Tak się składa, że od bardzo wielu lat 1 sierpnia zakładam na palec specjalną srebrną obrączkę. To cegiełka na budowę pomnika Powstania Warszawskiego, tego przy placu Krasińskich. Ojciec był rzecznikiem prasowym komitetu budowy tego pomnika. Zdejmuje tę obrączkę zawsze po 63 dniach, dokładnie dzień po kapitulacji Warszawy, czyli 3 października. Tak było i w tym roku. Dzień później, czyli wczoraj, poszłam z synem do Teatru Kamienica na „Pamiętnik z Powstania Warszawskiego”. Pisałam o tym spektaklu, bo byłam na specjalnej konferencji dla mediów i widziałam fragmenty, ale sama chciałam zobaczyć całość i pokazać Maćkowi. Nic się w mojej ocenie spektaklu nie zmieniło. Nie cofam żadnego z napisanych wcześniej słów. Nadal twierdzę, że każdy Warszawiak powinien to zobaczyć!
Natomiast teraz oglądając całość miałam inne myśli. Myślałam nie o stryju Antku, który jako niespełna szesnastoletni chłopak, 7 września poległ w czasie szturmu w śródmieściu, dostając odłamkiem najpierw w głowę, a potem w piersi i wciągnięty do bramy przez towarzyszy broni, został w niej porzucony, bo dowódca krzyczał: „Rzućcie to ścierwo! Do szturmu skurwysyny!”. Tym razem myślałam o moim tacie, który wtedy miał 12 lat i był posługaczem filii Szpitala Ujazdowskiego na Sadybie. Myślałam o ciężarnej wówczas babci Jance, która miesiąc później na wygnaniu w Częstochowie urodziła mojego stryja (dając mu imiona Bronisław Antoni – po mężu i synu uznając, że ten, który wróci do niej pierwszy – tego imię będzie pierwsze). Tego stryja, który dzieciństwo spędził na cmentarzu, na grobie poległego w Powstaniu nigdy nie poznanego brata, a dziś wraz z nim w tym grobie spoczywa. Myślałam o moim przyszywanym stryju Janku Tchórzu, którego w 1943 roku babcia z dziadkiem wzięli z domu dziecka, jako dwuletniego, wysiedlonego z Zamojszczyzny chłopczyka. Nie znana była jego prawdziwa tożsamość, więc nazwano go Krzyś Dionizy. Nie protestował, bo nie mówił ni słowa. Sąsiedzi plotkowali, że pewnie Żyd, bo taki czarny. Swoje pochodzenie zdradził po wielu tygodniach, gdy kazał babci drewno w kominku układać „na bozię”, czyli na krzyż. A jego prawdziwe imię poznali wszyscy, gdy rodzona matka rozpoznała go na zrobionym przez RGO zdjęciu. Myślałam o schorowanych wówczas pradziadkach Zofii z Ruszczykowskich i Ludwiku Piekarskim. A także o Prababci Karolci z Przybytkowskich Adamskiej, po której mam imię i w której domu dziś mieszkam. Cała trójka – urodzona jeszcze w XIX wieku przeżyła trudy Powstania i przeszła morderczą tułaczkę. Myślałam, bo… odegrana na deskach Teatru Kamienica scena obozu w Pruszkowie zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Te wyczytywane adresy i nazwiska… Moich też tak wyczytywano. I dziadka Bronka – żołnierza Oazy – oddzielono od reszty. W domu natychmiast sięgnęłam po wspomnienia Ojca, by przeczytać, jak on to widział. Jak widział to 12-letni wówczas chłopczyk?
„Gdy podeszliśmy do żandarma sprawdzającego dokumenty, popatrzył na nas i szybko skierował nas na prawą stronę, zatrzymując ojca. Nie było czasu na pocałunki, na uścisk ręki. Łzy jeszcze w pociągu cisnęły mi się do oczu, gdy mówiliśmy o ewentualnym rozdzieleniu, ale całą siłą je opanowywałem. Matka łagodnie, lecz stanowczo mi zapowiedziała: „Maćku, cokolwiek by się stało, zachowaj godność, nie płacz! Jeszcze tam, w Warszawie, jest Antek.”
Aby uniknąć żandarmskiej kolby, przebiegliśmy szybko bramę. Jedyna droga wiodła do olbrzymiej hali, w której znajdowały się trzy perony, oddzielone pasmami szyn. Na peronach i na torach siedzieli lub leżeli ludzie. Filary, na których wspierał się dach hali, oblepione były rodzinami, które nie chcąc się zgubić, przy tych punktach rozpoznawczych urządziły sobie koczowiska na tobołkach z resztkami dobytku. Wytworne futra mieszały się z łachmanami. Gdzieniegdzie jaśniała biel bandaży. Bieli niektórych bandaży można się było tylko domyślać, gdyż zabrudzone były krwią, błotem lub smarami.
W hali panował straszny fetor kału i moczu. Przycupnęliśmy koło filaru, który właśnie opuściła jakaś rodzina. Matka zrobiła Jankowi posłanie. Dzieciak chwiał się na nogach ze zmęczenia. Położony, natychmiast zasnął. Dziadek siedząc na walizeczce, wyciągnął z mojego worka resztę koniny. Mimo że surowa, zzieleniała, rwał ją palcami na kawałki, wkładając łapczywie do ust. Perswazje matki, że to pewna choroba, nie odnosiły skutku. Dziadek jadł. Gdy mama się odwróciła, i ja sięgnąłem po mięso.
Mimo że wszyscy byli zmordowani i przygnębieni, w hali panował ruch. Co chwila pojawiał się ktoś nowy. Dużo ludzi snuło się tu i tam, zaglądało w twarze, szukając bliskich i znajomych. Padały pytania: skąd? z jakiej dzielnicy? Wśród tego kłębowiska ludzkiego dostrzegałem sąsiadów i znajomych bliższych i dalszych. Każdy zgnębiony, osowiały. Moja nauczycielka i przyjaciółka rodziców, Genia Sipayłło, woziła z miejsca na miejsce córeczkę Basię w spacerowym wózeczku. Męża jej, inżyniera Witolda Sipayłło, zabrano podczas selekcji do hali numer 2. Odnalazła się również pani Irena Symonowiczowa z małym Tadzikiem.
Tego samego dnia zaczęto dowozić transporty ze Starego Miasta. Ci ludzie byli w jeszcze gorszym stanie niż my.
Zbliżała się noc. Chcieliśmy spać. Matka kategorycznie kazała mi zamieść beton wokół legowiska, stwierdzając: „Przecież tu się aż roi od wszy!” Po chwili poukładaliśmy się na tobołkach. Matka powiedziała, że będzie czuwać, a później obudzi mnie. Zasnąłem kamiennym snem. Matka mnie nie obudziła – czuwała sama.
Rano, mimo zakazów matki, żeby się nie oddalać, wyszedłem na zewnątrz. Byłem głodny jak lew. Nie mieliśmy co jeść. Właśnie dostrzegłem, jak koło jakiejś rampy tłoczy się tłum. Poszedłem w tamtym kierunku. Rozdawano zupę z kuchni RGO. Koło ściany hali leżała pusta puszka po baraninie. Chwyciłem ją i pobiegłem do pompy. Nabrałem piasku i stanąłem w ogonku do kranu. Gdy przyszła moja kolej, umyłem starannie puszkę, odłamując wieko. Błyszczała jak lustro. Tak wyposażony pobiegłem do ogonka po zupę. Tłum przed rampą stał nieruchomo. Zupy już nie było. Wszyscy czekali na drugi kocioł, czekałem i ja. Po półgodzinie przyniesiono dymiący kocioł. Stanąłem w kolejce, ale ktoś silniejszy stale mnie z niej wypychał. Nurkując wśród tłumu, dotarłem jednak do kotła. Podałem puszkę mężczyźnie rozlewającemu zupę, ale nie wróciła do moich rąk. Gdy już po nią sięgałem, wyrwał mi ją jakiś mężczyzna. „Ty sobie, chłopcze, jeszcze poczekasz”, skwitował moje oburzone spojrzenie. Nic nie mówiąc wróciłem do naszego legowiska. Matka miała większe szczęście. Gdy była w ubikacji, jedna ze znajomych z widzenia kobiet z Sadyby dała jej kilka razy zaciągnąć się papierosem, a nadto odsypała woreczek mąki. Był to cenny skarb.
Na placu obok hali wygnańcy pobudowali prymitywne paleniska, na których grzali wodę, a ci, co mieli, gotowali strawę. Postanowiliśmy upiec placki na ogniu. Zdobyłem drugą puszkę po konserwach i wymieszałem w niej mąkę z wodą. Gdy ciasto było gotowe, podszedłem nieśmiało do paleniska, przy którym jakiś starszy człowiek o kulach zrobionych z gałęzi grzał wodę w garnku stojącym na długiej płaskiej szufli do zbierania śmieci. Przyjął mnie do swego koczowiska i pozwolił upiec placki na szufli.
Placki nie zaspokoiły głodu, tym bardziej że część z nich matka zostawiła na później. Najbiedniejszy był Janek. „Mamo, kiedy wrócimy do piwnicy? Mamo, chleba!”, pokrzykiwał przez łzy. Matka była u kresu wytrzymałości. Po kilku daremnych naleganiach dziecka powiedziała jednak łagodnie: „Janku, nie mam, nic nie mogę poradzić, zmów lepiej pacierz.” Janek klęknął na betonie i przeżegnał się po chłopsku, szeroko. Nagle z boku usłyszałem znany mi skądś głos: „Pani Janino!” Do naszego koczowiska szedł pan Szczerkowski, trzymając w dłoniach bochenek białego chleba. Wręczył go mamie. Prócz chleba wcisnął jej jeszcze dyskretnie górala.
Na dworze siąpił deszcz. Do naszego koczowiska coraz to dochodziły wieści, że szykuje się transport. Dokąd? Nie wiadomo. Ktoś powiedział, że transport odbędzie się w odkrytych wagonach. Odsunęliśmy się w kąt hali. Jeszcze poczekamy. Mamy chleb, placki, jeszcze jeden dzień poczekamy. Może dowiemy się, co z ojcem? Ktoś przekonywał, że daremne czekanie, nie ma żadnej nadziei, postanowiliśmy jednak zaczekać.
Po dwóch dniach zdecydowaliśmy się wreszcie na transport. Albo zdechniemy tu z głodu i wszy nas zjedzą, albo może gdzie indziej będzie lepiej. Gdy nawoływano do zbiórki, ruszyliśmy gromadką. Zaprowadzono nas do pociągu. Czekał już sznur wagonów bydlęcych, do których trzeba się było gramolić na wysokość piersi dorosłego mężczyzny. Tutaj królowali niemieccy Bahnschutze. Upychali nas po sześćdziesiąt osób w jednym wagonie. Splątani kończynami z powodu tłoku, czekaliśmy aż pociąg ruszy.”
wydawca: Państwowy Instytut Wydawniczy
miejsce i rok wydania: Warszawa 1979
ISBN: 83-06-00115-X
liczba stron: 290
kategoria: wspomnienia (seria z syrenką)
format: A5
oprawa: twarda plus obwoluta
ilustracje: fotografie z archiwum autora
Kiedyś jeszcze zabiegałam, by ktoś to wznowił. Teraz już czytam sama. A obrączka wróci na mój palec w przyszłym roku. Też 1-go sierpnia. W kolejną rocznicę wyjścia Antka z domu. Rocznicę ostatniego tupotu jego butów po klatce schodowej bloku sadyby oficerskiej.