Czas jak rzeka

Spread the love

W jednej z ksiąg o przygodach Tytusa, Romka i A’Tomka jest maszyna do odczytywania artykułów z głowy. Wprawdzie bohaterom najpierw wyszła „chała” a nie artykuł, ale to dlatego, że firma produkująca maszynę omyłkowo przysłała inną, która służyła do wypieku chleba. Zakładam jednak, że w wyobraźni Papcia Chmiela taka maszyna istniała Niestety w rzeczywistości tak nie jest. I dlatego, gdy pojechałam na Litwę, na XXI Maj nad Wilią, to mimo moich największych i najszczerszych pragnień, by opisywać wszystko na bieżąco – nie dałam rady. Szybko zaczęłam więc żałować, że nie ma maszyny, która pisałaby prosto z mojej głowy. Siadanie do pisania przeżyć, gdy już jest tyle dni od powrotu i w międzyczasie wydarzyła się masa innych rzeczy, to po prostu nie to samo. Już nie napiszę tego tak, jakbym zrobiła to wtedy. Nie opiszę tych wszystkich wzruszeń, mieszanych uczuć, jakie targały mną, gdy przemierzałam uliczki Wilna i podróżowałam do innych miejsc, patrząc przez okno na litewski krajobraz. Jedno jest pewne. Nie dziwię, się, że Mickiewicz pisał o Litwie, że „jesteś, jak zdrowie” ani, że twierdził: „ile cię cenić trzeba, ten tylko się dowie, kto cię stracił”, bo świetnie zaczęłam rozumieć Polaków mieszkających na Litwie, że nie chcą stamtąd wyjechać. Nie chcą tracić tego magicznego czegoś. Jak powiedzieli mi ludzie z Teatru Polskiego w Wilnie, ktoś musi dbać o polskość tam. Nie mogą wszyscy tej Litwy opuścić.

Oczywiście w podróż zabrałam ze sobą symbolicznie: „Wiersze” Adama Mickiewicza oraz „Pana Tadeusza”, czyli po litewsku – „Ponas Tadas”.

Wyjazd był niezwykły z wielu powodów. Nie tylko dlatego, że pierwszy raz jechałam na Litwę, a co za tym idzie miałam pierwszy raz zobaczyć tamten świat. Był niezwykły, bo niezwykłe było towarzystwo. Organizatorem był Romuald Mieczkowski – żyjący od zawsze na styku dwóch kultur i zawieszony między Wilnem nad Wilią i warszawą nad Wisłą. To on 22 lata temu wymyślił ten poetycki festiwal. Co roku zaprasza na niego wybitne osoby ze świata poezji. Co roku są to ludzie o niezwykłej wrażliwości i równie fascynujących życiorysach. Tym razem była m.in. Barbara Młynarska-Ahrens, mieszkająca na stałe w Szwajcarii. Aktorka i poetka, a prywatnie siostra Wojciecha Młynarskiego. Spokrewniona z Emilem Młynarskim, którego dworek w Iłgowie odwiedziliśmy. Cóż to była za wycieczka! Podziwiałam jak pani Barbara dzielnie się trzymała! Do Iłgowa przyjechała, podobnie jak my, po raz pierwszy. Dla nas to obce miejsce na mapie świata. Ale dla niej, która podobnie jak ja, pasjonuje się historią swoich przodków, to podróż w głąb swoich korzeni.

Kilka lat temu w Iłgowie uratowano dwór Emila Młynarskiego przed rozbiórką. Wpisano też do rejestru zabytków. Drewniany dwór czeka teraz na przekształcenie w dom pracy twórczej, ośrodek kultury polskiej itd. Miejscowy kościół wybudowali przodkowie pani Barbary. Ci z rodu Talko-Hryncewiczów. Tu jedna z prababć wzięła ślub wbrew woli rodziny. Historia, jak z Romea i Julii, ale ponieważ nie moja, więc pozostawię jej dokładny opis pani Barbarze i jej talentowi. Umieściła to zresztą w wierszu.

Na miejscowym cmentarzu doszło do osobliwego spotkania kuzynek… pani Barbara – Polka mieszkająca w Szwajcarii i pani Lidia – Litwinka z Iłgowa, której rodowe nazwisko, choć brzmiało kiedyś Hryncewicz teraz brzmi Hryncevicius. Ta rozmowa, kiedy jedna łamaną a druga nienaganną polszczyzną mówiły sobie o prababciach i babciach i która od kogo jest, była dla nas obserwatorów spotkania niezapomniana. Odbywała się nad grobami właścicieli Iłgowa i budowniczych miejscowego kościoła – przodków obu pań. Nad grobami pochylonymi, nadgryzionymi zębem czasu, ale obsadzonymi świeżymi kwiatami. I to też robiło ogromne wrażenie. Tak jak wnętrze miejscowego kościoła, stojąca obok dzwonnica, jak należący kiedyś do Emila Młynarskiego „dwór szlachecki z drzewa lecz podmurowany”, jak jego ganek i schody ku widokowi na pasy „łąk zielonych, szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych”.

Wśród gości był też dr Géza Cséby – tłumacz, poeta i kulturoznawca. Prywatnie syn Polki i Węgra. Stąd świetna znajomość języka węgierskiego. Gdyby nie typowe węgierskie imię i nazwisko oraz fakt, że towarzyszyła mu żona Węgierka, z którą rozmawiał po węgiersku – nie można by było po jego słownictwie czy akcencie poznać, że urodził się nad Balatonem i kończył węgierskie szkoły i uczelnie. Jego mama Halina Waroczewska była uchodźcą z Polski. Wraz z babcią w 1939 roku uciekły na Węgry, jak wielu innych Polaków. Géza Cséby dał mi swój tomik wierszy. Tytuł „Niedzielny koncert”.

Smakuję go powoli. Wiersze są w dwóch językach. Po węgiersku, którego to języka uczyłam się 20 lat temu i niewiele pamiętam, poza skomplikowana gramatyką pełną reguł pozbawionych wyjątków. Géza opowiadał o swojej rodzinie. O tym, że polskiego nauczył się od matki. W tomiku znalazłam wiersz:

Mój polski dziadek

Ulica Górczewska 14.
Łapanka, żołdacy i rozkaz.
Salwa. 40 krwistych strug na śniegu.

Dzień był zimny, zimowy. 23 grudnia.
Nazajutrz wigilia.

60 lat później stanąłem tam, lecz śladu kul nie było.
Nie było domu, ni płotu.
Tylko tablica na ścianie z wielkiej płyty.
Poniżej znicz – już obcy.

Przełożył Kazimierz Sutarski.

Dla mnie, Warszawianki, która stara się poznać każdy kamień swojego miasta, a także dla osoby, która często jeździ po śladach przodków, to wiersz absolutnie niezwykły. O historii, myślach i emocjach. O upływie czasu, rodzinie i pamięci. O ulotności. A przecież tak niewiele w nim słów.

Wśród uczestników był też Seifu Gebru, który od ćwierć wieku mieszka w Poznaniu, ale do Polski przyjechał z Etiopii. Przyznam, że bawiły nas spojrzenia Litwinów, którzy w kawiarniach zamieniali się w słup soli, na dźwięk polskiego języka wydobywającego się z ust czarnoskórego faceta. Podczas wyjazdu w kilku miejscach czytaliśmy swoje wiersze. (Piszę „śmy”, bo ja też czytałam coś ze swoich pseudopoetyckich wypocin.) W pewnym momencie Seifu przeczytał wiersz o Polsce – swojej drugiej Ojczyźnie. Niestety nie ukazał się w żadnym tomiku wierszy, więc nie mogę go zacytować, ale wiersz wzruszał niepomiernie. Dodatkowo Seifu czytał go na schodach kościoła Ojców Bazylianów, tuż koło budynku, gdzie była „Cela Konrada”.

To tu prawie dwieście lat temu więziono Adama Mickiewicza za to, że wraz z przyjacielem Tomaszem Zanem stworzył związek Filaretów. I fakt, że Seifu czytał to w takim miejscu, czynił tę sytuację jeszcze bardziej niesamowitą.

Wracam myślami do wyjazdu do Wilna, do Niemna, Wilejki, wizyty w położonej nad tą rzeczką pracowni pewnej rosyjskiej rzeźbiarki, do Troków, znanych do tej pory tylko z pocztówek, do Iłgowa z tym dworem Emila Młynarskiego, do klasztoru Kamedułów w Pożajściu, w którym w czasach ZSRR był m.in. zakład psychiatryczny.

Wracam myślami do pewnego spotkania, które miało miejsce w wileńskim autobusie. Jechałam do ambasady zagłosować w wyborach do PE. Spytałam panią w wieku ok. 60-tki po rosyjsku kiedy mam wysiąść. A pani do mnie po polsku, z tym zaśpiewem, że pokaże mi. Podróż trwała. A pani, nie pytana, nie naciskana, wyrzucała z siebie opowieść o sobie i swoim polsko-litewskim losie.

– Mój wnuk, jak był mały, to mówił do mnie i po polsku i po litewsku. Jak miał cztery lata poszedł do przedszkola. Odwiedzam go po miesiącu a on mówi: „Babciu, jak ja nienawidzę Polaków!” „A za co?” – pytam. „Nie wiem – odparł, – ale nienawidzę!” „Ale ja jestem Polką!” „Ciebie to babciu kocham”. A potem było jeszcze gorzej! Opowiadał mi, ze Polacy ciemiężyli tę Litwę i byli tu okupantami. Opowiedziałam mu więc o Jadwidze i Jagielle, którzy byli małżeństwem i spytałam: „Czy twój ojciec Polak okupuje twoją mamę Litwinkę?” Powiedział, ze nie. Teraz ma siedemnaście lat i niby coś tam rozumie, ale indoktrynacja w szkole i środowisku litewskich kolegów jest straszna. Kiedyś tak nie było.

I właśnie dlatego wracając myślami do mojego pobytu na Litwie nucę za Czesławem (nomen omen) Niemenem:

Czas jak rzeka

Gdzie modra rzeka niesie wody swe,
tam słońca blask ujrzałem pierwszy raz,
nad brzegiem jej spędziłem tyle chwil,
że dziś bez rzeki smutno mi,
tam każdy dzień to skarb
dziś mój jedyny skarb.

Choć czas jak rzeka jak rzeka płynie,
unosząc w przeszłość tamte dni,
choć czas jak rzeka jak rzeka płynie,
unosząc w przeszłość tamte dni,

Do dni dzieciństwa wraca moja myśl,
w marzeniach moich żyje rzeka ta,
tak bardzo chciałbym być nad brzegiem jej
więc niech wspomnienie dalej trwa
tam każdy dzień to skarb
dziś mój jedyny skarb.

I twierdzę, że miał on na myśli Niemen.

Nie mam kresowych korzeni. Ale po wizycie na Litwie świetnie rozumiem mickiewiczowską inwokację do „Ponas Tadas”. Rozumiem uczucia, które targają tymi, którzy mieszkali w tych stronach i musieli je opuścić. Rozumiem też, co czują ci, którzy tam ciągle żyją. Na przekór wszystkiemu. Na przekór wnukom, które czują się Litwinami i potrafią swoich polskich przodków nazwać okupantami.

Print Friendly, PDF & Email

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...