Spytała mnie kiedyś koleżanka, po jaką cholerę udzielam wywiadu szkolnym gazetkom!
– Przecież to coś, dla garstki czytelników. Nie ma się co rozdrabniać – powiedziała i patrzyła przy tym na mnie, jak na idiotkę. Ja patrzyłam na nią podobnym wzrokiem. No przecież skoro piszę dla młodzieży, jak mogę jej odmawiać? Przecież to mój czytelnik. Nie czytają mnie czytelniczki Vivy, Claudii czy Gali, a czytelnicy szkolnych gazetek i co za tym idzie twórcy tych gazetek.
Wczoraj listem poleconym dostałam trzy numery gazetki Post Scriptum, wydawanej przez Zespół szkół w Jeżowem im. Ks. Stanisława Staszica. Przysłała je ta czytelniczka, która jeszcze we wrześniu przyjechała do Warszawy, by zrobić ze mną wywiad. Teraz przysłała plon swojej pracy. Wywiad, który zmieścił się w dwóch numerach gazety na 13 stronach A4! (Matko Boska, co za przerażająca kobyła. Stanowczo powinien ktoś wynaleźć pilota, by zamykać mi gębę, bo za dużo gadam!) A także reportaż „Wysłać babę do stolicy”. Wywiad, chętni mogą przeczytać na mojej stronie. Czytelnikom bloga oszczędzę swojego ględzenia. Prezentuję natomiast reportaż z Warszawy, bo to namacalny żywy dowód, ze warto udzielać wywiadów do gazetek szkolnych. Nic tak nie cieszy jak uświadomienie sobie, że sprawiło się komuś frajdę. Dla mnie to wszystko wtedy też jest frajda. A nie jak sugerowała koleżanka – zmarnowany czas.
Wysłać babę do stolicy…
Podróżować lubię. Nawet bardzo. Toteż okazja, która mi się nadarzyła, nie mogła się zmarnować. Dzięki Internetowi (błogosławiona sieć!) odszukałam, a potem złapałam kontakt z panią Małgorzatą Karoliną Piekarską, dziennikarką prasową i telewizyjną, współpracującą z Telewizyjnym Kurierem Warszawskim, gazetą młodzieżową „13”, gdzie odpowiada na listy czytelniczek, dwutygodnikiem „Cogito”, w którym od lat publikuje swoje felietony, reportaże i wywiady. Jest również autorką kilku książek – zbioru felietonów publikowanych w „Cogito” – „Wzrockowiska”, „Klasy pani Czajki”, „Tropicieli, „Dzikiej” oraz „Dziewiętnastoletniego marynarza”, który powstał na podstawie listów stryjecznego wuja autorki, ucznia Szkoły Morskiej.
Małgorzata Karolina Piekarska jest bardzo aktywną osobą, bez problemu można znaleźć ją w sieci. Kiedyś, jeszcze w gimnazjum, w ręce wpadła mi jej książka „Klasa pani Czajki”, której to egzemplarz odzyskałam po kilku latach i to w opłakanym stanie. Książka przeszła przez wiele rąk, zrobiła dużą furorę w gronie moich gimnazjalnych kolegów. Toteż bardzo zdziwiłam się, gdy pewnego nudnego letniego dnia natrafiłam na blog tej właśnie autorki. Niemalże w dwa dni przeczytałam wszystkie notki, a było ich, bagatela! – kilkadziesiąt! Wtedy to w mojej głowie zrodził się, początkowo bardzo nieśmiały i lawirujący gdzieś w odległych rejonach ni to marzeń, ni to planów, pomysł spotkania się z panią Piekarską. A nuż uda mi się przeprowadzić jakiś wywiad?
Wiązało się to z jedną kwestią, mianowicie – dojazdem. Warszawa od Cholewianej Góry jest nieco oddalona, teraz już nawet wiem, że o całe 6 godzin autokarem bądź o 12 godzin jazdy różnymi pociągami, wliczając wszelakie przesiadki. Ale o tym później. Na blogu (www.piekarska.blog.onet.pl) widniał adres e-mail właścicielki, więc bez problemu można było się z nią skontaktować. Kiedy stwierdziłam, że zwlekanie nie ma sensu i że raz kozie śmierć, napisałam maila, w którym nieśmiało zapytałam najpierw o możliwość przeprowadzenia z nią wywiadu. Nie spodziewałam się tak szybkiej odpowiedzi! Dosłownie na drugi dzień odebrałam wiadomość z informacją, że możliwość takowa jak najbardziej istnieje, a co więcej, pani Piekarska stwierdziła, że nie lubi „meblowych” wywiadów, bo głównie to ona musi nad nimi pracować i zaprosiła mnie do Warszawy. Proponowała nawet nocleg! No to się zdziwiłam, ale i ucieszyłam! Takiej okazji zmarnować nie mogę!
22 września wyruszyłam na spotkanie przygodzie, wczesnoporannym autokarem udałam się do stolicy i na wpół śpiąc, na wpół obserwując mijany krajobraz, w okolicach południa dotarłam na Dworzec Wschodni. 1 Tu zaczyna się prawdziwa przygoda, i ciąg przyczynowo skutkowy, choć ja o tym jeszcze wtedy nie wiedziałam! Jako jeszcze mało zorientowany, ale bardzo starający się, podróżnik stanęłam w jednej z wielu kolejek przed kasą, aby sprawdzić, o której dokładnie mam autokar do domu. Wiedziałam, że będzie to jakoś krótko po dwudziestej, ale chciałam się upewnić i od razu kupić bilet. Pech chciał, że gdy odczekałam swoje i już chciałam wydukać moje pytania w okrągły otwór z dziurkami, pani wywiesiła tabliczkę „Kasa nieczynna” i ewidentnie nic sobie nie robiła z tego, że mi się spieszy. Niezrażona tym jednak, stanęłam w równie długiej kolejce do pobliskiej kasy, ale sytuacja powtórzyła się! O nie, pomyślałam. Ze złością wyszłam z budynku, z mocnym postanowieniem zjawienia się wcześniej i kupienia biletu.
Po chwili w swoim małym zgrabnym seicento zjawiła się pani Małgosia. Jakie zrobiła na mnie wrażenie? Miłe. Poczułam do niej sympatię, gdy w samochodzie zobaczyłam lekki nieład. Jakoś było mi to bliskie. Poza tym, moja przewodniczka świetnie odnalazła się w tej roli, zupełnie tak jakby robiła to już wcześniej. Z okien samochodu obserwowałam słoneczną stolicę, a towarzyszyły temu opowiadania pani Małgosi. „Tu było to, a tam wydarzyło się tamto. Tu moja ulubiona ulica, tu było pole, na którym odbywała się elekcja króla, tu cmentarz, gdzie leży Słowacki..” Wszystko to pryskało i skakało, jakby uciekało przed jadącym granatowym samochodzikiem, w którym jechały dwie, diabelnie spieszące się panie. Wtedy to też przyrzekłam sobie dłuższą wycieczkę po Warszawie, tak żeby móc poznać i zwiedzić więcej. Początkowy plan był taki, że miałam towarzyszyć pani Piekarskiej w pracy, bo w tym dniu akurat wydawała „Kurier Warszawski”. Jednak plany zmieniły się i dzień miał przedstawiać się inaczej.
Na początek udałyśmy się do siedziby fundacji „Vide Supra”, której założeniem jest docenienie i pomoc młodzieży zdolnej, ale nieposiadającej możliwości dalszego rozwijania się. I nie musiały być to akurat osoby, które miały najwyższe średnie. Doceniane były osoby, które w swojej dziedzinie osiągały ponadprzeciętne wyniki. Pani Piekarska zasiadała w komisji stypendialnej, miała także prezenty dla chłopaka, który stypendium nie dostał, a według niej na to zasługiwał. Chwila rozmowy z przedstawicielką fundacji i ruszamy w dalszą trasę. Naszym celem była redakcja „13”, w której pani Małgosia miała kilka spraw do załatwienia. W telegraficznym skrócie mogłam zobaczyć ową redakcję i poznać kilka jej redaktorek. Pani Piekarska przedstawiła mnie oraz charakter mojej wizyty, panie zaczęły dopytywać się, skąd jestem. Cierpliwie zaczęłam tłumaczyć, gdzie jest CHOLEWlANA GÓRA i Jeżowe. Cieszyłam się, a także zdziwiłam, że Warszawiacy całkiem nieźle orientują się, gdzie jest Stalowa Wola…
Kolejnym punktem szaleńczej wyprawy po stolicy był posiłek w jednej z małych i licznych knajpek na Saskiej Kępie, podczas którego mogłam rozpocząć „odpytkę”, czyli przeprowadzanie wywiadu. Pogoda była cudowna, całkiem odmienna od tej, której się spodziewałam. Bowiem wiedzieć trzeba, że gdy wybieram się w dalszą podróż, pogoda, choćby dotąd była najpiękniejsza, zmienia się diametralnie i leje, zwykle jak z cebra, i jest zimno. Niejednokrotnie już to przerabiałam, więc jakież było moje zdumienie, gdy powitała mnie Warszawa skąpana we wrześniowym, ciepłym blasku jesiennego słońca. Dlatego też posiłek odbył się w restauracyjnym ogródku, nieopodal którego kręcono scenę do filmu „Malanowski i partnerzy”. Od nadmiaru wrażeń kręciło mi się w głowie. Po spożytym późnym obiedzie, przy kawie zabrałyśmy się za wywiad, którego pierwszą, tę krótszą część, udało mi się przeprowadzić, co można przeczytać w tym numerze „Post Scriptum”.
Dokończyłyśmy rozmowę już w mieszkaniu dziennikarki. Kilka słów o nim. Było magiczne! Od razu dało się tu wyczuć zapach historii czającej się w każdym kącie, wychylającej się z każdego bibelotu, portretu czy książki, a wymienionych przedmiotów było tam mnóstwo! Największą moją uwagę przykuły przedmioty związane z Powstaniem Warszawskim, które należały do jego uczestników, a członków rodziny właścicielki mieszkania. Byli to jej stryjeczny dziadek, dziadek oraz ojciec. Znajdował się tam hełm, biało-czerwona opaska z nazwą kompanii – „Chrobry I”, oraz wiele innych. A także liczne fotografie, portrety, obrazy, medale, oprawione dokumenty… Każdy z nich ma swoją bogatą i ciekawą historię, każdy znaczy coś innego, jednak nie starczyło mi czasu na poznanie ich wszystkich, a i stronic w gazecie by na nie zabrakło. Mnie, regularnemu czytelnikowi, w oko wpadły również ogromne półki w dużej liczbie, które od ziemi ku sufitowi całe zajęte były pozycjami książkowymi. Ech… piękny zapach kurzu książkowego, który naprawdę lubię, sprawił, że aż zachciało się zapaść w jeden z ogromnych skórzanych foteli i zatopić w lekturze któregoś z opasłych „tomiszcz”.
Jednak czekały mnie inne zadania: dokończenie wywiadu, a potem główna atrakcja, czyli wizyta w gmachu Telewizji Polskiej, która nie do końca mieści się na Woronicza, jak sądzi większość, ale także na ulicy Jasnej. To tam powstaje większość serwisów informacyjnych, w tym „Kurier Warszawski”, a także „Panorama” czy „Wiadomości”. Po zakończeniu rozmowy z panią Małgosią, która trwała bez mała dwie godziny (toteż materiału na wywiad miałam, ku mojej radości, wiele), pojechałyśmy na Jasną. Odebrałam wcześniej wyrobioną przepustkę i rozentuzjazmowana weszłam do gmachu telewizji. Na mnie, dziewczynie, jakby nie było, z małej miejscowości, ze wsi, budynek zrobił ogromne wrażenie. Wiele pomieszczeń z nowoczesnym sprzętem, ludzie bez przerwy uwijający się, ciągle się gdzieś spieszący, zapracowani. Tak, to zdecydowanie były moje „klimaty”! Poznałam kilku redaktorów, montażystów, operatorów kamery, tzw. „dźwiękowców”. Byłam świadkiem wydawania „Kuriera Warszawskiego”, mogłam zobaczyć, chociaż namiastkę pracy redaktorów i prezenterów – gdy weszłyśmy do jednego z pomieszczeń właśnie trwała praca nad montażem dźwięku do reportażu. Krótko podjęciu, sprawdzeniu i zakończeniu tej pracy, reportaż poszedł w eter. To było coś wspaniałego! Oprowadzono mnie po wszelakich pomieszczeniach, w którym znajdował się różny sprzęt, w zależności od przeznaczenia danego lokum. Toteż byłam w miejscu, gdzie właśnie wydawany był „Kurier Warszawski”, z bliska widziałam przygotowania prezentera do wejścia na wizję, odwiedziłyśmy pana, który dba o to, żeby w odpowiednim momencie na antenie pojawiły się reklamy itd., itd. Wrażeń było mnóstwo, aż żal było stamtąd odchodzić, jednak czas naglił.
Ostatnim moim „akcentem” wydawała się być mini wycieczka po Warszawie, którą przy pomocy swojego magicznego seicento zafundowała mi moja „opiekunka”. Zjeździłyśmy co główniejsze trasy, dzięki czemu mogłam zobaczyć stolicę wieczorną, a widok ten okraszony był wieloma ciekawymi opowieściami. Jednak pora była wracać do domu. Czasu do autobusu było coraz mniej. Na Dworzec Wschodni dotarłyśmy krótko po 20. Okazało się, że autokar odjeżdżający w moje rodzinne strony wystartował kilka minut temu. A to pech! Pędem puściłyśmy się w stronę dworca PKP, mieszczącego się w tym samym budynku, z nadzieją złapania jakiegoś pociągu. Nadzieje jednak były daremne, pani w okienku nie miała żadnych wiadomości, musiałyśmy się udać na Dworzec Centralny. W międzyczasie pani Piekarska zdążyła zadzwonić do swojej koleżanki z prośbą o sprawdzenie rozkładu jazdy pociągów do Rzeszowa. Okazało się, że, owszem, jest pociąg, ale odjeżdża za 15 minut z Dworca Centralnego. Jazda była szaleńcza, na peron dotarłyśmy na kilka minut przed odjazdem pociągu. Szybkie pożegnanie, uściski i już siedzę w pociągu. Spanikowana, sama, dowiedziawszy się od konduktora, że będzie przesiadka na Dworcu Głównym w Krakowie i na pociąg do Rzeszowa mam czekać 3,5 godziny.
Dodam, iż były to najbardziej niespokojne godziny w moim życiu, jednak nie bezowocne. Wiele rzeczy się nauczyłam i wiele zaobserwowałam. Po pierwsze, nocą wszystko na ogromnym Dworcu Głównym Kraków jest pozamykane. Człowiek nie uświadczy informacji, jest zdany tylko na siebie. Więc jeśli ma np. 20 minut do odjazdu i po raz pierwszy znajduje się w tym miejscu, nie ma szans zdążyć i trafić do właściwego pociągu. Po drugie, gdy już znalazłam kasy biletowe (w podziemiach!!!) i przyszło mi szukać dogodnego i bezpiecznego lokum na długie godziny oczekiwania, okazało się, że większość miejsc siedzących zajęta jest przez bezdomnych, którzy na nich śpią. Podróżnym pozostają ławki na wietrznym peronie bądź przechadzka. Ja poradziłam sobie w inny sposób, siadając po prostu na rozesłanej na ziemi kurtce. I tak też dotrwałam. W domu byłam około godziny ósmej rano. Przygody odsypiałam cały dzień. Jednak niewątpliwie wyprawa do Warszawy, mimo wszystko, była udana. Sam za siebie mówi kilkunastostronicowy wywiad, a także wszystkie wspomnienia i doświadczenia, które nabyłam. Poza tym, Warszawa jest taka piękna jesienią…
Optymalna Optymistka
Post Scriptum Nr 44 (5/2009)
A jak to wyglądało z mojej strony można przeczytać w archiwum bloga tekst Z wizytą w Warszawie, czyli ten straszny pośpiech.
P.S. A ja tradycyjnie przypominam o trwającej jeszcze tylko przez 5 dni licytacji moich książek na WOŚP. Na razie z pomocą przyjaciół iczytelników zebrałam ponad 250 złotych.
http://aukcje.wosp.org.pl/show_user_auctions.php?uid=3073646