim wiele rzeczy znaleźć, a tym samym sprawdzić, czy to legenda czy może jednak prawda? Autor „Znikającej nerki” właśnie tym się zajął. A ja polecam książkę wszystkim, którzy lubią opowiadać historie, które na pewno wydarzyły się znajomym znajomych. Jak to napisała kiedyś jedna z moich czytelniczek. „Jaki ten świat jest mały, że wszyscy mamy wspólnych znajomych”. A jeśli ktoś zna „grobną Dziunię” z Radomia lub jej pierdołowatego syna to proszę o kontakt.

Miejskim legendom poświęcono już tomy. Sama czytałam o nich już kilka książek. Przed moim nosem leży kolejna, zatytułowana „Znikająca nerka”, której autor Filip Graliński zebrał alfabetycznie najpopularniejsze miejskie legendy i spróbował znaleźć, gdzie każda z nich ma swój początek. Pisał i o tych miejskich legendach, którymi ja się tu w swoim czasie zajmowałam, czyli o tytułowej znikającej nerce, trupim jadzie, anakondzie, kradzieży babci itd., ale też o innych, które znałam jako kawały.

Na przykład o Murzynie w autobusie, któremu pani robi rasistowskie uwagi, a on po jakimś czasie łamana polszczyzną mówi:
– A u nas w Afryce takie stare baby to się zjada.

Jest też dość podobna o proszku na stare baby. Historia jak dwóch facetów na Węgrzech jechało autobusem i stanęły nad nimi kobiety wymownie dając im do zrozumienia, by ustąpili im miejsca. Panowie wymienili się spojrzeniami i nagle jeden do drugiego powiedział, że szkoda, że nie ma takiego proszku na stare baby, co to je posypujesz i znikają. W odpowiedzi na to jedna z owych starych bab odezwała się po polsku:
– Jak wy będziecie starzy to już na pewno taki proszek będzie.

Jest tu też popularna historia o babie z laską, która stała z tą laską w autobusie nad głową młodego człowieka i postukiwała chcąc dać mu do zrozumienia, by ustąpił jej miejsca. Młody człowiek zamiast to zrobić powiedział:
– Mogłaby pani założyć gumkę na laskę i ciszej stukać.
A babcia na to:
– Gdyby gumka była na innej lasce to ja dziś miałbym wolne miejsce.

Te trzy historie w różny sposób opowiadają o tym samym. Nigdy nie wiemy czy nie natrafimy na kogoś, kto zna nasz język i na dodatek jest mistrzem ciętej riposty.

Fajnie jest przyjrzeć się legendom, ale jeszcze fajniej zastanowić się nad anegdotami opowiadanymi przez znajomych. Zdarzyły się naprawdę, czy może jednak i one są legendami? I gdzie jest ich początek? No właśnie.

Historię o panu, który pojechał w delegację, a w rzeczywistości do kochanki mieszkającej blok obok słyszałam wiele razy jeszcze w dzieciństwie. Nad tym czy jest legendą nie zastanawiałam się. Że Grochola wsadziła to do książki wiedziałam, ale nie analizowałam z jakiej epoki ta historia pochodzi, a to jest przecież bardzo ciekawe. Pan bowiem w szlafroku idzie od kochanki do śmietnika z wiaderkiem, a potem wraz z wiaderkiem wraca do domu gdzie czeka żona przekonana, że mąż jest w delegacji. Czy dziś mężczyźni chodzą w szlafrokach? Czy dziś do śmietnika idzie się z wiaderkami, czy raczej z wyjętymi z kubłów worami typy Jan Niezbędny?

W ogóle z roku na rok produkujemy coraz więcej śmieci i kosze, które kupujemy do mieszkań, też są coraz większe. Liczba legend też wzrasta. I co ciekawsze legendami stają się proste historie, które właściwie niczego odbiorcę nie uczą. A przecież zadaniem legendy jest przestraszyć, uczulić, nauczyć. Tymczasem niektóre z historii ze „Znikającej nerki” pouczające nie są. Co mi z tego, że dowiem się, że np. historia o rurze w tramwaju jest powtarzalna?

Oto ktoś kupił karnisz w Ikei, wiózł go autobusem, był tłok, postawił go na ziemi, a kilka osób załapało zań, bo myślało, że to drążek do trzymania. Nie wszystko złoto co się świeci? Nie każda rura jest drążkiem? Dla mnie to historia o tym, jak chętnie kłamiemy. W końcu niewiele osób jeżdżących do Ikei jeździ tam zwykłymi autobusami, a już na pewno nie po takie zakupy. Dlatego wiadomo, że historia z ludźmi, którzy trzymają za karnisz, bo myślą, że to drążek jest nie z tej epoki, a jej bohaterowie z Ikei nie wracają, a raczej z Pańskiej lub placu Grzybowskiego gdzie w PRL takich sklepów było sporo.

Czytając książkę przypomniałam sobie wiele historii, których byłam świadkiem lub mi je opowiadano, a które mogą stać się legendami. Bo przecież legendy powstają też z prawdziwych zdarzeń tylko czasem przetworzonych. Opowiem jedną z nich. Nie jest legendą. Na razie.

Moja świętej pamięci ciocia Hanna Mioduszewska opowiadała mi kiedyś wiele cudownych historii o swojej przyjaciółce zwanej „grobną Dziunią”. Długo myślałam, że „drobną”, ale tu ciotka (z pierwszego wykształcenia i zawodu aktorka, a z drugiego pedagog szkolny) wyraźnie wymawiała na początku literę „g”. Pewnego razu, gdy po raz kolejny ciocia opowiadała, że „grobna Dziunia” to i tamto postanowiłam spytać, czemu Dziunia jest „grobną”. Czy to jej nazwisko? Cóż się okazało. Jadwiga, czyli w skrócie Dziunia była osobą pozbawioną poczucia humoru. Nie śmieszyło ją nic, ona sama potrafiła śmiać się z siebie w stopniu zerowym, czyli wcale i jeszcze na dodatek była obrażalska. Pewnego razu przyszła opowiedzieć cioci straszną historię, która zdarzyła się na cmentarzu jej i jej synowi, osobnikowi wyjątkowo pierdołowatemu. Bardzo to przeżywała i była niesamowicie wręcz wzburzona ludzką podłością i panującą wokół znieczulicą. Otóż „grobna Dziunia” wraz z synem poszła na cmentarz do męża, a co za tym idzie ojca swojego syna. Po drodze był świeżo wykopany grób, do którego Dziunia z ciekawości postanowiła zajrzeć. Niestety poślizgnęła się na kupce ziemi i wpadła do środka. Syn, który był naprawdę potwornym pierdołą (o jego pierdołowatości słyszałam zresztą wiele historii) próbował ją z grobu wyciągnąć, ale mu nie wychodziło. Staruszka osuwała się z powrotem. Zaczął więc biegać po cmentarzu, (a nie był to 1 listopada i dzikie tłumy) i zaczepiać przechodniów, mówiąc do nich:
– Czy mógłby pan mi pomóc wyjąć mamę z grobu? – co nie spotykało się z taką reakcją ze strony przechodniów, jakiej on oczekiwał.
Pierdołowaty syn „grobnej Dziuni” dziwił się, że wszyscy uciekają od niego jak od wariata. Wrócił więc znów nad grób pomóc matce z niego wyjść i sam tam wpadł. Jak dokładnie się skończyła ta historia, czyli jak oboje wyszli z grobu – nie wiem, bo ciocia opowiadała, że gdy słuchała opowieści wzburzonej Dziuni to tak się śmiała, że „grobna Dziunia”, która była oburzona reakcją ludzi i tym, że nie chcieli synowi pomóc, obraziła się na ciotkę, że się z niej śmieje i przez wiele miesięcy się do niej nie odzywała. Zyskała za to ksywkę „grobna Dziunia”.

W tej anegdocie morału nie ma (albo ja go na razie nie widzę). By została dobrą miejską legendą musi ten morał jednak być. Mam kilka propozycji, ale żadnej nie wymienię. Niech legenda tworzy się sama. Ja dziś podaję tylko pożywkę. I myślę sobie, że choć internet to straszny złodziej czasu, to jednak ma kilka zalet. Jedną z nich jest to, że można w nim wiele rzeczy znaleźć, a tym samym sprawdzić, czy to legenda czy może jednak prawda? Autor „Znikającej nerki” właśnie tym się zajął. A ja polecam książkę wszystkim, którzy lubią opowiadać historie, które na pewno wydarzyły się znajomym znajomych. Jak to napisała kiedyś jedna z moich czytelniczek po lekturze jednego z wpisów na blogu: „Jaki ten świat jest mały, że wszyscy mamy wspólnych znajomych”. A jeśli ktoś zna „grobną Dziunię” z Radomia lub jej pierdołowatego syna to proszę o kontakt. Chętnie dowiem się, jak oboje wyszli z grobu.

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...