Wróciłam do korzeni…

Spread the love

Gdy napisałam swoją pierwszą książkę obdzwoniłam kilkadziesiąt wydawnictw z nadzieją na jej wydanie. Na wydruki poświęciłam pudła ryz papieru. Daremno. Tylko jedno Wydawnictwo Literackie z Krakowa odesłało maszynopis z obszernym listem, że nawet nie przeczytają, bo maja plan wydawniczy zapełniony do któregoś tam roku. reszta milczała, jak zaklęta. Umowę na tamtą powieść podpisałam przypadkiem. W akcie desperacji zapukałam do Krajowej Agencji Wydawniczej. Książka ich zachwyciła, bo czegoś takiego szukali. Niestety wydawnictwo padło zanim publikacja ujrzała światło dzienne. Potem się zestarzała, bo nastąpiły zmiany w systemie szkolnictwa i wprowadzono gimnazja. Do dziś leży w biurku czekając na zmiłowanie. Pewnie nigdy już jej nie poprawię.
Piszę o tym, bo gdy później wydałam swoją pierwszą, potem drugą i kolejną książkę wydawało mi się, że moment, gdy ktoś nie chce mi czegoś wydać, choć nie czytał – jest już za mną. Teraz okazało się, że… niekoniecznie.
Jakiś czas temu na pewnym zebraniu literackim padło pytanie, kto napisze książkę wspomnieniową o dzieciństwie i zgodzi się by całkowity dochód z jej pierwszego wydania przeznaczyć na cele statutowe pewnej organizacji. Zgłosiłam się, ale… zajęta byłam kończeniem „LO-terii”. Do pisania wspomnień z dzieciństwa siadłam, jak tylko „LO-teria” wylądowała na biurku mojego wydawcy. Skończyłam w ciągu kilkunastu tygodni i… co z tym dalej? Zadzwoniłam do koleżanki, która wtedy na zebraniu rzuciła w tłum pytanie. Powiedziała, żebym słała do… i tu padło imię i nazwisko wydawcy, właściciela pewnego wydawnictwa. Słać? Bardzo chętnie, ale w jakim formacie, jaką drogą itd. W celu uzgodnienia szczegółów zadzwoniłam do wskazanej osoby i… oblano mnie kubłem zimnej wody zmieszanej z pomyjami. Najpierw usłyszałam, że nikt mi nie kazał nic pisać. Kwestionowano, że takie pytanie i propozycja padły na zebraniu. Powiedziano mi, że mogę sobie „dowolną książkę wydać i honorarium przeznaczyć, na co mi się żywnie podoba” (w domyśle na ten szczytny, umówiony cel). Jeszcze nasłuchałam się niemiłych rzeczy na temat całej serii… Wszystko wypowiedziane niezwykle niemiłym tonem. A przecież można było powiedzieć: „Dowiem się o co chodzi, oddzwonię za kilka dni”. Ta niezwykle niemiła (niemal chamska) rozmowa miała miejsce w dniu, w którym szłam na koncert „Wielkiej czwórki”. Było mi tak przykro, że trochę mi to popsuło wrażenia z koncertu. Rozmowę przeżywałam kilka dni. Nie mogłam skupić się na pisaniu nowych rzeczy, bo siedziały we mnie wszystkie okropne słowa, jak zadra aż… nadeszło olśnienie. Znów, jak przed laty, ktoś odrzucił mi książkę nie zaglądając do środka. To jest oczywiście niezwykle przykra sytuacja. Myślę, że każdy autor chciałby usłyszeć konstruktywną krytykę, a nie odrzucenie bez przeczytania. Oczywiście to wszystko nie znaczy, że ta napisana już przeze mnie książka nigdy nie ujrzy światła dziennego. Ujrzy, ale pod innym tytułem i u innego wydawcy. Zwłaszcza, że fragmenty czytane na spotkaniach i te publikowane tu na blogu spotkały się z żywą reakcją ze strony czytelników. Nawet ostatnio jedna z czytelniczek domagała się wypuszczenia jeszcze jednego rozdziału. No to proszę… akurat o wakacjach… ostatni publikowany tu fragmencik.

Radziejowice, ślimaki, ryby i straszne huby*

Radziejowice, gdzie pies Tadeusza Fijewskiego pożarł Miamolowi Pacanowi kubraczek były miejscem, w którym aż do pójścia do szkoły spędzałam wszystkie wakacje. Tam obchodziłam też urodziny, bo kiedy ktoś się urodził w lecie to obchodzi urodziny na wakacjach. Wtedy myślałam, że urodziny w czasie wakacji, to coś fajnego, bo zawsze odbywały się na wielkiej sali radziejowickiego pałacu. Pamiętam swoje czwarte. Mama postawiła mnie na stole i spytała gości wielkiej jadalni, czy jestem duża. Wszyscy odpowiedzieli, że tak i bili mi brawo. Byłam dumna z tego, że jestem duża.
W Radziejowicach zawsze mieszkaliśmy w pałacu. Zabytkowy pałac połączony z jeszcze bardziej zabytkowym, bo o wiele starszym Zamkiem, jawił mi się jako baśniowe królestwo i zapewniam, że taki był. Po pierwsze z obu stron pałacu były wielkie eleganckie trawniki, przy których wzdłuż alejek stały ławki ze spacerowiczami, a po drugie z tyłu zamku na trawniku rósł miłorząb japoński. To niezwykle rzadkie w Polsce drzewo było pomnikiem przyrody. Miało oryginalne liście, które często spadały na trawnik, a wtedy mama je suszyła i przekładała nimi kartki w czytanych książkach. Niedaleko miłorzębu stał kamienny zegar słoneczny, na którym próbowałam odczytywać godzinę. Nigdy mi się to nie udało, bo choć rodzice nauczyli mnie odczytywać godziny na zegarze, to jednak czas na zegarze słonecznym odczytuje się zupełnie inaczej i nie mogłam pojąć jak. Uwielbiałam jednak wdrapywać się na zegar, by spojrzeć na jego kamienną tarczę.
Tuż obok pałacu było jezioro. Tata mówił, że sztuczne, ale mnie wydawało się ono zupełnie prawdziwe, zwłaszcza, że pływały w nim ryby. Koło jeziora był mostek, pod którym przez takie wielkie kraty płynęła woda z rzeczki. Tata mówił, że te kraty to śluza. Niedaleko śluzy rosły porzeczki i maliny, więc było to miejsce, w które często przychodziłam. Tata zawsze ostrzegał, bym nie zaglądała w tym miejscu do jeziora, bo jest tu bardzo głęboko.
Do Radziejowic rzadko przyjeżdżały dzieci. Wprawdzie dyrektor, pan Wierzchowski, miał córkę i syna, ale byli ode mnie dużo starsi. Pamiętam, że przyjeżdżał też reżyser Jerzy Antczak z żoną Jadwigą Barańską i synem Mikołajem. Mikołaj mnie denerwował. Po pierwsze był starszy i nie zwracał na mnie uwagi. Po drugie grzecznie chodził alejką wokół trawnika, zamiast tak jak ja przebiegać z wrzaskiem przez środek klombu. Po trzecie ciągle zabierał ze sobą jakiś tajemniczy samolocik, by go puszczać. Wszystko robił bardzo grzecznie, więc moja mama ciągle stawiała mi go za wzór. No czy to nie frustrujące?
Mimo braku rówieśników w Radziejowicach było sporo rozrywek. W deszczowe dni rysowałam, czytałam i grałam z mamą w chińczyka. A w dni pogodne, poza rzecz jasna kąpielą, przede wszystkim spacerowałam wokół jeziora. Spacery zawsze kończyły się jedzeniem porzeczek lub malin. Uwielbiałam spacery, bo spacerowa droga wokół jeziora wydawała mi się niezwykle długa i kręta, a co za tym idzie tajemnicza, a ja od małego uwielbiałam tajemnice. Spacerowałam więc wokół jeziora wymyślając historie, w których brałam udział. Byłam wędrowcem, rycerzem lub księżniczką pragnącą wrócić do domu, ale nie bez przeszkód. Zwłaszcza, że po drodze był mostek przerzucony nad Pisią Gągoliną, która to nazwa nie wiedzieć czemu strasznie bawiła moją mamę. Kiedy podrosłam i ktoś mi powiedział, że pisia to damska część ciała, wytrzeszczyłam oczy. Przecież Pisia to nazwa rzeczki w Radziejowicach. Kiedy mówiłam, że w Radziejowicach są dwie Pisie (bo jeszcze była malutka struga zwana Pisią Gągolinką) niektórzy dorośli wręcz skręcali się ze śmiechu.
W Radziejowicach było mnóstwo ślimaków. Zwłaszcza po deszczu. Pewnego dnia, pod wpływem bajki „Jak się ślimak z lisem ścigał” wyczytanej w książce zatytułowanej „Śpiewająca lipka” namówiłam tatę na zorganizowanie wielkiego wyścigu ślimaków. Na żwirową alejkę, na której patykiem zaznaczyłam start wyniosłam dziesięć wielkich winniczków. Niestety żaden zawodnik nie wygrał. Kilku nie chciało iść w tym kierunku, w którym powinny, czyli do zaznaczonej kilka metrów dalej mety i skręcało na boki, a dwóch bezczelnie zasnęło w trakcie zawodów. Dlatego załamana porzuciłam tę zabawę.
Drugą rozrywką było pływanie łódką i obserwowanie nartników ślizgających się po tafli jeziora. Przeważnie wiosłował tata. Pewnego dnia wypłynęliśmy we trójkę z mamą. Byliśmy na środku jeziora, kiedy mama stwierdziła, że musi natychmiast się wysiusiać i poprosiła żeby tata odwiózł ją na brzeg. Najbliżej było do śluzy… Podpłynęliśmy. Tata wiosłował tyłem. W pewnym momencie poczuliśmy, że łódka uderzyła o brzeg jeziora. Mama wyrzuciła na trawnik swój słynny czerwony worek, którego używała zawsze na wakacjach. Worek był z takiego materiału, jak kilim wiszący nad moim łóżkiem, tylko wzorki miał trochę inne. Potem mama postawiła na brzegu jedną nogę. W tym momencie tata zaczął odpływać, bo jak potem tłumaczył zrozumiał, że na brzegu stoją obie nogi mamy. I tak na moich oczach mama zrobiła szpagat i… tuż przy śluzie wpadła do wody. Zaczęłam niesamowicie głośno wrzeszczeć, że moja mama tonie. Przecież wpadła do wody przy śluzie, a tata ciągle mi powtarzał, że tam jest bardzo głęboko. Mama na szczęście nie utonęła tylko przemoczona do suchej nitki pobiegła do pałacu się przebrać. Wysiusiała się o wiele później, co moim zdaniem było dowodem, że nie chciało jej się aż tak bardzo siusiu.
Kolejną rozrywką było łowienie ryb. Na piąte urodziny dostałam od taty wędkę. Była malutka i bambusowa. Dostałam też swój spławik. Tata powiedział, że najlepiej łapie się na rosówki, czyli takie wielkie, tłuste, czerwone dżdżownice. Trochę się ich brzydziłam, ale… tylko na początku. Potem sama już chodziłam pod krzaki malin z małą łopatką i słoikiem, który w wieczku miał zrobione nożem dziurki, by nakopać sobie rosówek. Jednym z gości radziejowickiego pałacu był piosenkarz Jerzy Połomski. Bardzo mnie fascynował, bo wydawał mi się niezwykle piękny, no i śpiewał wspaniałe piosenki. Na przykład „Cała sala śpiewa z nami”, albo „Bo z dziewczynami”. Zupełnie jednak nie rozumiałam, czemu nie chciał ich śpiewać nam prywatnie na wakacjach, no i czemu, kiedy słyszał siebie w grającym na stołówce odbiorniku radiowym, zrywał się od stolika i biegł na zaplecze błagać o natychmiastowe ściszenie. Połomski był postacią, którą bardzo często portretowałam. Zawsze na moich rysunkach miał czarne szerokie spodnie. Pewnego razu poszedł ze mną na ryby na pomost, który był koło pałacu i przy którym cumowały pałacowe łódki. Chciałam mu zaimponować i uchodzić za eksperta, więc otworzyłam „swoje” pudełko z rosówkami i wyciągając z niego najdłuższą i najtłustszą zasępiłam się i powiedziałam głośno:
– Bardzo długi ten robak, co z nim zrobić?
– Obgryź Małgosiu – zaproponował pan Połomski z szelmowskim uśmiechem, bo odznaczał się ogromnym poczuciem humoru. Ja jednak na to się nie zdecydowałam tylko tę wielką rosówę bezlitośnie nadziałam na haczyk.
Łowienie ryb nie było jednak bezpieczne. Pewnego dnia o mały włos, a dwudziestocentymetrowa płotka wciągnęłaby mnie do jeziora. Innego z kolei dnia tata wpadł do jeziora i na dodatek złamał spinning. Jak to się stało? Ano złapał sam siebie haczykiem za pasek i szarpnął z całej siły. Potem wszyscy się z tego śmiali. Niestety od śmiechu spinning się nie skleił i tata musiał kupić nowy.
Ku utrapieniu rodziców nie byłam grzecznym dzieckiem. Tupałam, krzyczałam, domagałam się różnych rzeczy i często łaziłam nie tam gdzie powinnam. Najbardziej niegrzeczna jednak byłam na stołówce. W Radziejowicach posiłki obwieszczano gongiem. Pani z recepcji uderzała w metalowa tarcze wielką pałką. Gong, jako dźwięk mnie ciekawił, ale jedzenie było dla mnie czymś okropnym, choć panie kucharki starały się mi za wszelką cenę dogodzić i często robiły jakieś cudeńka specjalnie dla mnie, ja jednak i tak wybrzydzałam często wrzeszcząc na cały pałac aż ludzie przy stolikach kręcili głowami z dezaprobatą. Mama z reguły po jakimś czasie dawała mi klapsa. I tylko tata miał nadzieję, że z wiekiem mi przejdzie. Myślę, że w Radziejowicach wszystkim dorosłym sprawiałam masę kłopotu. Podsłuchiwałam ich rozmowy. Odzywałam się niepytana i w ogóle zachowywałam się możliwie najokropniej, byle tylko uwaga wszystkich skupiona była na mnie. Pewnego dnia do Radziejowic przyjechała telewizja. Na trawniku przed pałacem rozstawiono kamery, lampy i wiele innych przedmiotów. Na wielkim fotelu zasiadł jakiś stary, gruby i łysy pan, a kilku innych kręciło się koło niego jakby był Bóg wie kim. Bardzo mnie to intrygowało. Dlaczego wszyscy interesują się takim starym, grubym i łysym dziadem? Postanowiłam to natychmiast sprawdzić i wpadłam na środek trawnika między kamery, a tego łysego grubasa i zaczęłam kręcić się chcąc zaprezentować nową sukienkę. W tym momencie rozległ się głos:
– Zabrać tego bachora! Czyj to bachor! Jak tak można przeszkadzać w filmie!
Mama, która siedziała na leżaku i czytała książkę, zerwała się jak oparzona i  czerwona na twarzy wpadła za mną na trawnik. Złapała mnie za rękę i szepnęła:
– Małgosiu! Nie rób mi wstydu! Tu kręcą film o panu Kazimierzu Opalińskim! To bardzo znany aktor!
Ryknęłam strasznym płaczem, bo dla mnie ten pan znany nie był. Sytuacja była okropna, bo nie pozwolono mi z bliska obserwować kamery i reflektorów. A poza tym jak osobą znana może być łysy grubas? Co innego Jerzy Połomski!
Mimo tych wszystkich przeżyć jeździć do Radziejowic uwielbiałam i tylko jedna rzecz mnie przerażała. Było to budzące powszechny i dla mnie zupełnie niezrozumiały zachwyt drzewo z hubami. Huby były wielkie i bardzo się ich bałam. Miałam wrażenie, że z drzewa przejdą na mnie i mnie obrosną, a może i zjedzą. Dlatego kiedy tata poprosił, bym stanęła koło tego drzewa do zdjęcia rozpłakałam się. Rodzice byli jednak nieugięci. Kazali mi stać. W nowej sukience z lamówkami, kucykiem na głowie miałam stać i uśmiechać się do zdjęcia, choć tuż obok czaiły się śmiercionośne i niezwykle groźne, bo ogromne huby. Kiedy kilka lat temu przyjechałam do Radziejowic, chciałam pokazać mojemu synowi drzewo z hubami. Nie było jednak ani drzewa, ani tym bardziej hub. Dowiedziałam się, że trafił je piorun i rozpadło się na wiele części. Zostało więc tylko na zdjęciu. Zdjęciu, na którym prawie płaczę, bo błagam tatę, bym nie musiała tu dłużej stać.

*) Jedna z moich przyjaciółek dopytywała się o książkę, więc czytałam jej przez telefon spis rozdziałów. Usłyszawszy tytuł tego powiedziała:
– Straszne chuje? To ciekawe, ale nie wiem czy dla dzieci.
– Huby! Huby nie chuje!
– A! huby! To już nie takie ciekawe…

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...