Kto wymyślił wehikuł czasu? Oczywiście Herbert G. Wells, ale… o podróżach w czasie pisano już przed nim. A po nim? Powstały nie tylko filmy, ale przede wszystkim tomy literatury z Panem Samochodzikiem i człowiekiem z UFO włącznie, którą to książkę uważam zresztą za niedoceniony filozoficzny testament duchowy stojącego nad grobem ateisty. Kto nie wierzy – niech przeczyta, mając na uwadze, że autor był ciężko chory na serce, nie wierzył w Boga, a był na tyle próżny, że na swój sposób marzył o nieśmiertelności – co wyziera zresztą z kart wielu jego książek. Najlepszym sposobem na podróż w czasie, a zwłaszcza w przeszłość, są… książka, film lub spektakl. Ponoć ten, który zrobiliśmy z Ulubionym całkiem nieźle przenosi w lata 1913-1918. Są jednak i inne sposoby. Oto dziś przeniosłam się do PRL. I to bynajmniej nie za sprawą książki, filmu czy spektaklu, ale za sprawą autobusu dalekobieżnego – dawniej zwanego pekaesem. Otóż pojechałam dziś na spotkanie autorskie do Płocka autobusem z dworca Warszawa Zachodnia. Jak tylko stanęłam na peronie od razu cofnęłam się do roku 1985, kiedy wraz z trzema kolegami z klasy (tylko czwórka nas została z całej klasy chętnych) udaliśmy się podobnym pekaesem do Zdworza nad Jezioro Zdworskie na majówkę. Było to w czasie, gdy uczniowie starsi od nas pisali maturę. Pekaes po drodze się zepsuł, czekaliśmy na przesiadkę, dymiło mu się z rury wydechowej, kierowca żłopał piwo z rozpaczy, a my w ogóle mieliśmy wtedy masę przygód. Na przykład na miejscu okazało się, że w umówionym punkcie nie czekają na nas nie tylko klucze od domków, ale i od ośrodka wypoczynkowego Straży Pożarnej, który miał być tylko do naszej dyspozycji. Klucze miano nam dostarczyć następnego dnia. By mieć gdzie nocować przeskoczyliśmy ogrodzenie i włamaliśmy się do jednego z domków przez niedomknięte okno. Resztę kluczy dowieziono nam następnego ranka, dzięki czemu każdy miał dla siebie jeden domek. Jednak tę pierwszą noc spędziliśmy we czwórkę. Śpiąc na dwóch zsuniętych łóżkach i leżąc na nich w poprzek z nogami wystającymi poza to prowizoryczne posłanie. Pamiętam, że nażarliśmy się fasolki po bretońsku i kolega Krzysio, który dziś jest wziętym prawnikiem, puszczał strasznie śmierdzące bąki, które staraliśmy się zabić paląc na potęgę papierosy marki „Radomskie”. Wrócę jednak do pekaesów. Tamten był niebieskim ogórkiem. Ten też był niebieski, choć na markę nie zwróciłam uwagi. Na oknie widniał znak powiewu nowoczesności. Napisano na nim bowiem: „WI-FI w środku”, co ucieszyło mnie, bo oto nadarzała się okazja zrobić to, na co nie mam od miesiąca czasu, czyli uporządkować swoją elektroniczną pocztę. Zanim jednak weszliśmy do autobusu, gdzie miało na nas czekać WI-FI, ze środka wyszedł straszny pan kierowca, który dość szybko okazał się być rodem z PRL.
I teraz krótkie wyjaśnienie. Pekaes docelowo jechał nad morze przez pewną popularną uzdrowiskową miejscowość, leżącą na Kujawach. Większość pasażerów zmierzała właśnie tam. Zapewne na turnusy rehabilitacyjne, zdrowotne i tym podobne. Byli to ludzie po 60-tce, co pana kierowcę – chyba spragnionego wdzięków młodych pań – najwyraźniej wnerwiło już na wstępie. Odnosił się do pasażerów, jak do za przeproszeniem „gówna”, rozstawiał ich po kątach, krzyczał i tak dalej. O świcie, o tej porze roku temperatura powietrza w Warszawie nie przypomina tej, która panuje na przykład na Florydzie czy w Kairze. Szczękaliśmy, więc zębami przed autobusem i czekaliśmy aż pan łaskawie wpuści nas do środka. On jednak najpierw chował bagaże – wrzeszcząc, że najpierw duże walizki, potem mniejsze, informując przy tym, że ludzie są niereformowalni, że nie słuchają, pchają duże wtedy, kiedy on prosi małe i odwrotnie. Ktoś tam próbował mówić, że bagażu nie ma, bo jedzie bliżej niż do uzdrowiska i chętnie by już wszedł do ciepłego (jak mniemaliśmy) wnętrza, został jednak tak ofuknięty, że stał karnie w kolejce jak cielę. Ja też tak stałam. W trakcie tego stania i czekania przypomniała mi się książka „Nasz mały PRL” i ten fragment, w którym autorzy szukali spożywczaka z niesympatycznymi ekspedientkami jak z PRL. Gdyby dziś prowadzili swój eksperyment i szukali niesympatycznego kierowcy pekaesu to mogę podać bardziej szczegółowe dane.
Wreszcie doszło do momentu wsiadania. Miałam miejsce nr 25, ale pan rozdarł się, że mamy siadać na pierwszym wolnym, a nie tak, jak mamy numerki przydzielone.
– Na numerku pięć siadać nie wolno, bo tam się trzeba zapinać pasami i po cholerę! – wrzeszczał dodając przy tym, że pasażerowie są nieznośni, jęczący i przeszkadzają.
Gdy weszłam do autobusu szybko okazało się, że jest w nim zimno, jak w przysłowiowej psiarni, a WI-FI jest tylko na tej kartce na oknie. Jako reklama teorii, a nie praktyka do używania. Nawet nie chciałam pytać, dlaczego. Całkiem możliwe, że pan go nie włączył, bo co będzie włączać takie cuda starym pierdzielom jadącym do sanatorium, a w końcu tym dla niego byli pasażerowie. Wnioskuję tak na podstawie całego zachowania pana kierowcy i tonu, jakim zwracał się do nas.
Miałam ze sobą i książkę i tablet z wieloma innymi książkami i gazetę… niestety rozmowy wokół mnie uniemożliwiały skupienie się na lekturze. Wszystkie zaczynały się od mówienia o kulturze kierowcy. Dopiero potem była cała reszta tematów. I tak: panią z tyłu bolały nerki, ta z przodu cierpiała na bezsenność, a ktoś tam owdowiał i tak dalej. Wysłuchałam więc przeglądu chorób i po przeczytaniu jednego rozdziału, jednego wywiadu i dwóch artykułów, zamiast czytać sięgnęłam po pasjanse w tablecie. Jednak to jest świetny wynalazek, gdy chce się zabić czas, a nie można czytać. Biłam kolejny rekord łamigłówkowy wymyślając, pod wpływem wielu ostatnich wydarzeń, pasjonującą historię, którą być może w wolnej chwili uczynię tematem farsy zatytułowanej „Ruski pedał”. Jej bohaterem będzie zbiegły z Rosji homoseksualista, który ucieka do Polski przed prześladowaniami Putina. Wynajduje jakieś swoje dalekie polskie korzenie i chce tu żyć, bo się naczytał, że jesteśmy krajem o wielkiej tradycji tolerancji. Szybko jednak okazuje się, że tu jest nie tylko obleśnym pedałem, ale jeszcze obleśnym Ruskiem. Nie chcą go nawet przyjąć do zakonu, gdzie zostaje skierowany z podpuszczenia różnych prowokatorów. Tam mają dość swoich kłopotów i obcy nie są im potrzebni. Tak więc bohater zostaje zmuszony opuścić nasz kraj. Zabiera ze sobą książkę „Maestro”, w której jest mowa o posiedzeniu rady miasta Poznania w sprawie Wojciecha Kroloppa. Chce uświadamiać świat, że pedał a pedofil to nie jest jedno i to samo. Jedzie na Dominikanę gdzie morduje go kartel narkotykowy. No… może jeszcze dorzucę zgodnie z sugestiami Ulubionego, z którym esemesowo „łączyłam się w bulu”, karlicę saksofonistkę koniecznie Żydówkę. Zrobić z niej jego przyjaciółkę? W każdym razie biłam rekord w pasjansach wymyślając „pasjonującą” historię „Ruskiego pedała”, gdy usłyszałam jak jedna z pasażerek pyta naszego „pana i władcę”, kiedy będzie jakiś postój.
– Przecież dopiero wyjechaliśmy z Warszawy! – Burknął kierowca przypominając mi, że właśnie jestem w PRL, jadę nieogrzewanym autobusem z burczącym dziadem za kółkiem.
– Ale ja pytam, dlatego, że będziemy jechać siedem godzin i chciałabym wiedzieć gdzie i o której staniemy – powiedziała pani, a zaraz zaczęła wtórować jej druga tłumacząc:
– Ludzie mają różne potrzeby! Chcemy wiedzieć, kiedy będziemy mogli np. pójść na siusiu. (W pekaesie był WC, ale nie wiem czy działał. Przez całą podróż nikt się do tego przybytku nie zbliżył.)
– Będę informował, że jest postój, jak będzie postój – burknął pan.
– Ale chcemy znać przybliżony czas – powiedziała inna z pań.
– Będzie jak będzie!
– Mógłby być pan milszy – zauważyła pierwsza pani i dorzuciła jeszcze, że w „Polskim Busie” kierowcy są milsi.
„Mój” pekaes miał być w Płocku przed dziewiątą. Nie zdziwiłam się wiec wcale, gdy po ósmej zadzwoniła pani bibliotekarka z Książnicy Płockiej z pytaniem, czy już jadę. Odpowiedziałam, zgodnie z prawdą, że tak, a pani zapewniła mnie, że będzie na mnie czekać w Płocku na przystanku autobusów dalekobieżnych na ulicy Jachowicza. O godzinie przyjazdu do Płocka, podanej mi zresztą w punkcie informacji na dworcu, kiedy za oknem nie stwierdziłam obecności nie tylko Płocka ani nawet jego przedmieść, pani z biblioteki zadzwoniła ponownie. Tym razem z pytaniem gdzie jestem, bo przecież powinnam już być na miejscu. Odpowiedziałam jej, że jadę, że pan jest niezbyt miły (co było w tym przypadku eufemizmem), ale podejdę do niego i spytam na kiedy przewiduje przyjazd. Tak też zrobiłam, dzięki czemu pani z Książnicy Płockiej mogła również wysłuchać mojej uroczej konwersacji z kierowcą.
– Przepraszam pana, za ile będziemy w Płocku?
– Jak dojedziemy – burknął pan, bo inaczej mówić do ludzi chyba nie umiał.
– A jak długo jeszcze będziemy jechać? – Spytałam i wyjaśniłam, że pytam, bo mam na linii osobę, która tam na mnie czeka.
– Do Płocka jeszcze dziesięć kilometrów – znów burknął, no bo gdyby powiedział to milej wówczas zapewne by mu pękła taka żyłka w czterech literach, która służy do puszczania bąków, a wtedy niechybnie by doszło do tragedii.
W tym momencie panią z Książnicy Płockiej coś tknęło i poprosiła, bym spytała, czy ów pekaes staje na ulicy Jachowicza. Pan się oburzył. Powiedział, że na Jachowicza nie staje – tylko na kolejowym. Ustaliłam więc z panią, że ona tam po mnie pojedzie. Wracając na swoje miejsce, w szeregu śmieci niszczących życie pana kierowcy, zdążyłam jeszcze kątem ucha usłyszeć uwagi, że go wszyscy męczymy o to, kiedy, kiedy, kiedy wreszcie, a on… przecież jedzie! Cały pekaes zamilkł. Ja straciłam wątek w farsie o „Ruskim pedale” uznając, że nic lepszego od jego męczeńskiej śmierci na Dominikanie już nie wymyślę. (Chyba… że dodam śmierć w tamtejszym pekaesie.) I oto po mniej więcej pięciu minutach, pan zatrzymał autobus na środku szosy i, ku zdumieniu chyba nas wszystkich, zaczął jakiegoś przechodnia wypytywać o drogę do… Płocka. Chwilę potem rozpoczął manewr zawracania. Pekaes pełen nas – trutniów przeszkadzających w pracy kierowcy tym, że jesteśmy, nadal milczał. Byliśmy do tego stopnia sterroryzowani, że już nawet nie komentowaliśmy tego co się stało. Gdy mocno spóźniona wysiadałam w Płocku powiedziałam panu, że dziękuję mu za podróż jak z czasów PRL. Bo naprawdę ten PKS był jak wehikuł czasu. Nieogrzewany, bez WI-FI i z kierowcą, który nas nienawidził za to, że jesteśmy, a on musi się tak upadlać i nas wozić. I tylko coś dziwnie jestem spokojna, że tego, co do niego powiedziałam, w ogóle nie zrozumiał. Przecież to nie on jest dla nas, tylko my dla niego! Jak w PRL! A właściwie nawet nie my dla niego. My mu przeszkadzamy w pracy. O ile fajniej by było, gdyby tak jechał nad to morze bez nas. Pustym busem. Przecież takie puste krzesło nie mówi, nie chce siusiu i nie pyta o postoje. Milczy. I nawet, jak jest świadkiem tego, że kierowca nie zna drogi, to nikomu o tym nie powie. No i broń Boże nie zarzuci, że u jakiegoś innego przewoźnika jest milej. Przecież w PRL istniał tylko jeden przewoźnik. Pan i władca nas wszystkich. Jak kierowca „mojego” pekaesa.
PS Wracałam prywatnym busikiem. Taniej o 5 złotych, cieplej, szybciej i milej. Można? Można! I nawet sobie poczytałam!