Kiedyś, gdy umierał Król wiadomość o jego śmierci docierała do poddanych, zwłaszcza tych mieszkających na krańcach kraju, po wielu tygodniach. Bywało, że szczegóły były mocno zniekształcone, bo smutna wieść szła przez miasta i wioski powtarzana z ust do ust. Dodawano więc informacji i sensacji, jak wędkarze centymetrów złapanej rybie.
Dziś w czasach powszechnej globalizacji o tym, co dzieje się na drugim końcu świata wiemy natychmiast. Wszelkie przekłamania są prostowane, a nawet dementowane. W skrajnych przypadkach wydawane są oświadczenia. Dlatego jedna informacja przeważnie w swojej treści wygląda wszędzie tak samo. Może różnić się emocjonalnym komentarzem i interpretacją, ale rozbity samolot ma zawsze tyle samo ofiar. Podobnie jak zatopiony statek czy prom. Dlatego co raz częściej przestajemy interesować się informacjami z daleka. W większości zresztą przytłaczają, bo wkroczyliśmy w epokę epatowania nieszczęściami. W myśl zasady, która do tej pory była powtarzana niejako żartobliwie, że nic nie ożywia tak informacji, jak trup. To dlatego, gdy znikają samoloty, toną promy, a w zamieszkach giną ludzie – informacje o tym wałkowane są bez przerwy. Paradoksalnie, gdy dzieje się cos dobrego – nowinka o tym jest mniej żywotna. Częściej pisze się o tym co złe, choć przecież siedząc przed komputerem na drugim końcu świata nie bardzo możemy pomóc ofiarom opisywanego zdarzenia. Nawet przyznam, że przeważnie nie możemy! Może dlatego od dłuższego czasu coraz większą popularnością cieszą się portale poświęcone informacjom, które ja nazywam „zza płotu”. Chcemy wiedzieć, co dzieje się koło nas. Dlatego swój portal informacyjny ma każde miasto, gmina, a bywa, że nawet wioska. W Warszawie takie portale mają nie tylko dzielnice, ale nawet osiedla. Sama Saska Kępa, na której mieszkam, ma ich kilka. Często zresztą tam zaglądam. Nie ma wielkiej polityki tylko sprawy sąsiedzkie. O naprawie jezdni. Wywozie śmieci. Konsultacje w sprawie parku. Oddam, sprzedam, kupię. I tym podobne.
Popularność tych portali wzrasta wprost proporcjonalnie do liczby ludzi goniących za globalną sławą. Bo paradoksalnie tak, jak cała masa ludzi chce być znana i popularna z niczego – stąd pęd do programów typu Warsaw Shore itd. – to na drugim biegunie są (niestety w mniejszości) ludzie, którzy robią cos wartościowego i jednocześnie odkrywając coraz większą obrzydliwość otaczającego nas świata zamykają się w głuszy. Nie dbają o to, czy są znani.
Zmarł ostatnio Tadeusz Różewicz. Przygotowywałam informacje o nim do TVP i m.in. pojechałam do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego na rozmowę z ministrem. Nie tylko dlatego, że Bogdan Zdrojewski nadał mu w swoim czasie Glorię Artis, ale wcześniej minister był prezydentem Wrocławia, a to właśnie z tym miastem przez ostatnie lata związany był Różewicz. Okazało się, że w czasach swojej prezydentury Bogdan Zdrojewski odbierał często telefony od Tadeusza Różewicza. Przeważnie dotyczyły miasta i tego, co poeta zaobserwował za oknem. Dzwonił więc Różewicz do włodarza Wrocławia z informacjami, że nie wywiezione są śmieci albo, że nie sprzątnięta ulica. A czasami – wręcz przeciwnie. By pochwalić, że wszystko jest pięknie i aż lśni. Paradoksalnie ten sam człowiek nie chciał Gloria Artis, a gdy skądś dowiedział się o legii honorowej to dzwonił, by mu jej nie dawać!
Rozmawiałam o tym z przyjaciółką. Powiedziałam, że zazdroszczę Różewiczowi. Nie. Nie tego, że już przestał się martwić, bo to na pewno przede mną. Kiedyś i ja przestanę. I nie honorów, zaszczytów, czyli Gloria Artis czy Legii Honorowej, bo mam świadomość swojej małości i w ogóle zresztą, choć może mi ktoś nie wierzyć, takie rzeczy mnie nie interesują. Także nie zazdroszczę tego, że dzwonił do prezydenta miasta z uwagami dotyczącymi swoich wrocławskich obserwacji. Teoretycznie też mogłabym dzwonić np. do swojego burmistrza, bo mam jego komórkę i dzielić się uwagami na temat Pragi Południe czy Saskiej Kępy. Zazdroszczę tego, że Różewiczowi chciało się to robić! Bo to znaczy, że wierzył w ludzką życzliwość. Wierzył w możliwość pozytywnych zmian. Wierzył, że świat idzie ku lepszemu. Często łapie się na tym, że w to wszystko wierzę coraz mniej. Przyjaciółka zwróciła mi uwagę, że może Różewicz też już ostatnio nie wierzył? W końcu do Bogdana Zdrojewskiego, jako prezydenta Wrocławia, dzwonił do 2001 roku. Potem Zdrojewski został posłem i jego prezydentura we Wrocławiu się skończyła. To już 13 lat. Czy przez ostatnie 13 lat Tadeusz Różewicz dzwonił do jego następców – prezydentów Wrocławia z uwagami o tym, co za oknem? Tego nie wiem. Wiem, że 13 lat temu to i ja z ufnością patrzyłam w przyszłość, i to nie tylko tę za oknem. Nie wiem, kiedy nastąpiło u mnie załamanie wiary w to, że będzie lepiej. Niby cały czas, jako wrodzona optymistka, myślę, że wszystko przede mną, że szklanka jest do połowy pełna, że jutro będzie lepiej, ale też coraz częściej i więcej mam wątpliwości. Coraz częściej dopadają mnie myśli, że to już koniec. Wszystko spowodowane oczywiście sytuacją ekonomiczną. Faktem, że nie wiem czy odchodzić z telewizji czy nie. Niby już wiem, że nie rozwinę się tam, że o zarobieniu to już nie wspomnę, ale coś mnie tam jeszcze trzyma. Może ten widz, z którym ostatnio rozmawiałam? Odebrałam telefon w redakcji, a mam zwyczaj odbierając przedstawiać się, a tu w słuchawce pan mówi, że dzwoni z uwagami, ale zanim przekaże, to chciał mi powiedzieć, że cieszy się, że ze mną rozmawia, bo zawsze chciał mi podziękować… itd. Miłe to było, ale też spowodowało masę refleksji. Widz. Docenia. Tylko widz? Czy może aż widz? Zmęczona już jestem czekaniem na wydanie książki, która drugi rok leży u wydawcy i ciągle nie może się doczekać edycji. Nie wiem, czy się nie zestarzała w swojej treści, bo to w końcu książka o kulisach dziennikarstwa. Zmęczona jestem wysłuchiwaniem, że dwie inne są nie wiadomo, dla kogo, więc nikt ich nie wyda, choć „tak świetnie i ciekawie pani pisze”. Przestałam je już komukolwiek pokazywać. Czasem myślę, by w ogóle wyrzucić. Skasować jednym kliknięciem, jak niedawno bazę dziennikarską. Na razie zostawiam, bo właściwie może się przydadzą kiedyś prawnukom. Ja w końcu podczytuję ostatnio to, co napisali przodkowie. Wprawdzie teraz mam stypendium, piszę coś, ale czasu na ukończenie tego czegoś coraz mniej. Idzie zaś mi opornie. Powód banalny. Myślałam, że stypendium rozwiąże problemy finansowe – rozwiązało jednak tylko częściowo. Nadal moja kołderka jest za krótka. Nadal niezapłacone rachunki spędzają sen z powiek. Na dodatek przyszłość nie rysuje się różowo. Kończy się (mnie i nie tylko mnie) umowa na współpracę w TVP. Od lipca wchodzi outsourcing. Nie wiem czy jakaś ta firma zewnętrzna, która ma zatrudniać dziennikarzy i podnajmować ich Telewizji Polskiej mnie zechce. Atmosfera w redakcji jest ostatnio nie do zniesienia. Etatowcy zdawali jakieś testy. Wielu z tych, co nie zdali, ma teraz pretensje do tych, którzy zdali. (Czemu nie do zarządu, który testy zlecił?) Krążą ohydne plotki. Atmosfera się zagęszcza. W powietrzu unosi się coś tak obrzydliwego, że przychodzę do redakcji tylko wtedy, gdy mam dyżur. A tych, jak zawsze, na lekarstwo.
Nie wiem czy tylko mnie się tak wydaje, ale często mam wrażenie, że kiedyś byliśmy sobie bliżsi. Może bardziej anonimowi, ale przede wszystkim życzliwi jeden drugiemu. Czy to ten kapitalizm zabił w nas miłość do bliźniego? Czy to on nauczył pogardy dla drugiego człowieka? Szłam ostatnio ulicą i spojrzałam na kilka twarzy wokół mnie. Wszystkie zaciśnięte w jakimś gniewie. Może to stres związany z pędzącym życiem. Ale tak u wszystkich? Tak globalnie? Pomyślałam, że gdyby mi się nagle coś stało, nie chciałabym musieć prosić nikogo z nich o pomoc, tak przerażały mnie te wyrazy twarzy. Choć byli to ludzie wyglądający na wykształconych, inteligentnych, a nawet w niektórych przypadkach bardzo zamożnych. I tak pytam sama siebie. Czy długo jeszcze pociągnę? Czy może pewnego dnia zlikwiduję wszystkie konta w sieci i kupię domek w lesie. Bez prądu i wygód. By móc tylko czytać książki i pisać swoje. Na razie jednak niestety nie stać mnie na to. Muszę tkwić w globalnym świecie, mając w sumie tak lokalne problemy. Ale cóż… czasem myślę, że dla mnie skończyły się już czasy, gdy świat stał otworem. Od lat nawet urlop muszę spędzać blisko domu.
Jakoś gorzko mi się to wszystko napisało. Przepraszam. Jutro będzie lepiej… Jednak paradoksalnie cały czas w to wierzę. Wątpię jednak, czy zadzwonię do swojego burmistrza z uwagami o tym, co za oknem…