Prawie 6 lat temu opisywałam tu historię pewnego konkursu literackiego, w którym zawsze wygrywa pewien pan, bo jurorem jest jego znajomy. Ta historia sprawiła, że moje zaufanie do konkursów jest dość ograniczone, choć zdarza się, że i ja zasiadam w jury. To naprawdę ciężka praca. Pamiętam jak do jednego konkursu w tydzień przeczytałam ponad 200 opowiadań i ze 400 wierszy. Mózg mi parował. Ponieważ jednak każdy sądzi według siebie, więc do głowy mi nie przychodziło, że np. jurorzy mogą nie czytać nadesłanych na konkurs utworów. Ja przecież wszystko czytam. Cóż… Ja to ja. Inni, jak się okazuje, mają inaczej.
Kilka lat temu, przez zupełny przypadek, przyłapałam 3 z 4 jurorów pewnego literackiego konkursu, że nie tylko nie przeczytali mojej książki zgłoszonej na ten konkurs, ale nawet nie mieli jej w ręku. Zaczęło się od tego, że na ogłoszenie nominacji w tymże konkursie trafiłam jako dziennikarka TVP. Przed ogłoszeniem, chciałam porozmawiać z jedną z jurorek. Podeszłam, przedstawiłam się, a wówczas rozemocjonowana jurorka zaczęła wołać, że bardzo chciała mnie poznać, że jest pod wrażeniem mojej działalności w Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich oraz moich listów do członków. (Dopiero potem dowiedziałam się, że pani jest nawet członkiem oddziału, któremu prezesuję.) Pani dodała, że wyobraża sobie, jak piękne i ciekawe muszą być moje publikacje.
– Jak to? Nie czytała pani żadnej? – spytałam zdumiona jurorkę konkursu, na który przecież mój wydawca przysłał, zgodnie z regulaminem, aż 7 egzemplarzy mojej ostatniej wówczas książki, której tytuł taktownie pominę, by googlanie składu jury nie miało sensu.
– Jakoś nie miałam okazji – usłyszałam w odpowiedzi.
Nominacji do nagrody oczywiście nie dostałam, że o samej nagrodzie nie wspomnę. Na dodatek w ciągu pół roku od tej rozmowy, nadarzyły się okazje, by porozmawiać z jeszcze dwoma jurorami tego konkursu. Z każdym rozmawiałam tak, by w delikatny sposób wysondować, czy miał moją książkę w ręku. Żaden z nich jej nie miał. Żaden nie wiedział o jej istnieniu. (sic!) Może inaczej było z tym ostatnim, czwartym jurorem, z którym do dziś nie rozmawiałam. Ale w moim pojęciu nie ma to już znaczenia. Po tamtej historii zabroniłam wydawcom słać egzemplarze moich książek na konkursy, bo to po prostu szkoda książek. A samo zgłaszanie? A niech zgłaszają. W wygraną i tak już nie wierzę.
Ostatnio media społecznościowe zalały prośby różnych ludzi (w tym wielu, naprawdę wielu, moich znajomych) nominowanych do tytułu „osobowość roku 2019”, by na nich głosować. Konkurs organizowany jest przez „Polskie Media”, czyli wydawcę wielu lokalnych gazet i tym samym obejmuje chyba całą Polskę. Ponieważ kilka lat temu mnie też nominowano do czegoś bardzo podobnego, więc miałam już temat „przerobiony”. Jest to niestety jeden z tych konkursów, którego celem, wbrew pozorom, nie jest wyłonienie jakichś tam osobowości, a wyciagnięcie kasy w postaci SMS od ich znajomych i rodzin. W regulaminie napisano bowiem m.in.:
„Organizator zastrzega, iż Plebiscyt nie jest badaniem opinii publicznej, a podane wyniki odzwierciedlają wyłącznie ilość i treść wysłanych przez Głosujących odpowiedzi poprzez KLIK i w formacie SMS. Z uwagi na fakt, iż jeden Głosujący może wysłać więcej niż jedną odpowiedź, wyniki głosowania nie muszą odzwierciedlać obiektywnego zapatrywania społecznego na kwestie, których dotyczy Plebiscyt.”
Świetnie to skomentował jeden z kolegów: „Czyli kolejny konkurs pod tytułem: Kto ma więcej życzliwych znajomych. Nie ma to nic wspólnego z rzeczywistymi osiągnięciami lub zasługami.” Niestety w skrócie mówiąc tak to wygląda. Dlatego też jedna znajoma poetka zażądała, by wycofać jej nominację. Nie chciała brać udział w konkursie na to, kto ma więcej znajomych i to bogatszych znajomych. Bo przecież są osoby, które stać na wysłanie nawet dwustu SMS’ów.
Organizator organizował wcześniej plebiscyty na: „najlepszy sklep i usługa”, „najlepsza matka i córka”, „najlepsza narzeczona para” czy „miss i mister studniówki” etc. ten jest kolejnym. Za każdym razem konkurs ma dość podobny regulamin. W każdym chodzi bowiem o to, by ludzie słali SMS (2 złote plus VAT) i tym samym wzbogacali finansowo organizatora. A zachętą do tego są… listy czy SMS’y nominowanych słane przez nich do przyjaciół i znajomych z prośbą o głos. „To tylko 2 złote plus VAT” napisał jeden z moich kolegów. Podejrzewam, że to samo piszą do krewnych i znajomych rodzice nastolatków, którzy w tym roku mają studniówkę i startują w konkursie „miss i mister studniówki”. Ich jestem w stanie zrozumieć. Twórców, naukowców i działaczy żebrzących o głosy zrozumieć mi trudniej. Bo, gdy czytam, że „podane wyniki odzwierciedlają wyłącznie ilość i treść wysłanych przez Głosujących odpowiedzi poprzez KLIK i w formacie SMS” to przecież jasne, że nie jest oceniana działalność, a liczba oddanych głosów, czyli jak to już zostało określone: „Kto ma więcej życzliwych znajomych”.
Czemu niektórym ludziom tak zależy na takim tytule? Odpowiedź jest prosta. W czasach, gdy twórcy są zupełnie niedoceniani, cieszy każde uznanie. A jednocześnie czujność, czy dany tytuł ma jakiekolwiek znaczenie i prestiż, jest usypiana najpierw kolorowym dyplomem, a potem to uśpienie wynagradzane jest statuetką, uzyskaną dzięki temu, że miało się najwięcej życzliwych znajomych i przyjaciół, co też stanowi ogromny sukces. Ale z punktu oceny twórczości jest jednak dość smutne.
PS Jedna z koleżanek napisała, że „Wszystkie tego typu plebiscyty i głosowania to są ekwilibrystyczne, towarzyskie fiku miku, stawiające nominowanych w roli stręczycieli, żebraków, windykatorów i wyłudzaczy żebrolajków”. Ostro, ale niesłychanie trafnie.