Klika tygodni temu moja agentka powiedziała, że na spotkanie autorskie zaprasza mnie pewna biblioteka. Z tego zaproszenia bardzo się ucieszyłam, bo to region bardzo mi bliski, z którym rodzinnie jestem związana. Po pierwsze przez to, że z tego regionu jest moja mama, a po drugie przez to, że w czasie okupacji moi dziadkowie wzięli na wychowanie stamtąd dziecko. Jedno z tych, które jechały do Oświęcimia na zamordowanie. Dzieci do Oświęcimia nie dojechały, bo na Dworcu Wschodnim w Warszawie kolejarze odczepili wagon i uratowali dzieci. Jedno z nich trafiło do moich dziadków.
Cztery dni i noce wygrzebywałam dokumenty i zdjęcia, by przygotować prezentacje na spotkania. Skanowałam fotografie, dokumenty adopcyjne dziecka i inne, bo owo dziecko z moimi dziadkami przeżyło Powstanie Warszawskie i przeszło obóz przejściowy w Pruszkowie. Do siebie wróciło po wojnie. Chcę nastolatkom o tym opowiedzieć, bo wiem, jak porusza ta historia, a wiem też, że lepiej opowiadać pokazując zdjęcia. Chcę pokazać im mojego stryja Janka, jak wyglądał wtedy i… jak wygląda teraz, bo cztery lata temu odwiedziłam go w jego gospodarstwie.
Zeskanowałam też rodzinne zdjęcia mamy, bo wiele jej historii z dzieciństwa znalazło się z moich książkach, o czym czytelnik zupełnie przecież nic nie wie. W babci Kamili – bohaterki „Klasy pani Czajki” – sportretowałam swoją mamę. Niektórzy bohaterowie moich książek noszą nazwiska osób z mojej rodziny, chociażby… Kuba z „Tropicieli” ma na nazwisko Stec, tak jak z domu miała moja mama.
Przygotowałam te prezentacje, potem przetestowałam na moim synu i ruszyłam na spotkania w Polskę. Do każdego ze spotkań się przygotowuję, bo są one opłacane z pieniędzy publicznych, więc uważam, że powinnam dać z siebie wszystko. Choć czasem jest to trudne, bo sporo zależy od obecnych na spotkaniu czytelników, a to jacy są oni często wynika z tego, jaki jest ich nauczyciel, kto jest liderem w tej grupie itd.
Jedną z prezentacji gdzieniegdzie już na spotkaniach pokazywałam, choć… przygotowana została przecież na inny teren. Pokazywałam ją, bo chcę wrócić do tematu tego dziecka, które chowali moi dziadkowie i siadłam nawet nad książką na ten temat… Pisząc zresztą teraz dwie naraz i przełączając się między jedną z drugą. Dlatego, gdy padało pytanie o to nad czym teraz siedzę odpalałam prezentację z dokumentami i fotografiami.
Tymczasem dwa dni tremu przyszedł list z zapraszającej mnie biblioteki, czy konieczny jest sprzęt do prezentacji multimedialnej, bo „Filie, w których odbywać się będą spotkania nie posiadają sprzętu do prezentacji multimedialnej, wobec czego – czy rzeczywiście jest on niezbędny?”
Odpisałam: „Sprzęt do prezentacji nie jest niezbędny, ale w chwili, gdy go nie ma młodzież dużo traci. Bo jako atrakcje ma tylko mnie, a ja nie śpiewam ani nie tańczę, tylko mówię. Myślę, że w XXI wieku to trochę mało. Mam przygotowany cały szereg prezentacji. Laptopa mam ze sobą. Rzutnik można przecież pożyczyć z jakiejś instytucji. Rzutniki mają domy kultury, urzędy miast i gmin, urzędy dzielnic itd. A często mają rzutniki szkoły. Jeżdżę dużo po Polsce i przyznam, że jeszcze mi się nie zdarzyło, by na spotkanie nie skombinowano skądś rzutnika. Ja się do spotkań bardzo przygotowuję. Specjalnie pod (…) przygotowałam różne rzeczy związane z tym o czym pisałam, czy o tym, o czym teraz piszę. Oczywiście mogę to pokazywać na monitorze laptopa, bo i tak raz robiłam, gdy na skutek awarii odcięto prąd w całej miejscowości, ale laptop mój ma monitor 10 cali, wiec pokazywanie bez rzutnika będzie bardzo utrudnione i mało komfortowe.”
Odpowiedź, którą dostałam zwaliła mnie z nóg. Ale nie tylko mnie. Agentce odebrało mowę. Zbulwersowana czytałam jej list na głos w przedziale pociągu, przeprosiwszy współpasażera, że robię to przy nim. Po skończonej rozmowie odezwał się współpasażer, który też przeprosił, że się wtrąca i że słuchał, ale chciał powiedzieć, że takiej głupoty to on jeszcze jak świat światem nie widział.
„Pani Małgorzato
(…) nie jest aż tak zaniedbaną częścią naszego pięknego kraju i z rzutnikiem to ja naprawdę dam sobie radę. Pytałam tylko czy on jest konieczny. Na wszystkich konferencjach, seminariach i spotkaniach jesteśmy torpedowani prezentacjami multimedialnymi (bywa również – wątpliwej jakości). Dziwimy się też, że młodzież nie czyta, a jaka ma być jeśli obraca się zazwyczaj w cywilizacji obrazkowej. Wiem, że mówić pięknie by poruszyć wyobraźnię słuchacza to spory wysiłek, ale pani na pewno to potrafi. Prezentację potraktujmy więc jako uzupełnienie. Z rzutnikiem daję słowo, nie będzie problemu.
O tym, w jaki sposób spotkamy się w (…) napisze niebawem.
Z poważaniem”
Przyznam, że w pierwszym odruchu miałam ochotę napisać, że odwołuję spotkania i nie przyjeżdżam. Nie lubię mieć do czynienia z głupimi ludźmi, ale… nie jadę przecież dla tej pani bibliotekarki, ale dla młodzieży! No i mam tyle rzeczy dla nich przygotowanych. Potem miałam ochotę odpisać, że będzie bez prezentacji, bo umiem pięknie mówić i bez obrazków. W końcu gdyby było inaczej, czy miałabym coraz więcej spotkań? Ale przecież byłoby to działanie w stylu „na złość tacie nasram w gacie” – jak mawiał mój fizyk z Poniatówki profesor Tomasz Tratkiewicz. Nagle zaczęłam się śmiać. Myślę, że ta kobieta zapraszając mnie mogła dopytać o mnie agentkę, zajrzeć na moją stronę internetową, zerknąć na zdjęcia ze spotkań, które są za mną, podzwonić do bibliotek, w których już byłam i dowiedzieć się czy w ogóle warto mnie zapraszać lub poczytać w internecie na stronach tych bibliotek – chociażby Pułtuskiej – jak udało się spotkanie. Specjalnie pod Pułtusk przygotowałam prezentacje z XIX-wiecznymi dokumentami, które młodzież widziała pierwszy raz w życiu. Pokazywałam im list żony mojego pułtuskiego przodka. Dziewiętnastowieczny list, który wykorzystałam w „Tropicielach” i o którym tu w swoim czasie pisałam na blogu odliczając czas do walentynek.
Jeżdżąc po Polsce często opowiadam o swojej książce „Dziewiętnastoletni marynarz”. Opowiadanie o niej bez ilustracji w postaci multimedialnej prezentacji jest bardzo ubogie. Młodzi ludzie nie mogą zobaczyć fotografii Zbyszka, listów i przede wszystkim dokumentów, które 80 lat temu wyglądały zupełnie inaczej. Trudno też opowiadać o własnym odkrywaniu tej strasznej historii nie ilustrując jej tym, co sama widziałam i co sama miałam do dyspozycji. A ponieważ książka jest trudna do dostania, więc dawno temu przygotowałam prezentację.
Po jednym spotkaniu w małej bibliotece szkolnej w pewnej wsi, spotkaniu, które przeciągnęło się i młodzieży uciekł gimbus i musieli 9 kilometrów iść do domów na piechotę, dostałam dyplom za piękną lekcję historii. Nie przygotowali go sobie wcześniej, bo przecież nie wiedzieli co im powiem, ani co im pokażę. Przytrzymali mnie na dole z bukietem kwiatów, a ktoś na górze przygotował dyplom. Nikt nie powiedział, że zmarnował czas, nikt nie miał pretensji, że uciekł mu gimbus. I ja też się wtedy wzruszyłam.
Nie… Z powodu głupoty jednej pani bibliotekarki nie powinnam zostawiać młodych ludzi bez możliwości obejrzenia naprawdę ciekawych zdjęć, dokumentów itd. Jadę. A pani odpowiedziałam jednym zdaniem, że… „czekam na kontakt”. Bo z takimi ludźmi dyskusje nie mają sensu.
Author: Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka.
Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka.
Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka.
Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...