Gapowiczka

Spread the love

Piszę te słowa siedząc w pociągu relacji… coś tam Warszawa. Mniejsza o to skąd jadę. Nie chcę nikogo wbijać w poczucie winy. Ta historia to dowód na to, że pewne rzeczy zdarzają się tylko mnie.

Pojechałam na spotkanie autorskie na drugi koniec Polski. Miałam ze sobą ostatnią stówę i jakieś żałosne drobne. Tradycyjnie czekam na przelew, który podobno do mnie wyszedł, ale jakoś cały czas go nie widzę. Bilet „tam” kosztował 54 złote, ale musiałam zapłacić 7 złotych drożej, bo  kupowałam go u konduktora. Mimo że przyjechałam na Centralny 40 minut przed odjazdem pociągu nie dałam rady kupić biletu w kasie. Na remontowanym dworcu kolejki były za długie. Na miejsce, do jednego z odległych miast wojewódzkich, dojechałam bez przeszkód, choć po sześciu godzinach. Pod dworcem czekał na mnie samochód, który zawiózł mnie do kilkunastotysięcznej miejscowości gdzie następnego dnia miałam mieć spotkanie autorskie. W miejscowym hotelu spędziłam noc. Rano zjadłam śniadanie i uczniowie odebrali mnie z recepcji. W szkole przeprowadzano ze mną wywiad i… zaprowadzono do Domu Kultury na spotkanie. A tam… na scenie tablica informująca, że to spotkanie ze mną. Na ścianie jeden z moich ulubionych cytatów z „Tytusa, Romka i A’Tomka”. Jakaś dziewczyna wyrecytowała z pamięci jeden z moich wierszy, a ja mało nie zapadłam się pod ziemię ze wstydu. Wreszcie mnie zaproszono na scenę, wręczono mikrofon, zasypano pytaniami o pisarstwo, dziennikarstwo, życie itd., aż dano znak, że… koniec spotkania. Godzina minęła. Dostałam kwiaty, poproszono o autografy w książkach, wpis do kroniki szkolnej, bibliotecznej itd. W tym samym czasie próbowałam uruchomić wyłączony na czas spotkania telefon. Bezskutecznie. Zepsuł się ekran dotykowy. Nie mogłam nawet wpisać PIN. W pobliskim salonie operatora zlikwidowano mi żądanie numeru PIN, bym mogła chociaż odbierać telefony. W kieszeni mam 40 złotych, a bilet do Warszawy kosztuje 54. Brak mi więc 14 złotych. Skąd wziąć? Za spotkanie powinni zapłacić, więc się tym do tej pory nie przejmowałam, poza tym czekam przecież na to aż przelew wpłynie. Jak nie wpłynie, a okaże się, że za spotkanie zapłacą też przelewem to zadzwonię do kogoś ze znajomych (kapownik w telefonie to 2 tysiące nazwisk), by mi pożyczył na dwa dni 20 złotych i przelał na konto, bym mogła jak człowiek wrócić do domu. Ale… przecież nie może być normalnie. Przecież telefon właśnie się zepsuł.Nie mogę do nikogo zadzownić. Moge tylko odbierać telefony. Numery innych uwięzione są w aparacie, którego ekran dotykowy przecież nie działa! Nawet jak przełożę kartę SIM do aparatu, który od kogoś na chwilę pożyczę, to na karcie SIM nie mam żadnego numeru. A na pamięć znam tylko Ulubionego i syna. Nic mi to nie da, bo jedziemy an tym samym wózku. Mamy wspólną kasę. Ulubiony też czeka na przelew. Nie mogę go poprosić, by zadzwonił w moim imieniu do kogoś z moich znajomych, bo nie znam niczyich numerów na pamięć, a z telefonu nie mogę ich wydobyć. Pytam więc nieśmiało w sekretariacie szkoły, która mnie zaprosiła:

– Przepraszam bardzo, że o to spytam. Nie mam zwyczaju pytać o pieniądze, ale czy byłaby szansa na honorarium, bo mam tylko 40 złotych, a bilet do Warszawy kosztuje 14 złotych więcej.

I zaczyna się. Pani dyrektor jest oburzona. Mówi mi, że w jakiej sytuacji ja ją stawiam. Księgowej nie ma i ona nie ma skąd mi dać pieniędzy, bo w rozmowie z moją agentką była mowa o przelewie!. Że robią mi i tak grzeczność, bo odwożą mnie na pociąg! (No 100 kilometrów piechotą nie zrobię!) Rozmawia ze mną jak z niegrzeczną uczennicą, która zrobiła coś złego. Tłumaczę, że nic się nie stało, że nie chciałam, by to tak zabrzmiało. Że uznałam, że „kto pyta – nie błądzi” i ja tylko dlatego spytałam. Żeby zapomniała, że pytałam itd. Czuję się okropnie. Spojrzenie dyrektorki i to jak ze mną rozmawiała odebrało mi chęć do czegokolwiek. Jeszcze przychodzi drugi dyrektor. Dziękuje za autografy w książkach. Jest moim fanem. To jego pomysł, by mnie zaprosić, bo moje książki są tu lekturami. To miłe! Żegnamy się. Stoję rozdygotana. Na komórkę przychodzą mi jakieś esemesy. Może przelewy? Chcę sprawdzić, ale przecież nie działa ekran dotykowy. Pytam czy mogę skorzystać z komputera. Jest zgoda, ale komputer na hasło. Czekam aż ktoś mi je wpisze, bo w sekretariacie jest straszne zamieszanie. Wreszcie sprawdzam konto. Niestety przelewu nie ma. Na koncie widnieją 2 złote. Co jest w esemesach? Nie mam zielonego pojęcia Mam mętlik w głowie Wreszcie zjawia się pan, który ma mnie zawieźć na dworzec. Zachowanie dyrektorki tak wytrąciło mnie z równowagi, tak wbiła mnie w poczucie winy, że ośmieliłam się zadać pytanie o kasę, że wyjeżdżając ze szkoły jeszcze ją odnajduję i jak zakompleksiony dureń przepraszam za to, że spytałam czy mogę dostać pieniądze. Na dworze zacina deszcz. Po półtorej godzinie docieramy na dworzec. W kasie pytam o bilet kredytowy do Warszawy. Pani mówi, że po takie coś to do konduktora. Pytam, co zrobiłaby na moim miejscu. Mam 40 złotych… kasjerka mówi, ze nie wie, bo bilet kosztuje 54. No rozumiem, ale co powinnam zrobić? Kasjerka wzrusza ramionami i każe odejść od kasy. Wyobrażam sobie, jak śmiesznie wyglądam. Z walizeczką w reku i bukietem kwiatów. Pisareczka-dziennikareczka-dziadóweczka. Co robić? Stanąć z własną książką przed dworcem i spróbować sprzedać? Bo nie mam do biletu? Nie umiem tego zrobić. Zresztą kto kupi? Na dworcu niewiele osób, a pogoda mało zachęcająca. Jeszcze skrzyczą, że jest tu zakaz handlu. Nie mam nawet czapki, by wyżebrać brakujące 14 złotych pod dworcem. Zresztą… to by było już dno! Może zaśpiewać? Może zatańczyć wygibasa? Zrezygnowana włączam mp3 i siadam w kącie.

Wreszcie nadjeżdża pociąg. Złażę prawie cały w poszukiwaniu konduktora. Na nic się to zdaje, bo w połowie składu trafiam na tak zatłoczony wagon, że dalej przejść nie sposób. Znajduję wreszcie miejsce w jednym z przedziałów i zanurzam się w lekturze.”Mistrz i Małgorzata” z zaznaczonymi ingerencjami cenzury. Właśnie Małgorzata ma być na balu. Czy słynny cytat o wódce i czystym spirytusie cenzura przepuściła czy zatrzymała? Nie dochodzę do tego momentu książki, gdy w progu przedziału staje konduktor. Proszę o bilet kredytowy. W odpowiedzi słyszę, że przyjdzie jakaś pani i mi wypisze. Rzeczywiście po kilku minutach przede mną staje młoda kobieta i zaczyna pouczać, że takie coś to 150 złotych kary. Jest mi strasznie przykro. Przecież gdybym miała za co kupiłabym ten cholerny bilet! Tak naprawdę chce mi się po prostu płakać. Pani z karcącym wzrokiem bierze dowód, wypisuje mandat i po chwili woła do siebie.

– Warszawa to jaka gmina, bo nie napisane?
– Słucham? – pytam myśląc, że źle słyszę.
– Pytam jaka gmina – powtarza niecierpliwie konduktorka.
– Warszawa – odpowiadam.
– A województwo? – indaguje konduktorka.
– Mazowieckie – odpowiadam załamana.

Po chwili wysłuchuję jeszcze, że jeśli zapłacę w ciągu 7 dni to kara wynosi 114 złotych, a jeśli później to 204 złote. Pani konduktorka wręcza mi mandat. W nazwie miejscowości, w której wypisywała mi mandat robi błąd ortograficzny. Siadam otępiała. Patrzą się na mnie wszyscy pasażerowie. Oto Polska właśnie. Jestem dziennikarką, pisarką i… gapowiczką, bo do biletu brakuje mi zasranych 14 złotych. Dyrektorka szkoły potraktowała mnie, jak niegrzeczną uczennicę, skarciła mnie konduktorka, która ma problemy i z geografią i z ortografią. I tylko brakuje, by te cholerne kwiaty z półki spadły mina łeb. Nawet głodna nie jestem, choć poza śniadaniem nic nie jadłam.

Napisałam to wszystko właściwie nie wiem po co. Może po to, by pokazać, że umiem śmiać się z siebie? Bo przecież to jest coś potwornie śmiesznego. Właśnie przez wagon idzie pan z kawą. Nie wiem, czy powinnam sobie kupić. Niby mam te cholerne 40 złotych, ale… Jest piątek. Przelewy przyjdą do nas najwcześniej w poniedziałek. W domu nie ma innego mleka niż skondensowane. Dobrze, że zamrażalnik pełen warzyw na patelnię. Andrzej Sapkowski powiedział ostatnio na swoim spotkaniu (czytałam o tym w jakiejs gazecie), że w Polsce nie opłaca się być pisarzem, bo zdycha się z głodu. Szczera prawda. Ale… kto w Polsce czyta książki? Konduktorka na pewno nie. Gdyby czytała, nie pytałaby o to w jakim województwie leży Warszawa i nazwy podstawowych polskich miejscowości pisałaby bezbłędnie. A tak… dla kogo ja właściwie piszę? 

PS.W szufladzie leżą trzy książki, na które już chyba nie chce mi się szukać wydawcy. Zajmę się czwartą – powieścią. Podobno czekają na nią czytelnicy. Pytają na spotkaniach. Może nie zdechnę z głodu przed kocem pisania? Eee chyba nie. Stare przysłowie mói, że  „prędzej chudy zdechnie niż gruby schodnie”, a mnie ktoś kiedyś powiedział, że jestem grubasem. Grubasy i nadzieja umierają ostatni. Moje 57 kg trzyma się dobrze.

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...