Ponieważ z jednej strony siedzę i piszę, a jeszcze na dodatek coś tam oglądam, więc na czytanie nie zostaje mi zbyt dużo czasu. Książkę „Nasz mały PRL. Pół roku w M-3 z trwałą, wąsami i maluchem” smakuję powoli. Ale to dobrze. Mam sporo myśli o swoim PRL. Znów przelatują mi przed oczami obrazy. Autorzy, którzy na pół roku w pewien sposób zamknęli się w PRL-u sporo piszą o kolejkach i zatowarowaniu sklepów. A mnie się przypomina moja mama i…
Kolejki w PRL-u były długie. Traciło się w nich sporo czasu. Ludzie rozmawiali ze sobą. To wszystko fakty. W latach 80-tych to nawet opowiadali sobie dowcipy polityczne. Mama stała kiedyś w kolejce do warzywniczego. Po co? Nie pamiętam. Na wieżowcu noszącym numer Krasińskiego 10a zobaczyła napis. Nie rozumiała co znaczy, więc zaczęła czytać na głos: „Junta to Juj”. Hmmm. Co to u licha znaczy? Hiszpańskiego mama nie znała ni w ząb, więc nie miała pojęcia, że ichnie „J” czyta się jak „H”. Magiczne zdanie, które jawiło jej się jakimś dziwnym szyfrem, powtarzała półgłosem dobre kilka minut, aż jakaś stojąca za nią pani spytała, czy matka może się uspokoić i czy jest naprawdę taka głupia, że nie wie o co chodzi w tym napisie. Dopiero ten „peerelowski opierpapier” oświecił mamę i pojęła treść magicznego, krótkiego hasła na ścianie bloku. Był rok 1982.
W tymże bloku Krasińskiego 10a latami był sklep spożywczy typu SAM. Nazywaliśmy go w domu „sklepem pod schodami”, bo obok drzwi wejściowych były wielkie kręcone schody, które prowadziły praktycznie donikąd, choć powinny na poszczególne piętra. Jednak i tak na wysokości I piętra drzwi wejściowe na klatkę schodową były zamknięte. A wyżej wejść się nie dało, bo była krata. Tak wyglądało przestrzeganie zasad BHP w PRL i chyba nic się w tej kwestii nie zmieniło. Obok naszego domu, w bloku Przasnyska 14 był drugi, mniejszy spożywczak z tylko jedną kasą, który nazywaliśmy „naszym” albo tym „po schodkach”, bo schodziło się do niego po czterech małych, betonowych schodkach, choć ja częściej wybierałam skrót zeskakując z murka. W obu sklepach ekspedientki nie były zbyt miłe, ale jak to w PRL-u, kto był ekspedientką – miał władzę. Pamiętam, że jak w „naszym” zwróciłam uwagę, że herbata pisze się przez samo „h”, a „chińska” przez „ch” sklepowa kazała mi „spierdalać” dodając jeszcze słowo „gówniaro”. W tym „pod schodkami” tez kiedyś kazano mi „spierdalać”, bo ośmieliłam się zwrócić uwagę, że w kajzerce są zapieczone pety, czyli niedopałki papierosów.
Do tegoż drugiego sklepu pewnego dnia zawitała moja mama. Był rok chyba 1984. Alkohol sprzedawano wtedy od 13-tej. Mama była już na emeryturze i na 14-tą jeździła do pracy na pół etatu do przychodni, w której wykonywała warszawiakom małoobrazkowe zdjęcia płuc. (To historia na osobny wpis, który może też kiedyś powstanie. Mały obrazek mieścił się na Pradze na Targowej! A dla przyzwyczajonej do Żoliborza mamy, był to wtedy zupełnie inny, obcy świat.) W naszym bloku mieszkała rodzinka, którą dziś nazwałoby się patologiczną, a wtedy mówiliśmy na nich „rodzinka żuli”, bo chyba nikt nie znał słowa patologia. Rodzinka składała się z pięciu osób. Był więc ojciec, matka i trzech synów, z których dwóch z tego co pamiętam, otarło się o więzienie, a tylko jeden, najmłodszy był porządny i zresztą bardzo sympatyczny. Matka też była dość sympatyczna, choć niestety „zmenelała”. Potwornie chuda, nosiła długie spódnice i w lecie klapki lub sandały, z których dwa palce u nóg wypadały jej niemal na chodnik. Jakby te palce szły szybciej niż ona sama. W latach 90-tych często widywałam ją pod naszym sklepem jak piła piwo z gwinta o dość barbarzyńskiej porze, bo np. 6:30 rano. Jej męża bałam się. Podobnie jak dwóch starszych synów. W połowie lat 90-tych ojciec rodziny żuli doznał wylewu krwi do mózgu i wylądował sparaliżowany najpierw w szpitalu, a potem w domu, w łóżku. Czasem, ale z rzadka, był wożony po podwórku na inwalidzkim wózku. Łypał wtedy nienawistnie na świat. Ponieważ zanim dostał tego wylewu często podnosił na żonę rękę, więc jak głosi stugębna podwórkowa plotka ten moment, kiedy los przykuł go do łóżka, okazała się szczęśliwym momentem dla żony. Po pierwsze nikt jej nie bił, a po drugie nie musiała z mężem dzielić się alkoholem. Kilka razy słyszałam z rożnych ust opowieści, jak to podobno piła mu nad głową, pokazując przed nosem kieliszek i mówiąc:
– Napiłbyś się, co? Ale nie ma!
A on prawie płakał i tylko wzrokiem pokazywał jej, że gdyby mógł to by zatłukł na śmierć za ten sadyzm. Zanim jednak nastąpiły przemiany ustrojowe a on dostał wylewu oboje pili równo. Oczywiście pod warunkiem, że mieli co. Tak się jednak jakoś zdarzało, że tego typu ludzie zawsze mieli co pić. Nawet w PRL-u.
Moja mama fanką alkoholu nie była, ale… bardzo lubiła wypić w niedzielę kieliszek koniaku do ciasta lub kieliszek wermutu. Ten ostatni alkohol w ilościach homeopatycznych, czyli takich akurat na możliwości PRL, zalecał jej reumatolog. Mówił, że przy jej schorzeniu powinna pić raz w tygodniu mały kieliszek, wolniutko, rozkoszując się ziołowym aromatem. Ale skąd w PRL wziąć wermut? Pewnego dnia, gdy mama szła po zakupy do chemicznego, spotkała pod drodze owego sąsiada żula, który wtedy jeszcze dziarsko szedł, a w siatce (z materiału, a nie w foliowej reklamówce) niósł kilka butelek wermutu. Mama spojrzała na zegarek. Dochodziła 11-ta! Do 13-tej jest jeszcze sporo czasu. A tu na 14-tą mama jedzie do pracy. Na przystanku musi być najpóźniej o wpół do pierwszej. Jak kupić wermut? Mama zdecydowała się na desperacki krok. Wparowała do spożywczaka „pod schodami” (bo tylko stamtąd żul mógł nieść wermut) i spytała, czy jest wermut. Usłyszała, że jest i żeby przyszła o 13-tej. Mama spokojnie napakowała do koszyka rożnych rzeczy typu: paprykarz szczeciński, kawa Inka i ser biały po czym podeszła do kasy i powiedziała.
– Płacę za to i dwie butelki wermutu, które pani mi tu zaraz przyniesie.
– A to u pani już trzynasta? – burknęła oburzona kasjerka.
– Nie! – Odparła bohatersko mama i szybko dodała: – Ale jeśli menel, który nigdzie nie pracuje, co wiem, bo mieszka w moim bloku, wyszedł stąd przed chwilą i niósł siatę wermutów, to i ja stąd z dwiema butelkami wyjdę, bo jadę na drugą do pracy i jak wrócę po szóstej to już ani jednej butelki dla mnie tu nie będzie!
Kasjerkę po tym monologu zatkało. Zawołała kierowniczkę, która usłyszawszy czego mama żąda kazała jej uciszyć się, zapłacić wedle życzenia i przyjść z tyłu sklepu. Gdy mama zapukała do tylnych drzwi kierowniczka, jak w starym kawale „dała od tyłu” dwie flaszki wermutu.
Na Krasińskiego niemal naprzeciwko kościoła Jana Kantego była Burbonka. Niewielka cukiernia, w której sprzedawano słodycze i ciasta. W lecie można było tam kupić mleczne lody włoskie. Gdy rzucano galaretkę w czekoladzie lub ptasie mleczko czy delicje szampańskie, wówczas przed Burbonką ustawiały się długie kolejki. Czasami rzucano też takie czekoladowe krople. Płaskie na spodzie wyglądały jak zastygnięta kropla masy czekoladowej. Średnicę miały mniej więcej jednego grosza i mama kupowała je do ozdobienia ciasta. W czasach największego kryzysu te czekoladowe krople były strasznym rarytasem. Pewnego dnia mama wystała się w kolejce i przyniosła do domu całe 10 dekagramów czekoladowych kropli i paczuszkę rodzynek. Z paczki z USA wzięła kakao i powiedziała, że zrobi nam sernik z bakaliami w polewie ozdobiony tymi kroplami. Ojciec słodyczy nie lubił, ale w momencie, kiedy ich w ogóle nie było i jemu zdarzało się wrąbać kawał sernika. Tego dnia obojgu nam ślina ciekła na samą myśl o serniku. Kiedy więc na stole w dużym pokoju wylądowało gorące ciasto i zaczęliśmy na nie patrzeć niezwykle łakomie, mama zarządziła spacer z psem. Sernik miał stygnąć, a żeby to stygnięcie nie trwało zbyt długo, otworzyła lufcik. Gdy po pół godzinie wróciliśmy do domu, pierwszą rzeczą jaką zastaliśmy był miotający się gołąb. Stojąca na półce i wystająca trochę poza nią 18-to tomowa encyklopedia Orgelbranda była pozbawiona kilku grzbietów, które walały się na ziemi, a sernik, do którego ciekła nam ślinka, był nadjedzony przez ptaka i co gorsza obsrany. Całej naszej trójce chciało się płakać. Mama zdecydowała jednak, że ciasto nie pójdzie do śmieci, ale co się da – zjemy. Odkrojenie obsranych części nie zajęło jej zbyt długo. Z sernika została jedna szósta. Zjedliśmy natychmiast. Chyba żaden sernik w życiu nie smakował mi jak ten, obsrany przez gołębia.
Teraz tak myślę o tym wszystkim i dochodzę do wniosku, że choćby napisano tomy, to jednak straszne to były czasy. Wrzeszczące ekspedientki, alkohol od 13-tej i gigantyczne kolejki. A teraz trzy osoby przede mną i mnie się już nie chce stać. Jak to człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrobytu… Ale były też miłe strony. Byliśmy sobie bliżsi. O tym jednak innym razem.