Ponarzekałam ostatnio i… to było moje ostatnie żalenie się. Naprawdę! Nie wolno narzekać, bo zaraz może być… gorzej. Paradoksalnie jednak, gdy los zsyła na nas jakieś „gorzej”, to po to, byśmy docenili drobiazgi i nauczyli się z nich cieszyć. Byśmy docenili momenty, kiedy jest… cudownie, bo żyjemy i jesteśmy zdrowi, a na dworze świeci słońce. I po prostu przestali narzekać.
Ledwo postawiłam kropkę na końcu ostatniego zdania poprzedniego wpisu, a tu… padł prąd! Migało, migało, gasło, zapalało się i migało i zgasło na wieki, wieków amen, czyli awaria. Prąd padł na całej ulicy. Zadzwoniłam do RWE w sprawie awarii. Okazało się, że nie tylko nasza kamieniczka nie ma prądu. W podobnej sytuacji są sąsiedzi bliżsi, dalsi, a nawet walczące o przetrwanie przedszkole, które znajduje się na wprost nas. Kilka godzin szukano przyczyn. Znaleziono awarię instalacji w ziemi. Kuzynowi sąsiadowi rozpruto podjazd, wykopano rurę, z której dymiło się i śmierdziało spalenizną. Jeśli idzie o nasz dom to, gdy panowie zabrali się za naszą skrzynkę rozdzielczą, diagnoza była smutna. Trzeba sprawdzić WLZ, czyli Wewnętrzną Linię Zasilającą, bo najpewniej uległa uszkodzeniu. a do tego musimy wezwać elektryka na własny koszt. RWE sprawdza do domu, a nie w środku. Dopiero jak WLZ będzie sprawna – RWE prąd podłączy.
Tu czas na mała dygresję. Pode mną mieszka współwłaścicielka, z którą mam gigantyczny konflikt sąsiedzki ciągnący się od wielu lat. Jest to nieszczęście, które ściągnęłam na własne plecy, gdy dałam tej pani klucze od jednego lokalu, uważając, że skoro ma udziały w kamienicy po mojej prababci, to jej te klucze dam. I tak doszło do nieszczęścia. Ja mam 3/8 udziałów. Pani 1/8. Jest to więc klasyczny ogon, który próbuje kręcić psem. O ile współwłaściciele reszty kamienicy są w swoich decyzjach zgodni, o tyle ona nie zgadza się z niczym. Właściwie prawie nie wychodzimy z sądu. Nasz adres zna również policja i dzielnicowy, a także wszelkie służby miejskie. Przez nią byłam oskarżana o setki różnych absurdalnych rzeczy, m.in. o to, że stoję na balkonie i rzucam w nią… odchodami! Tak! Odchodami! Na szczęście kiedy podała datę tego rzucania, okazało się, że tego dnia byłam w pracy, a nie na balkonie z kałem w ręku, zaś dowód na to, że ja mówię prawdę był na antenie w postaci jakiegoś reportażu informacyjnego. Napisałabym więcej o sprawie, bo to jeden z największych absurdów mojego życia, ale ponieważ każdy wpis może zaprowadzić mnie po raz kolejny przed oblicze temidy, a chciałabym jednak stawać przed nim rzadziej, więc już zamilknę. Wracam do awarii…
Gdy usłyszałam o tym, że elektryka musimy wziąć na własny koszt, rozpoczęło się telefonowanie. Ale gdzie w dzień, w którym trwa kanonizacja Jana Pawła II znaleźć elektryka, który przyjedzie do awarii? Dzwoniłam pod numery z dokumentu, który dostałam w 2009 roku, gdy wymieniałam całą tablicę rozdzielczą. Niestety nikt nie odbierał. Dzwoniłam też pod wiele innych: mąż do wynajęcia, złota rączka, fachowcy, specjaliści itd. Sąsiadka z domu nie wyściubiła nosa. Nie wykonała tez żadnego telefonu. Nawet do RWE. Wreszcie ja, dzięki koleżance z osiedla, znalazłam pana Mirosława. Przyjechał i zabrał się do roboty. Diagnoza druzgocąca, bo przewody do wymiany. Mają… 80 lat! Po prostu teraz, gdy było jakieś przepięcie spaliły się! Panu Mirosławowi udało się przywrócić światło tylko w jednym mieszkaniu, na dodatek tym, które (m.in. z powodu konfliktu z sąsiadką) stoi puste. Reszty zrobić nie mógł, bo trzeba kupić materiały. RWE podłączyło dom, bo „nasz” elektryk był kiedyś ich pracownikiem i obiecał, że następnego dnia naprawi całą centralną instalację w kamienicy. Tymczasem zapadł zmrok. Na noc pociągnęliśmy kabel z jedynego mieszkania, w którym prąd działał, aby w lodówce nie zaśmierdło się żarcie. Sąsiedzi z parteru machnęli ręką na kabel, bo raniutko wstaną do pracy, a teraz się kładą i już im prąd niepotrzebny. Skonfliktowana sąsiadka nie wyściubiła nosa z mieszkania. Zasnęliśmy i my. I tak nastał… poniedziałek. Zaczął się od kolejnego przyjazdu RWE. Tym razem wezwanego przez sąsiadkę, która była zdumiona, że nie ma prądu. Panowie uświadamiali ją, że prąd musi naprawić na własny koszt. Ja wyszłam do nich i powiedziałam, że ich były kolega, którego zresztą u mnie wczoraj widzieli (ekipa z RWE była ta sama, co dnia poprzedniego), będzie o 17-tej. O 17-tej rzeczywiście przyszedł pan Mirosław z drugim elektrykiem, swoim kolegą do pomocy. Drugi współwłaściciel kupił konieczne materiały. Kosztowały prawie 350 złotych – te wszystkie kable, rurki, złączki itd. Naprawa awarii rozpoczęła się. E-maile sprawdzałam w komórce. Pisać nie miałam na czym, bo bateria od notebooka już padła, a na czas naprawy prąd znów został odłączony. Czytałam więc, gotowałam, brałam psa lub szczury na spacer (obiecuję, że o szczurach jeszcze napiszę) i co jakiś czas biegałam z komórką do auta, by przy włączonym silniku podładować baterię. Sąsiadka wyszła z domu raz. Spytała naszego elektryka, czy prąd będzie. Odpowiedział, że będzie. Gdy kończył pracę i wiadomo było, że dojdzie do rozliczenia, czyli po prostu płacenia – sąsiadka zniknęła. Wyszła zwyczajnie z domu i sobie gdzieś poszła. U nas prąd był. Do sąsiada na parterze nawet nie pukaliśmy spytać o to, bo usłyszeliśmy zza drzwi jego mieszkania głośne: „Hurra!”. Czy prąd był u sąsiadki? Nie wiadomo! Przecież wyszła z domu.
Awarię udało się naprawić tuż przed 22-gą. Koszty usunięcia wyniosły 800 złotych plus 350 materiały. Ponieśliśmy je do spółki z drugim współwłaścicielem. Po 22-giej wybuchła afera, bo sąsiadka, jako jedyna w mieszkaniu nie ma prądu! Oczywiście poszczuła psem i wezwała policję. Policja spytała, czy ma jej ten prąd podłączyć? Dziwili się, że wyszła, gdy były odbiory pracy. Nasłuchaliśmy się, że awarię my spowodowaliśmy. Prądu ona nie ma przez nas itd. Spać poszliśmy po północy żegnani okrzykami pełnymi gróźb o kolejnych sprawach, które wytoczy nam w sądzie. Byliśmy jednak szczęśliwi, że my mamy prąd, choć ubożsi o połowę kosztów materiałów i naprawy. (Sąsiadka nie dorzuciła się do niczego). Dziś… już na nic nie narzekam. Wracam do pisania. I tylko zastanawiam się, ile nowych spraw w sądzie i z jakich paragrafów założy mi sąsiadka? Ech… niech spłynie z prądem. W końcu kiedyś chyba sama go sobie naprawi.