O tym, czy istnieje lek na frustrację i nienawiść myślę obserwując pewne zjawiska wokół. Być może niektórzy upatrują tego leku w narkotykach, inni w alkoholu, ja jednak twierdzę, że to nie działa. Tak naprawdę skutecznego leku na frustrację i wypływającą z niej nienawiść do innych nikt jeszcze nie wymyślił. A bardzo by się przydał. Przydałby się wszystkim, którzy gnębią innych, a także w internecie wylewają swój jad. Kiedyś robili to anonimowo. Teraz zdarza im się, że podpisują imieniem i nazwiskiem. A skoro skuteczniej kary za to nie ma, frustracja objawiająca się powszechną nienawiścią i opluwaniem bliźnich, rozprzestrzenia się jak wirus ebola. I to rozprzestrzenia w tempie zastraszającym.
Przyznam, że nie chciałabym mieć znowu 14 lat. To refleksja po prześledzeniu sprawy Dominika z Bieżunia, który popełnił samobójstwo. Gdy miałam 14 lat przeżywałam nie mniejsze piekło niż on, choć nie miałam zajęczej wargi i siedmiu operacji plastycznych poprawiających wygląd, ani nie ubierałam się jakoś inaczej od innych, bo w zapyziałej rzeczywistości PRL nie było zbyt wielkich możliwości. A jednak… gnębiono mnie w szkole strasznie. Nasiliło się to zwłaszcza w klasach VI-VIII, czyli odpowiedniku dzisiejszego gimnazjum. Trudno dziś powiedzieć, za co tak konkretnie mnie gnębiono. Faktem jednak jest, że bez przerwy wysłuchiwałam, że jestem głupia i brzydka. Po latach, kiedy po raz tysięczny analizowałam to wszystko, myślę, że przyczyną była moja nadmierna wrażliwość, co z kolei wynikało z tego, z jakiego byłam domu. Umiałam od małego wczuwać się w położenie innych. Gdy miałam 11 lat na obozie harcerskim nazwano mnie kablem, a koleżanki wyrzuciły mnie z zastępu. Dlaczego? Oto odwiedzili nas rodzice. Jeden z kolegów, którego nikt nie odwiedził, powiedział do koleżanki, której tata przyjechał na trochę dłużej niż inni rodzice: „kiedy twój ojciec stąd wyjedzie? Niech wypierdala!”. No grzeczne to nie było, ale gdzieś tam rozumiałam frustrację chłopca, którego nikt nie odwiedził. Koleżanka zwierzyła mi się, że jak jeszcze raz powie do niej coś o jej ojcu, to wówczas ona mu wykrzyczy prosto w twarz całą prawdę, która brzmi: „zazdrościsz, że swojego ojca nie masz!”. Kolega ojca nie miał. Dla mnie to, co chciała mu powiedzieć było straszne. Byłam chowana przez oboje rodziców. Od małego słuchałam od mamy o tymże koledze (sąsiedzie z podwórka) opowieści, jak to on jest biedny, bo tatuś porzucił jego i matkę, gdy on miał bodajże kilka miesięcy. Swojego ojca nigdy nie widział. Dlatego perspektywa, że koleżanka powie mu tak straszne słowa była dla mnie okropna. Zaczęłam błagać, by tego nie mówiła, bo to coś strasznego. Że to nie jego wina, że nie ma taty. Że dokuczanie mu z tego powodu to coś brzydkiego. Koleżanka była niewzruszona, nakręcona i wściekła. A ja bałam się, że lada moment wykrzyczy mu w twarz, że zazdrości jej ojca, bo nie ma własnego, a tym samym uderzy w czuły punkt. Pobiegłam prosić o pomoc druhnę. Była wstrząśnięta tak, jak ja. Porozmawiała z koleżanką, a ja… zostałam kablem – odepchniętym przez nią i jej sojuszniczki. Wylądowałam wtedy w męskim zastępie i w męskim namiocie. I jakoś przeżyłam obóz, przyjaźniąc się najbardziej z kolegą, który jak się dowiedziałam po latach – został… księdzem. Gdy jakiś czas temu opowiadałam to przyjaciółce uświadomiła mi, że rzadko zdarza się takie myślenie u 11-letniego dziecka. Ja jednak tak wtedy rozumowałam. Przyczyną były zapewne rozmowy prowadzone w domu przez rodziców między sobą i te prowadzone ze mną. W większości idealistyczne z dzisiejszego punktu widzenia, czyli: nie kłam, bądź lojalna, kochaj Polskę, broń słabszych, ucz się etc. Do tego dochodziły opowieści o dziadku jednym i drugim, o pradziadku, o stryju harcerzu, który zginął w powstaniu jak bohater i tym podobne sprawy. Oczywiście święcie wierzyłam (i zdaniem niektórych NIESTETY nadal wierzę), że „bez pracy nie ma kołaczy”, a do serca i głowy brałam sobie maksymy typu mickiewiczowska: „miej serce i patrzaj w serce” lub Owidiusza: „cokolwiek czynisz mądrze czyń i oczekuj końca”. Przyczyną tego gnębienia mnie było też to, że moi rodzice (wykształceni ludzie) nie znali odpowiedzi na wszystkie pytania i nie próbowali nigdy udawać, że wiedzą wszystko. Gdy zadawałam pytanie, a oni nie wiedzieli co odpowiedzieć – odsyłali do stojącej na półce 18-tomowej encyklopedii Orgelbranda. Wiele haseł do dziś jest aktualnych. Tymczasem sporo moich koleżanek i kolegów (co widzę dziś, po dogłębnej analizie) miało prostych, niewykształconych rodziców, którzy wychowywali swoje dzieci w przeświadczeniu, że starszy znaczy mądrzejszy. Kiedyś opisałam tu historię z „pomyksem”, ale było takich sytuacji o wiele więcej, kiedy niewykształcony ojciec coś wmawiał swojemu dziecku, a ono wierzyło, bo wychowywane w myśl zasady: „starszy wie wszystko” uważało go za największy i nie do zakwestionowania autorytet. Dla mnie do dziś to jest fenomen i coś niesamowitego. Zwłaszcza w czasach upadku autorytetów. Jednak wtedy ta pewność siebie rodziców niektórych dzieci z mojej klasy sprawiała, że i te dzieci czuły się pewnie. To zaś w zderzeniu z brakiem pewności siebie moich rodziców, którzy wszystko po kilka razy sprawdzali oraz z faktem, że i ja nie miałam i do dziś nie mam pewności siebie, tworzyło wybuchową mieszankę. Do tego dochodziła jeszcze różnica w wystrojach naszych domów – u mnie brakowało meblościanek i był nadmiar książek i obrazów. U większości dzieciaków odwrotnie. U mnie nie było dywanów i można było łazić po podłodze w butach – u innych wstęp tylko na bosaka, a buty za drzwiami. W kilku domach nie wolno było w ogóle wejść do środka, dlatego u kilku koleżanek wszelkie rozmowy odbywały się na klatce schodowej. Byłam więc inna (na szczęście nie ja jedyna). Historii, kiedy mnie gnębiono były setki tysięcy. Pamiętam je wszystkie. Pamiętam na szczęście i pamiętam na nieszczęście. Na szczęście i nieszczęście dla siebie i na nieszczęście dla innych. Bo być może w moich oczach widzą to, że pamiętam. Choć oni sami być może nie pamiętają, bo i dla nich to lepiej. Jedna z koszmarnych historii dotyczyła pozornie niewinnej zabawy w inteligencję. Oto graliśmy w to na dużej przerwie. Literą, na którą trzeba było wypisać państwo, miasto, zwierzę, a także ubranie i tak dalej była litera Z. Tylko ja wpisałam ubranie na Z. Była to zapaska. Oczytana w ludowych baśniach polskich i powieściach historycznych, w których roiło się od bab z zapaskami byłam pewna swego. Koleżanki wyśmiały mnie. Powiedziały, że nie ma takiego ubrania, a ja jestem głupia. Ich zdaniem pomyliłam to z podpaską. Tak jestem głupia, że nawet nie wiem czym jest podpaska lub tampon. Było jeszcze słowo o tym, że nie mam biustu, mózgu, miesiączki. Zdaniem koleżanek była to ważna rzecz w okresie dojrzewania. Tak ważna, że bez tego niemal nie było się człowiekiem. Jeszcze setki innych tekstów poleciały w moim kierunku. Chciałam udowodnić istnienie zapaski. Nadarzyła się okazja bez proszenia o pomoc dorosłych, czego po obozowym doświadczeniu starałam się unikać. W klasie stała czterotomowa encyklopedia PWN. Pobiegłam wziąć z półki ostatni tom, w którym moim zdaniem na pewno było wyjaśnienie znaczenia słowa „zapaska”. Nie dane było mi zajrzeć do środka. Encyklopedię mi wyrwano, a jedna z koleżanek przy wielkiej radości pozostałych, przyłożyła mi nią w głowę oznajmiając reszcie, że jestem „podpaską” i „głupim peklem”, co reszta ochoczo i ze śmiechem podchwyciła. Dzięki temu skończyłam podstawówkę, jako „podpaska” i „brudny pekiel” uciekając do liceum oddalonego od domu o 5 przystanków. Wszystko po to, by być z dala od „życzliwych koleżanek”. W tamtych czasach (tak jak i dziś) można było gnębić w szkole, można było gnębić i po szkole, jeśli ktoś dopuszczał gnębicieli do siebie. Ja dopuszczałam. Chciałam mieć koleżanki. Paradoksalnie każda z nich była dla mnie miła, gdy byłyśmy we dwie. Ale niech no tylko pojawiała się trzecia osoba – zawsze ja byłam tą, która musiała oberwać od pozostałych dwóch. W gnębieniu pomagały im modne wówczas zeszyty ze złotymi myślami i tym podobne „wynalazki”. Do dziś pamiętam zwyczaj zbierania w zeszycie specjalnych wpisów od koleżanek. Wpisów, w których informowały co myślą o właścicielce zeszytu. Do zapisania miały dowolną liczbę kartek, mogły swój wpis okrasić rysunkami, nalepkami, kalkomaniami itd., a na końcu koniecznie musiały to wszystko razem zakleić. Właściciel zeszytu otwierał ten wpis dopiero wtedy, jak cały zeszyt został zapisany przez koleżanki i kolegów. Też miałam ten zeszyt. Też nie mogłam doczekać się, kiedy będę mogła to wszystko, co w nim zostało napisane przeczytać i obejrzeć zamieszczone w nim rysunki, nalepki czy kalkomanie. I wreszcie się zapełnił, a ja doczekałam chwili, kiedy przeczytam. Porozdzierałam pozaklejane kartki i… to był jeden z tych dni, kiedy pomyślałam, by się zabić. Kiedy nie chciałam żyć i nigdy więcej iść do szkoły. Pamiętam jeszcze głupie uśmieszki koleżanek, które pytały, czy przeczytałam. Dziś myślę, że gdyby w tamtych czasach był internet – mogłabym nie przeżyć. Wsparcie taty mogłoby nie wystarczyć. Wyobrażam sobie ile pootwierałyby stron poświęconych mnie, ile fanpejdży ze słowami: „weź Piekarska idź sobie popłacz” lub nawet „zdychaj” . A zrobiłyby to na pewno, znając ich zapał do dokuczania.
Doświadczenie ze szkoły i fatalna opinia dotycząca gimnazjów sprawiły, że gdy mój syn poszedł do szkoły, niczego tak się nie bałam jak konfliktów z kolegami. Na szczęście przeszedł przez szkołę bez takich historii. Wpajane miał też, by samemu nigdy nie być oprawcą. To było dla mnie nie mniej ważne. A może i bardziej?
Czas nie leczy ran. On uczy z nimi żyć. Uczy przekuwać na coś pozytywnego. Ja nie zapomniałam o tym wszystkim co mnie spotkało nawet nie dlatego, że mam swój pamiętnik z lat szkolnych, prowadzony od 11-go roku życia, ale dlatego, że po prostu mam dobrą pamięć. Kiedyś już pisałam, że nie gniewam się na swoich „oprawców”, bo trudno gniewać się na dorosłych dziś ludzi za „grzechy dzieciństwa” i głupotę lat minionych. Nie zmienia to jednak faktu, że nie koleguję się z nimi, choć mam wśród znajomych na FB i czasem zamienię kilka słów. Ale nie spotykamy się. Nie przypuszczam byśmy mogli szczerze o czymkolwiek rozmawiać. Zwłaszcza, że pewnych spraw cofnąć się nie da. Faktem jednak jest, że moja dobra pamięć przypomina mi niemal codziennie o zdarzeniach, o których inni starają się zapomnieć. Pamiętanie pomaga mi jednak pisać dla nastolatków. I to jest to coś dobrego. Pamiętanie pomaga mi zrozumieć ich problemy, rozmawiać z nimi na spotkaniach i odpowiadać na ich listy. Pomaga mi też zrozumieć Dominika z Bieżunia. A także 14-letnią Anię, uczennicę jednego z trójmiejskich gimnazjów, która powiesiła się na skakance dzień po tym jak dwaj jej szkolni koledzy rozebrali ją i dotykali, zaś trzeci z chłopców nagrywał wszystko telefonem przy milczącej akceptacji reszty klasy. Rozumiem też 12-letniego Kamila z Łodzi, który wyzywany przez kolegów powiesił się na psiej smyczy. Rozumiem jego imiennika Kamila ze znanej mi miejscowości Duczki pod Wołominem, który wysłuchiwał i od nauczycielki i rówieśników, że jest nikim, więc też odebrał sobie życie. Czytam informacje o nastoletnich samobójcach i zawsze myślę, że to mogłam być ja. Przeżyłam chyba tylko dlatego, że żal mi było ojca, którego byłam oczkiem w głowie, no i bałam się gniewu matki, który uważałam, że mógłby mnie dopaść nawet na tamtym świecie, bo na pewno mimo wiecznego tresowania mnie, bardzo mnie kochała i być może od rau zabiłaby się z rozpaczy. Wiedziałam, że śmierć dziecka jest czymś najgorszym dla rodziców. W dzieciństwie płakałam nie tylko nad losami Nemeczka (bohatera „Chłopców z placu broni”), który zmarł na zapalenie płuc, ale i nad jego osieroconymi rodzicami, bo nad nimi płakała moja mama. Nie pochwalam samobójstwa, ale rozumiem, że zaszczute dziecko, które się nie ma gdzie schować przed światem – wybiera śmierć, bo tam już nikt go nie dopadnie. Niestety… nadal nie mogę zrozumieć tej frustracji, która powoduje, że ludzie zachowują się tak, jak zachowują i robią to co robią po śmierci kogoś, kto był ofiarą ogromnej fali nienawiści. Kompletnie nie rozumiem czemu po śmierci Dominika, którego samobójstwo powinno być dla jego oprawców wstrząsem, jak grzyby po deszczu wyrosły strony z tekstami typu „dobrze, że zdechł”, a jego oprawcy przyznali, że smucą się tylko z tego powodu, że nie mają teraz kogo gnębić. Tak, jakby gnębienie chłopaka było nie tylko ich rozrywką, ale i jedynym celem w życiu. Sama zgłaszałam stronę na FB zatytułowaną „Dominik Szymański gwałcił małe sznuróweczki”, na której głównym zdjęciem była pętla ze sznurówek i tekst: „buciki się cieszą, domina powieszą”. Ciekawi mnie co robili rodzice zakładających ją dzieciaków.
Gnębieni w dzieciństwie dzielą się na tych, którzy zabijają się, bo nie wytrzymują presji otoczenia a ze strony bliskich mają zbyt małe wsparcie i na tych, który żyją. Ci którzy przeżywają i tak mają na zawsze przetrąconą duszę. I to nawet jeśli dobrze im się wiedzie i są szczęśliwi. Ja jestem szczęśliwa, ale mam przetrąconą duszę. Umieram wraz z każdym popełniającym samobójstwo gnębionym nastolatkiem. Umieram od nowa, jak wtedy, gdy jako nastolatka otworzyłam swój zeszyt ze złotymi myślami koleżanek o mnie. Czasem ciekawi mnie, czy czytając w gazetach lub oglądając w telewizji informacje o tych śmierciach myślą o sobie z tamtych lat? Wątpię, czy myślą o mnie. Zresztą nie chcę w nich wywoływać poczucia winy i nie po to o tym piszę. Faktem jednak jest, że zamieszczony przeze mnie na FB link do artykułu w sieci o śmierci Dominika, jako pierwszy skomentował kolega, którego los był podobny do mojego. Potem skomentowali obecni znajomi. Ci z dzieciństwa milczeli. Zresztą… co mieliby napisać w komentarzu?
Szymon Majewski zrobił sobie koszulkę ze zdjęciem Dominika i napisał: „Nie lubię wielkich słów. Jestem raczej specem od tych żartobliwych gierek. Ale śmierć Dominika mną wstrząsnęła. Pamiętam dobrze, że gdy miałem lat 15 i więcej, byłem nazywany „pedziem”, „ciotą“ z powodu długich włosów, kolorowych skarpet i krawatów. Tak lubiłem się ubierać. I miałem czasami ciężko. Dlatego zrobiłem sobie T-shirt z Dominikiem. Tak chciałem pokazać że lubię to co robi a raczej niestety „robił“. Dać mu lajka. Marzyłbym żeby taki Dominik już nigdy nikomu nie przeszkadzał. Szymon”
źródło: FacebookJa zrobiłam ten wpis. Bo też chciałabym, by taki Dominik nigdy nikomu nie przeszkadzał.
I tak na koniec. Paradoksalnie zanim mój blog zyskał obecny adres (wcześniej blogowałam pod adresem piekarska.blog.onet.pl) na tej stronie było coś zupełnie innego. Trzy wpisy poświęcone piętnastoletniej wówczas dziewczynce o moim nazwisku i innym imieniu (choć też na M.), z których wynikało, że blog został założony, by oznajmić światu, że taka i taka Piekarska to kurwa i szmata. Ze względu na szkodliwą treść i niską wartość po moim zgłoszeniu zwolniono adres dla mnie. Przyznam, że dość często myślę co stało się z M. Piekarską, której tak nienawidzili rówieśnicy, że aż im się chciało założyć stronę i opluwać ją we wszystkich trzech wpisach. Mam nadzieję, że przeżyła.
PS Ponad 30 lat temu jeden z niezwykle uzdolnionych plastycznie kolegów poprzerabiał mi obrazki w ulubionej książce. Dzięki niemu jej bohaterowie zyskali genitalia i inne „ciekawostki”. Nadal jednak była ona moją ulubioną książką. Przez te pomazane obrazki zyskała nową „jakość”. Stała się jedyną i wyjątkową. Gdy mój syn był mały w sekrecie pokazywał książkę kolegom, jako „świńską” ciekawostkę. Ponieważ ilekroć komuś ją pokazywałam zachwycał się kreską kolegi i był ubawiony, więc po latach zeskanowałam rysunki i pokazałam znajomym w sieci, jako niezwykle śmieszną rzecz. Paradoksalnie, jak mi potem doniesiono, autor przeróbki rysunków myslał, że zrobiłam to z zemsty za to, że kiedyś mi dokuczał. Oglądającym rysunki nigdy nie przyszło do głowy, że mógł je zrobić ktoś, kto chciał mi w ten sposób dokuczyć. Patrzyli na nie jako dorośli ludzie. Nie zastanawiali się, że ja miałam wtedy 11 lat, a ów kolega 14.