Dziś światowy dzień książki, a że w tym roku przypada 60-lecie „Księgi urwisów” Edmunda Niziurskiego, więc wczoraj w Domu Literatury odbyło się spotkanie, które prowadziłam. Bo skoro ja je wymyśliłam, to musiałam całość poprowadzić. Przyszły dzieci pana Edmunda, a także wnuki, prawnuki i sporo innych osób – w tym wielu pisarzy m.in. Małgorzata Strękowska-Zaremba, Zofia Beszczyńska i Grzegorz Kasdepke. Wymyśliłam spotkanie w formie lekcji. Innymi słowy najpierw odczytałam listę obecności gości prosząc, by wstawali i mówili „obecny”, potem wzywałam ich „do tablicy”, czyli stołu z mikrofonem i odpytywałam. Sala decydowała o postawionym na koniec stopniu. W końcu szkoła w książkach Niziurskiego jest koszmarem, więc uznałam, że pobądźmy trochę w takim szkolnym koszmarze, ale oczywiście w żartobliwej formie.
Podczas spotkania dowiedzieliśmy się sporo o tym, jak Edmund Niziurski tworzył. Najpierw pisał ręcznie, potem przepisywał na maszynie przebitce, a na to nanosił poprawki. Bywało, że skreślał całe duże partie tekstu. Marcin Niziurski przyniósł fragmenty maszynopisu „Księgi Urwisów” z akapitami, które nie znalazły się w książce. Pan Edmund nad tekstem pracował do końca. Marcin Niziurski pokazał też „Księgę urwisów” z poprawkami autorskimi naniesionymi w wydrukowanym egzemplarzu. (Skąd ja to znam?) Okazało się, że pan Edmund nigdy nie był zadowolony z efektu końcowego swojej pracy.
Wczoraj jego dzieci opowiadały o spacerach z nim. Pani Agnieszka pokazywała zdjęcie domu z wsi, która została opisana w „Księdze Urwisów”. Opowiadali o ojcowskim poczuciu humoru, o tym jak lubił dzieci i młodzież. Najstarsza córka p. Anna pokazała, jak w latach 50-tych była moda na hasła propagandowe i ona napisała już na lekcję rysunków kilka haseł, a pani domagała się nowych. Mała Ania pomysłów na inne nie miała, więc tata usłużnie podpowiedział:
„W każdym podwórku hodowla kur.
Oto nasze zadanie w najbliższej pięciolatce”.
Wtedy 11 letnia Ania wzięła hasło poważnie. Napisała na kartce i zaniosła do szkoły, gdzie dostała dobry stopień. Ironię ojca dostrzegła dopiero teraz, gdy po latach wygrzebała swoją prace domową, w której odrabianiu pomagał tata i przeczytała to słynne hasło nagrodzone dobrym stopniem.
Ciekawa też była rozmowa z Grzegorzem Leszczyńskim, profesorem UW i specjalistą od literatury dziecięco-młodzieżowej. Odpowiadał m.in. na pytanie, czemu „Księga urwisów” nadal cieszy się powodzeniem wśród czytelników. W końcu to historia, która dzieje się w 1954 roku. Otóż napisana na początku lat 50-tych, a wydana, w 1954, czyli rok po śmierci Józefa Stalina, powieść jest JEDYNĄ książką młodzieżową z tamtego okresu, która cały czas jest wznawiana! Zawiera wprawdzie propagandę stalinowską, ale dla nastoletniego czytelnika jest ona niezauważalna! Dostrzega ją dopiero dorosły. (Podobnie jest z „W pustyni i w puszczy”, którego rasizm zauważyłam dopiero czytając, jako studentka.) Książka pisana w czasach, w których w każdym dziele musiało być poparcie dla linii władzy spełniła swoje zadanie, choć dziecko tego nie dostrzega. Jednocześnie ma tyle innych wartości, że nic dziwnego, że cały czas się ją dobrze czyta. Postaci są prawdziwe psychologicznie. Jest tu napięcie, jest śmiech, jest wzruszenie. Bohaterowie są łobuzami, ale… nie da się ich nie lubić.
W czasach, kiedy Niziurski pisał „Księgę urwisów” była cenzura. Jej zniesienie po 1989 roku świętowano, jako wielkie zwycięstwo. Dziś zastanawiam się, czy paradoksalnie cenzura nie wpływała dodatnio na literaturę? Chodzi mi o jej jakość. Walcząc o to, by do literatury nie przedostały się treści antypaństwowe, antysocjalistyczne itd. zmuszała do stosowania metafor i różnych literackich wybiegów, które podnosiły poziom polskiego pisarstwa. Podobnie było w czasach zaborów, kiedy powstawały „Lalka”, „Chłopi”, „Faraon”, „Krzyżacy” czy cała sienkiewiczowska trylogia. Dziś, gdy można napisać, co się i chce i jak się chce, mamy zalew tak beznadziejnych książek pod względem treści, stylu, formy, a nawet oprawy graficznej, że gdybym chciała prowadzić blog z bardzo negatywnymi recenzjami „dzieł literackich”, to tematów nigdy by mi nie zabrakło. Tak, jak nie brakuje mi absurdów. Kiedyś książek było mniej, ale z tych młodzieżowych, kiedy już jakaś przeszła przez cenzorskie sito – była perłą. Nic, więc chyba dziwnego, że wracam do lektur mego dzieciństwa. Zaczytuję się raz na jakiś czas Marią Krűger, Hanną Ożogowską, Jackiem Domagalikiem, Zbigniewem Nienackim, Adamem Bahdajem. Grzegorz Leszczyński powiedział, że dobra literatura jest po prostuj dobra. Nadal czytamy „Tajemniczy ogród” i „Anię z zielonego wzgórza”, choć nie ma tam telefonów komórkowych czy Internetu. Są jednak rzeczy nieprzemijające, jak przyjaźń i miłość. Tak jest z „Księgą urwisów”, której bohater wprawdzie płacze, bo pękła mu piłeczka pingpongowa przywieziona na pamiątkę z wycieczki na ziemie zachodnie, a kto dziś płacze za taką piłeczką? Ale lojalność wobec kolegów, pomoc w potrzebie, to jest ważne cały czas bez względu na czasy, a nawet epokę.
Z wielką literaturą tak jest, że czas jakby się jej nie ima. I dlatego tak często zastanawiam się, ile zostanie z tych książek, które dziś są masowo drukowane i wydawcy pompują kasę w ich promocję. 60 lat temu Niziurski po prostu napisał. Cenzor przeczytał i zatwierdził. Co odrzucił? Dziś już nie wiemy. Wydawca po prostu to wydał. Reszta… zrobiła się sama. I tak minęło 60 lat. A ja znów śmiałam się z karmienia staruszków obierkami i płakałam nad 13-letnią Marysią Kropianką rozumiejąc wreszcie, tak jak bohaterowie Niziurskiego, czemu „Pan Kropa wódkę żłopie”.