Mój mały PRL

Spread the love

Kto tęskni za PRL-em? Zastanawiam się nad tym dziś dość mocno. Wszystko dlatego, że wczoraj przygotowywałam relację z zakończenia siódmej już edycji festiwalu „Niewinni czarodzieje”. Tym razem festiwal przenosił nas w koniec lat 70-tych i lata 80-te. Z kamerą pojechałam m.in. na zatytułowane „Kryzysowa narzeczona” warsztaty tworzenia kosmetyków domową metodą. Prowadziła je Izabela Meyza, która wraz z mężem Witoldem Szabłowskim przez pół roku żyła jak w PRL, czyli mieszkała w M-3, nosiła trwałą i jeździła maluchem. Oboje napisali książkę „Nasz mały PRL”. Jeszcze jej nie przeczytałam, bo egzemplarz dostałam dosłownie kilka godzin temu, więc to co piszę nie jest recenzją książki. To tylko spojrzenie na PRL z mojej strony. Ze strony osoby, która skończyła podstawówkę w 1982 roku, a maturę zdała w 1986.

Nie tęsknię za PRL’em. Nie byłam wtedy szczęśliwa. Owszem, byłam młodsza, ale… nie chciałabym mieć znów 12, 14, 16, ani nawet 20 lat. No… chyba, że miałabym dzisiejszą mądrość życiową, ale tak niestety w życiu nie bywa. Owszem, z nostalgią wspominam to, jak się od sąsiadów pożyczało szklankę mąki, jajko czy łyżeczkę prawdziwej kawy. Dziś pędzimy do sklepu, bo zawsze znajdzie się jakiś czynny nawet w niedzielę. Wtedy mniej bałam się ludzi. Dziś… mam wrażenie, że dla kariery i forsy są w stanie zabić. Wtedy… pieniądze były, może nie wielkie, ale pozwalały na przeżycie. Tylko system baaardzo nas upokarzał. Po latach może się to komuś wydać zabawne lub przynajmniej ciekawe.

Po pierwsze była reglamentacja towaru. Pamiętam historię z pogrzebem brata mojego chłopaka, którą już tu zresztą opisywałam. Był koniec lat 80-tych, brat mojego ukochanego, mój rówieśnik, popełnił samobójstwo. Wydanie aktu zgonu było uzależnione od zwrotu należących do zmarłego… kartek na mięso.

Z kartkami w ogóle było ciekawie. Wraz z moim PRL’owskim chłopakiem idąc na zakupy śpiewaliśmy piosenkę. Jej tekst to była treść kartki na mięso, której zwrotką było słowo „mięso” powtarzające się jak w punkrockowym utworze, a refren brzmiał: „woł ciel z kością”. Osobliwością tamtych czasów były komitety kolejkowe. Szefową komitetu kolejkowego w mięsnym na placu Inwalidów była moja ciocia. Ciocia znała języki obce. Gdy pewnego dnia usłyszała w sklepie dopytywanie się o jakiś „luchmet”  ni w ząb nie mogła pojąć co to takiego. Dopiero po jakimś czasie dowiedziała się, że chodzi o mielonkę, czyli „lunchmeat”, ale w PRL rzadko kto znał angielski.

Pamiętam historię z zapałkami. Po ich paczkę (dziesięć pudełeczek, zwanych przez mamę „dziesiątkiem zapałek”) stałam w kolejce dwie godziny. Nie dostałam nawet jednego pudełeczka. Po prostu dla mnie już nie starczyło. By można było podgrzać zupę czy zagotować wodę na herbatę musiałam pójść do sąsiadki ze świeczką po ogień. Nie było elektrycznych czajników czy ekspresów do kawy. Nie było też piezzoelektrycznych zapalarek (przynajmniej u mnie w domu), zapalniczki były na benzynę, której nie było lub na gaz, którego też nie było. To była ostatnia świeczka w domu. Właściwie nie świeczka, a ogarek. Ostatni ogarek.

Z zapałek przejdźmy do papierosów. Na początku lat 80-tych nie paliłam. Zresztą dziś też nie palę. Ojciec z matką palili i pamiętam, jak przynieśli pudełko po butach pełne Klubowych. (W czasach Edwarda Gierka KLUBOWE to był podobno skrót. Co oznaczał? Kto Ludziom Ukradł Baleron Odpowie Wam Edzio. Potem trzeba było nazwę papierosów czytać od tyłu i wychodziło: Edzio Wam Odpowiada Baleron Ukradł Ludziom Komunizm”) Kupione na wagę papierosy nie były równo pociętymi szlugami o tej samej długości. Zdarzały się egzemplarze gdzie tytoniu były dwa centymetry, a filtra centymetrów 20! Oj jak Ojciec klął!

Podpaski? Proszę bardzo! Jeśli dziś ktoś myśli, że były z klejem i skrzydełkami cieniutkie jak „always” jest w błędzie! Podpasek nie było wcale. W aptekach serwowano watę, a jeśli szczęśliwcom udawało się kupić podpaski, to były one watą w specjalnej siatce. Często po kilku krokach lądowały na plecach. Jeśli był to koniec menstruacji to fajno. Jak początek to problem, ale szczegółów oszczędzę. Pamiętam opowieść starszej koleżanki, której taka podpaska wypadła spod spódnicy w czasie szkolnej przerwy na podłogę w hallu. By nikt się z niej nie śmiał odskoczyła od grupki koleżanek i wrzasnęła, jako pierwsza: „Zobaczcie! Ktoś zgubił podpaskę!”. Nie wiem, czy ktoś się zorientował, że najciemniej jest zawsze pod latarnią. Ponieważ o PRL’owskich podpaskach, czyli wacie w siatce, mogłabym napisać tomy (pola namiotowe, Jarocin, dworce i dworcowe toalety i kobiety błagające, by ktoś odsprzedał choc jedną!), a nie byłaby to lektura przyjemna, więc napiszę tylko ostatnią anegdotę. Wylądowaliśmy ze znajomymi w Kotlinie Kłodzkiej. Prawdopodobnie zmiana klimatu i długa podróż spowodowały u mnie powtórne „babskie dolegliwości”, na które nie byłam przygotowana. Poszłam do apteki w Kudowie Zdroju. Gdy poprosiłam o watę lub podpaski, czyli watę w siatce zażądano… dokumentu tożsamości. Podałam legitymację szkolną i usłyszałam, że jako osoba zameldowana w innym województwie nie mogę kupić waty.
– Gdyby tak każdy z innego miasta tu kupował, to miejscowi by nie mieli – odparła pani w aptece i pokazała jakąś kartkę, z której wynikało, że zgodnie z jakimś zarządzeniem wydanym przez nie pamiętam już kogo, środki higieniczne mogą kupować tylko ludzie zameldowani w okolicy.
– To, co mam zrobić? – Spytałam.
– Proszę pójść do lekarza. Jeśli wypisze receptę, że naprawdę masz menstruację to watę sprzedam.
Na szczęście lekarz nie kazał się rozbierać. W przeciwieństwie do aptekarki uwierzył rozdygotanej nastolatce na słowo.

Co tam podpaski! Przejdźmy do ubrań i ręczników. Pojechaliśmy całą bandą pod namiot (znów do tej Kotliny Kłodzkiej, którą zresztą uwielbiam). Z moim PRL’owskim chłopakiem pakowaliśmy się razem. Najpierw u niego w domu, potem u mnie. Pech chciał, że oboje zapomnieliśmy wziąć ręczniki. Dziś…, co to za problem! Można pójść i kupić. Ale wtedy ręczniki były towarem spod lady! O kupnie można było tylko pomarzyć. Dodzwonienie się do Warszawy graniczyło z cudem. Nie z każdego miejsca w Polsce było przecież połączenie bezpośrednie. Z małych miejscowości trzeba było zamawiać tzw. „rozmowę błyskawiczną”. Paczki chodziły tygodniami, więc… zdecydowaliśmy się nie dzwonić do domu po ręczniki tylko przez dwa tygodnie pobytu na polu namiotowym w Lewinie Kłodzkim wycieraliśmy się… T-shirtami.

Namiot to też było wyzwanie. Nowych w sklepach było jak na lekarstwo. Kupowało się używane, z ogłoszeń, rozkładając na osiedlowych trawnikach, by sprawdzić, czy sprzedający mówi prawdę i namiot jest cały, a nie dziurawy. Namioty były ciężkie, no… chyba, że dwuosobowe, ale te były szczytem marzeń prawie nie do dostania. Jak pojechaliśmy pociagiem z wyprodukowanym w Legionowie czteroosobowym tzw. „namiotem samochodowym”, to ze stacji w Lewinie Kłodzkim na tamtejsze pole namiotowe niosły go na zmianę dwie osoby nazywając „przeklętą pałubą” i rzucając co chwilę na ziemię w potwornej złości.

Na obozy harcerskie, na które namiętnie jeździłam jako dziecko, wymagano białych pepegów. (Pepegi to PRL’owska nazwa tenisówek wzięta od skrótu PPG, czyli Polski Przemysł Gumowy.)  Dostanie w sklepie białych pepegów graniczyło z cudem. Kto miał granatowe lub czarne malował. Czym? Pastą do zębów Nivea produkowaną przez Pollena-Lechia lub mniej trwałym środkiem: kredą do tablicy. Pamiętam, że na uroczyste otwarcie Centrum Zdrowia Dziecka w Międzylesiu nie miałam pepegów. Ani białych ani granatowych ani nawet czarnych. Mama dostała tylko kolorowe frote w kwiatki i to nie takie wiązane, ale wsuwane, a na dodatek za duże o jeden rozmiar. („Noga i tak ci urośnie” – powiedziała mama.) Tych kolorowych tenisówek, ze względu na materiał frote, nie dało się niczym pomalować. Chciało mi się płakać, bo kwieciste tenisówki pasowały do mundurka jak pięść do nosa. Jednak w czasie otwarcia Centrum Zdrowia Dziecka co innego okazało się problemem. Był nim asfalt. Ten PRL’owski topił się dziesięć razy bardziej niż obecny. Stojąc w dwuszeregu przebieraliśmy nogami, co było nieregulaminowe, ale co mieliśmy robić, kiedy w roztopionym asfalcie grzęzły nam nogi? Mnie za każdym razem w asfalcie zostawała kwiecista tenisówka, więc dodatkowo musiałam się schylać, by ją z asfaltu wyciągnąć ręką, bo wyciąganie stopą nie odnosiło skutku, w końcu but był za duży. Drużynowa krzyczała wtedy, że nie dość, że jestem nieregulaminowo ubrana to jeszcze nieregulaminowo się zachowuję.

Na obozach wymagano też czarnego golfu. Rzecz trudna do dostania. Na obóz w 1980 roku pojechałam z zapakowanym w plecak golfem mamy. Ojciec kupił mamie ten golf jeszcze przed moimi narodzinami, bo w PRL ubrania nosiło się latami! Ten golf miał z piętnaście lat i był na mnie o wiele za duży. Wyglądałam w nim idiotycznie, więc… przezwano mnie „pulower”, co mocno przeżywałam.

W ogóle w tamtych czasach każdy, jak i dziś, chciał być modny. Ale możliwości były o wiele mniejsze. Do Hofflandu w Domach Topwarowych Centrum stały kolejki. Jak przychodziła moja kolej, to niewiele mogłam kupić, bo zostawały same rzeczy albo za duże albo za małe. Podobnie było z butami.

Pamiętam jak na imprezę do Kasi, koleżanki z liceum, uszyłam sobie niebieską sukienkę. Do sukienki chciałam niebieskie pantofelki i niebieskie rajstopki. Pantofelki kupiłam na bazarze. Były to szmaciane baleriny. Wprawdzie miały inny odcień niebieskiego, ale lepszy rydz niż nic. Co z rajstopami? Kupiłam zwykłe i ufarbowałam farbką do tkanin kupioną w sklepie z farbami koło kościoła Stanisława Kostki na Żoliborzu. Niestety zapomniałam ten błękit utrwalić. W tańcu wywróciłam się i sukienka opadła mi na twarz. Oczom wszystkich gości ukazał się mój pępek i talia – obie części ciała w turkusowym kolorze. W domu wydało się, że tej samej barwy są stopy, więc przez dwa tygodnie nie mogłam nosić żadnych sandałów, bo turkusowa farba nie chciała się zmyć żadnym PRL’owskim mydłem.

Z kolei baleriny z bazaru odparzyły mi pięty i musiałam iść do chirurga, który zrywał mi skórę, bandażował stopy i zakazał nosić buty na tego typu gumowej podeszwie.

W połowie lat osiemdziesiątych w Warszawie był szał jeżdżenia na Chmielną do szewców. Prywatne sklepiki oferowały buty według najmodniejszych wzorów. Niestety w większości były to buty nietrwałe. Zapamiętałam dwie pary. Brązowe szaszki, w których niemiłosiernie bolały mnie stopy i drugie buty rude na koturnie ze sztucznym futerkiem u góry cholewki. Te były wygodne, ale… szybko się zniszczyły. Jednak dzięki temu, że były wygodne to jeszcze na początku lat 90tych na Saskiej Kępie kopałam w nich ogródek.

W PRL wszyscy marzyliśmy o dżinsach. To dżinsy były wyznacznikiem statusu. Kto miał – był tym lepszym. Gdy ktoś dostał, nawet takie za duże, to przerabiał na siebie zwężając. Najtrudniej było zrobić ten podwójny szef. Gdy weszły do masowej produkcji Elpo lub Odra, czyli polskie dżinsy, szybko okazało się, że nie miały jednak tej jakości co zagraniczne Levis, Lee lub Wrangler. Że istnieją inne marki w ogóle nie miałam pojęcia. Prawdziwe dżinsy, nowe ze sklepu, kupiłam sobie dopiero w latach 90-tych. A te marki Odra lub Elpo? Miałam chyba 9 lub 10 lat, gdy tata poprosił, bym wystąpiła w reportażu jakiejś jego koleżanki. Reportaż dotyczył lekarza, który na wniosek dzieci otrzymał Order Uśmiechu. Na nagranie ubrałam się w nową produkcji Odry dżinsową spódniczkę na szelki. Na miejscu posadzono mnie na wózku inwalidzkim i żeby całość wyglądała biedniej rozpięto mi szelkę. Strasznie płakałam. W rezultacie szelkę mi zapięto. Tylko z fotelu na kółkach nie pozwolono zejść. To wszystko sprawiło, że powiedziałam sobie, że nigdy nie będę pracować w telewizji. I o ile wielu dziecinnych obietnic dochowałam o tyle tej nie. Ale cóż… do pracy w telewizji nie poszłam w PRL, a w tzw. „Wolnej Polsce”, a to mimo wszystko jednak inna telewizja. Piszę „Wolna Polska” w cudzysłowie, bo często zastanawiam się czy rzeczywiście jesteśmy dziś wolni. Mam wrażenie, że tez jesteśmy w niewoli, ale pieniądza, pędu do kariery i tym podobnych rzeczy.

Gdy w 2009 roku zażądano lustracji dziennikarzy, poczułam się upokorzona przez IV RP. Oto w PRL nie mogłam dostać się na studia. Jako osoba niezwykle pyskata miałam słabe świadectwo, bo konflikty z belframi przekładały się na stopnie. Dlatego egzaminy wstępne na studia zdane na czwórki i piątki nie pomogły, bo gdy do braku punktów za świadectwo doszedł brak punktów za pochodzenie (premiowano przecież robotników i chłopów) to znalazłam się na liście przyjętych na studia jako pierwsza pod kreską, czyli odrzucona. Studentką historii sztuki Uniwersytetu Warszawskiego zostałam dopiero po Okrągłym Stole, czyli za piątym razem! Płatnych uczelni prywatnych w PRL nie było. I tak, jak kiedyś byłam wszędzie najmłodsza, tak po przyjęciu na studia zaczęły się w moim życiu czasy kiedy zaczęłam być wszędzie najstarsza. I często tak jest do dziś. PRL wspominam tylko czasem z nostalgią. Gdy myślę o czekoladowych groszkach z żółtego pudełka lub ciepłych lodach z budki Szczerby na Elbląskiej. Nie tęsknię za nim. A od kiedy wiem, że np. Barbara Hoff przez 13 lat projektowała dla Hofflandu za darmo, utrzymując się z pensji dziennikarki Przekroju to myślę, że PRL okradł wielu ludzi z talentów nie dając im właściwie w zamian nic, poza wątpliwą i krótkotrwałą sławą, a więc czymś zupełnie nieprzydatnym. Jestem z tzw. straconego pokolenia. Studia moich rówieśników przypadły na schyłek PRL, moje na początek nowej epoki. Nie dorobiłam się niczego. W wielu miejscach uważana jestem za „za starą”, choć ja tak siebie nie odbieram. Czasami zastanawiam się, czy nie uciec z miasta na wieś do świata gdzie nie ma prądu, Internetu, telewizji itd., bo to co dzieje się wokół mnie mierzi, ale… nie umiem chyba żyć bez ludzi i Warszawy. Poza tym jak dziś pisać bez prądu? Znów jak dawniej na maszynie? Człowiek przecież przyzwyczaja się do luksusów. I to bez względu na to czym one są. Nie zmienia to jednak wszystko faktu, że nie podobał mi się PRL, a i obecna rzeczywistość też mi się nie podoba, choć paradoksalnie jestem w niej szczęśliwa. Ale cóż… optymiści mają z reguły łatwiej. Szklanka jest dla nas do połowy pełna.

PS A jak przeczytam książkę „Nasz mały PRL” – dam znać (choć na raz czytam kilka), ale już po pierwszych rozdziałach widzę, że warto. Nie dlatego, ze PRL był fajny. Warto dlatego, ze komuś w XXI wieku zachciało się spróbować w nim żyć. To trzeba nagrodzić. Na okładce napisano, że Joanna Szczepkowska poradziła nagrodzić m.in. 3 kilogramami cukru i dwoma goździkami. Ja dorzucam pełen bak benzyny do malucha, pudełko zapałek i „woł ciel z kością”.

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...