Zastanawiam się nad tym od dłuższego czasu i bynajmniej nie mam teraz na myśli kultury w znaczeniu dorobku społeczeństwa, a chodzi mi o kulturę osobistą. O tym, że jako społeczeństwo schamieliśmy pisałam wielokrotnie. Były jednak dziedziny, w których kultura osobista była zachowywana. Coś jednak się zmieniło. Podam dwa ostatnie przykłady.
W wakacje zgłosiła się do mnie pewna pani z wydawnictwa naukowego pewnej uczelni z prośbą o zgodę na publikację dokumentów zamieszczonych przeze mnie na moim portalu genealogicznym w przygotowywanej do druku pracy naukowej pisanej przez naukowca tejże uczelni. Ponieważ jestem za tym, by pomagać polskiej nauce swoimi zbiorami, więc rzecz jasna wyraziłam zgodę. Wypełniłam nawet przesłane mi dokumenty i odesłałam do wydawnictwa.
Kilka tygodni temu dostałam list, którego treść przyznam, że zwaliła mnie z nóg. Napisane bowiem było:
uprzejmie informuję, że wydaliśmy książkę (…), w której zostały opublikowane skany dokumentów udostępnione przez Panią. (…) Jeśli jest Pani zainteresowana zakupem książki bardzo proszę o kontakt z Działem Handlowym.
Po podaniu danych kontaktowych do działu handlowego dopisano:
Jeszcze raz serdecznie dziękuję Pani za udostępnienie skanów dokumentów.
W ten sposób dowiedziałam się, że to co dałam za darmo mogę zobaczyć w druku po zapłaceniu przeszło… 70 złotych. Nie kupiłam. Dlaczego? Otóż, pomijając aspekt tzw. zwykłej przyzwoitości, po kliknięciu w podany w liście link okazało się, że kupno nie jest możliwe, gdyż… nakład został wyczerpany.
Odpisałam więc na list w sposób następujący:
bardzo dziękuję za informację. Cieszę się, że książka już się ukazała. Natomiast w mojej praktyce pisarskiej i dziennikarskiej jest to pierwszy taki przypadek, kiedy ja daję do publikacji coś za darmo a w zamian za to otrzymuję informację, że mogę sobie tę publikację kupić. Wierzę, że to jakieś niedopatrzenie lub pomyłka i że za moją życzliwość i dobre serce mogę oczekiwać egzemplarza bezpłatnego. Proszę o przesłanie go na moje nazwisko i na adres…
W odpowiedzi przyszła książka, a nawet pisemne podziękowanie. Jednak fakt, że o książkę musiałam się upominać sprawił, że nie mam dobrego zdania o kulturze wydawnictwa, którego przedstawiciel pisze do mnie taki list.
To zresztą nie jedyny przypadek. Wiele miesięcy temu zadzwoniła do mnie pewna Pani, że chciałaby zrobić ze mną wywiad o mojej bibliotece. Na marginesie: mam ogromny księgozbiór liczący ok. 10 tys. książek i lada moment w Magazynie Literackim „KSIĄŻKI” ukaże się na ten temat obszerny tekst ze zdjęciami. Wtedy poświęciłam tej Pani kilka godzin, oprowadzałam ją po swoim księgozbiorze. Po jakimś czasie Pani przesłała mi wywiad do autoryzacji, z prośbą o uzupełnienie. Wyszło tego ponad 47 tysięcy znaków. Na poprawkach spędziłam prawie cały dzień. Dopiero wtedy zapytałam do czego ta rozmowa i otrzymałam odpowiedź, że do książki o domowych bibliotekach. Jednak wydawcy jeszcze nie ma.
Dziś przyszedł list (pisownia oryginalna):
Dzień dobry, kontaktuję się w sprawie przygotowywanej przez (…) publikacji rozmów o domowych bibliotekach.
Niestety w tomie, który ukaże się na rynku w okolicy Dnia Książki, nie ujęliśmy rozmowy z Panią.
Mam nadzieję, że zainteresowanie czytelników będzie na tyle duże, że będziemy mogli pomyśleć o kolejnym tomie rozmów.
W imieniu (…) bardzo dziękuję za czas, jaki poświęciła Pani na rozmowę z Panią (…) i przy autoryzacji.
Z poważaniem
(…)
Przyznam, że ryknęłam śmiechem. Pomijam już sprawę „dzień dobry” w nagłówku, choć to ostatnio jakaś plaga w służbowych i oficjalnych listach. Zupełnie jakby ich autorzy nigdy nie byli uczeni zasad ich pisania. Niestety obok „witam panią” (ni cholery nigdy nie wiem gdzie mnie witają) to „dzień dobry” stało się już prawie normą w dzisiejszym świecie. A jeśli ja to w nocy czytam? I po dwóch dniach? To który dzień jest dobry? Przyznam, że teraz pora na służbowe listy zaczynające się od „Siemka” lub „Siemaneczko”, bo takie z „hej” to też już niestety dostaję.
Bardziej jednak interesuje mnie odpowiedź na pytanie, jaki jest sens informowania mnie o tym o czym jestem informowana. Oto wydawnictwo zawiadamia mnie, że wyjdzie książka, w której nie ukaże się wywiad ze mną. (sic!) [Innymi słowy dwa dni, które poświęciłam jakiejś kobiecie – jeden dzień wywiad, a drugi autoryzacja – zostały tak naprawdę przeze mnie zmarnowane. A mogłam zająć się czymś innym.] Po takim liście obawiam się, że w okolicach maja przyjdzie z wydawnictwa kolejny z informacją, że książka, w której wywiadu ze mną nie ma, już wyszła i mogę ją sobie kupić.
Jest też sprawa kluczowa – nadawcy listu. O sytuacji informuje mnie wydawnictwo. Ale korespondencja na temat wizyty u mnie w domu, wywiadu, obejrzenia księgozbioru, rozmowy, autoryzacji etc., nie była prowadzona przeze mnie z wydawnictwem. O tym, kto to wyda nie było wtedy mowy.
Od razu przypomniała mi się historia sprzed kilku lat, kiedy zgodziłam się za darmo dać swój tekst do pewnej książki. Dochód z jej sprzedaży był przeznaczony na szczytny cel. Po jakimś czasie przyszła informacja od pomysłodawczyni i zleceniodawczyni na temat mojego opowiadania:
Otóż mnie ono osobiście bardzo się podobało, jednak Wydawca oznajmił mi, że niestety nie umieści go zbiorze, bo jest za bardzo kontrowersyjne. Otóż jest tam dużo polityki, poruszona kwestia papieża Benedykta. Pani Małgosiu naprawdę żałuję i przepraszam, że zawracałam Pani głowę, a tu takie kwiatki wyszły.
Do pomysłodawczyni pretensji nie miałam i nie mam. O decyzji wydawcy poinformowała mnie sama. Tu mam do czynienia z zupełnie inną sytuacją. Pisze do mnie zupełnie obcy człowiek, z wydawnictwa o którym miałam dobre zdanie, i przekazuje taką wiadomość i to jeszcze w takiej formie. Czy na pewno wszystko jest w porządku z punktu widzenia ogólnie pojętej kultury?
Uprzedzając komentarze i pytania. Mnie nie jest przykro i nie dlatego o tym piszę. Jestem na takie sytuacje zahartowana. Prawie dwanaście lat temu przeżyłam historię z pewnym certyfikatem. Zostałam wtedy zaproszona do wielkiej księgi polskich twórców i miano mi wręczyć certyfikat na wielkiej gali w Zamku Królewskim. W rezultacie wręczono mi go po uroczystości i w kuluarach, bo nastąpiło jakieś niedopatrzenie. A ja na galę kupiłam nowe ciuchy i ściągnęłam znajomego fotografa, by mieć pamiątkę z wręczania. Certyfikat leży schowany głęboko w biurku. Wtedy śmiałam się z siebie co najmniej tydzień, a i do tej pory rechoczę na samo wspomnienie. To uodparnia.
O ile jednak przy okazji certyfikatu organizator przepraszał i kajał się, bo było mu strasznie głupio (wtedy kilka osób z biura organizatora przybiegło mnie przepraszać.) O ile przepraszała mnie autorka i pomysłodawczyni antologii z opowiadaniami. O tyle teraz mam do czynienia z czymś kuriozalnym. Autor, któremu poświęciłam czas nie informuje mnie o decyzji wydawcy. Zwala to na wydawcę, który to robi w takiej formie. Co jest z tą kulturą?
PS Jest oczywiście jeszcze możliwość, że autorka nie wie o decyzji wydawnictwa. Ale wtedy wraca pytanie o kulturę wydawnictwa.
PS 2 No i jeszcze tekst: „będziemy mogli pomyśleć”. Ja tam zawsze mogę myśleć! Jedyne co naprawdę mogę zawsze robić to myśleć i nie jest to moje myślenie uzależnione od niczyjego pozwolenia, zainteresowania bądź opinii. Jakże współczuję wydawnictwu, że nawet myślenie ma skrępowane.