Kiedy wydaje nam się, że to już nas nigdy nie spotka wtedy na naszej drodze staje… kolejny troll. Czasem od trolla jeden krok do stalkera. Ostatnio jednego się pozbyłam, ale… było ciężko. Oczywiście wiele w tym mojej winy, ale cały czas nie mogłam uwierzyć, że jest to możliwe, że mam do czynienia z kimś takim. A jednak! A wszystko dlatego, że zignorowałam pierwszy sygnał ostrzegawczy.
Wiele, wiele miesięcy temu do grona znajomych na Facebooku zaprosił mnie poeta. Nie znałam go, ale… 120 wspólnych znajomych z kręgów literackich oraz miasto pochodzenia, do którego w swoim czasie jeździłam na sporo literackich imprez i warsztatów sugerowały, że się znamy. Pewnie z którejś z literackich imprez. Ponieważ zawsze jest mi strasznie głupio, gdy kogoś nie pamiętam więc… zaakceptowałam zaproszenie.
Poeta zaczął aktywnie komentować właściwie wszystko, a zwłaszcza zdjęcia z instagrama. Olewałam. Niektórzy tak mają, że muszą bez przerwy coś komentować. Niech sobie komentuje. Po jakimś czasie zaczęłam dostawać od niego pytania na czacie. Dotyczyły literatury, więc odpowiadałam. Pierwszy sygnał dostałam w marcu. To wtedy zapaliło mi się czerwone światło, bo zadał pytanie o wstąpienie do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, w którym prezesuję oddziałowi warszawskiemu. Wprawdzie takie pytanie dostaję często, każdemu na to pytanie odpowiadam zresztą tak samo. Tym razem odpowiedziałam nawet bardziej wyczerpująco, bo wysyłam po prostu link do strony, gdzie są niezwykle szczegółowo wyjaśnione zasady przyjmowania do SPP. Czego dowiedziałam się w zamian? Poecie nie spodobało się to, że aby zostać członkiem SPP trzeba mieć dwie rekomendacje od innych członków, czyli tak zwane osoby wprowadzające. „Jesteście może i enklawa, ale nie osiagalni” (pisownia oryginalna) – napisał Poeta, a na moją uwagę, że co kwartał przyjmujemy nowych członków skwitował, że nasz regulamin odbiera chęci. Sugerował też, że nie będzie biegał po protekcję etc. Ponieważ SPP ma 800 członków i wielu z nich ów Poeta miał wśród swoich znajomych, więc utyskiwanie wydało mi się idiotyczne. Napisałam, że na pewno wśród tych 800 osób znajdzie dwóch znajomych, którzy mu te rekomendacje dadzą bez problemu i… naczytałam się, że wymóg dwóch członków wprowadzających jest idiotyczny, a on nie będzie się płaszczyć. Dziś zignorowałabym to wszystko, nie wdawała się w dysputy, a być może natychmiast zerwałabym znajomość, ale wtedy jeszcze chciałam tłumaczyć i wyjaśniać, więc wyjaśniałam. Napisałam między innymi, że do każdego stowarzyszenia trzeba mieć dwóch członków wprowadzających podając przykład stowarzyszeń artystycznych, dziennikarskich, a nawet biznesowych oraz epidemiologicznego, potomków sejmu wielkiego i jeszcze kilku innych. W sumie pokazałam mu regulaminy kilkunastu różnych stowarzyszeń i towarzystw. W większości potrzeba było dwóch członków wprowadzających, a w kilku nawet trzech. Rozmówca zarzucił mi faszyzm! A tak! Ja cierpliwie tłumaczyłam, że stowarzyszenie jest elitarne i ma prawo takie być i jakoś musi weryfikować zarówno twórczość kandydatów jak i ich samych. A nic tego nie zweryfikuje tak dobrze jak rekomendacje. Wyjaśniłam, że w rekomendacji chodzi o to, by zaświadczyć, że kandydat to mówiąc krótko porządny człowiek itd. Napisałam też, że jak ktoś ma problem z uzyskaniem rekomendacji to znaczy, że społecznie coś z nim jest nie tak. Wydawało mi się, że wytłumaczyłam już wszystko. W odpowiedzi przeczytałam, że jestem zamknięta, a on lubi pomagać ludziom. Odpisałam, że ja też lubię pomagać i właśnie poprzedniego dnia wystąpiłam do Ministerstwa Kultury o dwie zapomogi i trzy nagrody jubileuszowe. Ponieważ przeczytałam, że on po prostu pisze to co myśli, więc odpisałam, że ja też piszę to co myślę i wywaliłam z grubej rury: „I wygląda mi to tak: albo jest pan nielubiany i stąd obawa przed poproszeniem 2 z 800 osób o rekomendacje, albo ma pan przewrócone w głowie i chce pan by pana na kolanach prosić o wstąpienie.” Nie odpuścił. W sumie ta rozmowa trwała ponad godzinę. Byłam wyczerpana zastanawiając się, czy nie za dobrze mnie wychowano, bo kilka razy korciło, by napisać coś niemiłego, a nawet wulgarnego. Poeta jeszcze zarzucił mi (nie wiem czemu akurat mi), że ustawione są konkursy poetyckie i ja to podobno wiem. Trudno było mi się odnieść do tego zarzutu, bo kilka razy byłam w jury konkursów dla młodzieży i nigdy w życiu nikt nie zwrócił się do mnie z prośbą, by konkurs wygrał X. Zawsze oceniałam zgodnie z własnym sumieniem. W odpowiedzi na to wyczytałam, że mam Poetę za wariata. To już mnie zirytowało, więc napisałam: „Nie za wariata tylko za kogoś, kto wyżej sra niż dupę ma. Skoro poproszenie znajomych o rekomendacje spowoduje, że spadnie z głowy korona to znaczy, że słabo ona siedzi na głowie.” Pan bynajmniej nie zamilkł, co moim zdaniem zrobiłby już chyba każdy normalny człowiek. Niestety on jeszcze próbował mnie przekonywać, że posiadanie w regulaminie punktu o rekomendacjach to idiotyzm. Zaś pod adresem Stowarzyszenia poleciało parę słów na granicy inwektyw. Odpisałam więc: „Sprawa jest prosta. Jest regulamin. Pasuje to się dostosowuję. Nie pasuje to idę sobie. Gdybym miała na temat SPP taką opinie jaką ma pan, to bym nie traciła czasu na tę rozmowę. I dziwię się, że pan to robi.”
Poczytałam jeszcze, że „obrastamy w pióra” i tym podobne kretynizmy. Ponieważ minęła godzina, a okno na komputerze włączało się niemal bez przerwy, a gdy zamykałam okno komputera odzywał się czat w telefonie, więc zamknęłam komputer, wyłączyłam telefon i poszłam na spacer ochłonąć. Gdy wróciłam czekało na mnie jeszcze kilka zdań. Wszystkie w tym samym stylu.
Po kilku dniach znów zostałam zaczepiona: „Co tam słychać?” Odparłam zgodnie z prawdą, że nic, bo piszę więc nie mam czasu. I znów zmarnowałam godzinę czytając kazania, że nie jestem prawdziwym twórcą, bo piszę pod dyktando wydawców. Wszystko dlatego, że nieopacznie przyznałam, że mam termin oddania powieści. Naczytałam się więc, że „żadna treść nie będzie do końca prawdziwa pod przymusem »wydawcy«”. Bo niedoszły kandydat kompletnie nie rozumiał, że tu nie ma przymusu. Przecież mogę powiedzieć wydawcy, że już nic dla niego nie napiszę. Ale przecież chcę i pisać i wydawać, więc gdzieś tam na jakimś etapie idziemy na kompromis. Znów w odpowiedzi czytałam wylew zdań o rekomendacjach, elitarności elit i odsuwaniu się od poezji itd. To się powtarzało właściwie co kilka dni. Ponieważ mam Facebooka w telefonie, więc właściwie minimum raz w tygodniu odzywał się mój Messenger oznajmiając, że po drugiej stronie siedzi Poeta i próbuje wciągnąć w dysputę o wyższości poezji nad prozą. Ponieważ jest Poetą, a poezja jest jego zdaniem najwyższą formą literacką to szybko okazało się, że wolno mu nie tylko mnie nękać, ale też pisząc robić błędy ortograficzne, gramatyczne, stylistyczne i logiczne, a nawet używać wyrazów niezgodnie z ich znaczeniem. Coś jak w starym kawale o rozmowie w sklepie:
– Poproszę episkopat
– Chyba epidiaskop
– Wiem co mówię! W szkole byłem prymasem.
– Aaaa jeśli tak to diecezja należy do szanownego pana.
Poeta irytował jednak coraz bardziej. Komentował zdjęcia deprecjonując już nie tylko to, że co jakiś czas zamykam się, by pisać (proza tak już ma, że wymaga siedzenia i pisania, bo sama się nie napisze), ale krytykując miejsca, w które jeżdżę i które zwiedzam, czepiał się tego, że unikam słońca i nie opalam się. W niektórych komentarzach wracał do regulaminu SPP. Za którymś razem przy jakimś idiotycznym pytaniu o coś napisałam: „od wielu, wielu miesięcy męczysz mnie, a ja powstrzymuję się. Dziś nie będę, bo przede mną dużo pracy, więc odpowiem dosadnie: gówno cię to obchodzi! Zauważ, że ja nie komentuję twojego życia i nie wtrącam się w nie. Ty robisz to bez przerwy. Daj mi wreszcie święty spokój, bo zwyczajnie mnie męczysz.” Okazało się, że znów naiwnie wydawało mi się, że to Poetę zniechęci i obrazi się. Niestety… Jeszcze wyczytałam, że (pisownia oryginalna) „mecze Cie , owszem mecze z racji SPP i chujowatego „przedszkolnego” regulaminu , nie mam zamiaru na to wymiotowac, Lubie cie jako … po prostu lubię i nie unoś się tak bardzo bo bardzo szybko Ci ranking spadnie Pani od ę i ą”. Odpowiedziałam w moim pojęciu już najdobitniej jak mogłam: „a ja ciebie staram się lubić, ale nie wychodzi. A regulamin SPP jest taki jak innych stowarzyszeń co średnio inteligentny człowiek rozumie. Zawsze trzeba mieć członków wprowadzających. Ale rozumiem już czemu ciebie to denerwuje. Pewnie trudno z takim charakterem znaleźć kogoś kto poprze twoją kandydaturę. Ja sama bym ci poparcia nie dała, bo unikam oszołomów. Mam dość męczenia. Dość wtrącania się w to gdzie piszę i jaki mam sposób. Dość wtrącania się w to, że się nie opalam i nie chodzę po słońcu. Ja nie komentuje twoich wpisów i już odczep się ode mnie zanim się wścieknę i wyrzucę z grona znajomych. Fb ma mi sprawiać przyjemność i być rozrywką. A nie męczyć oszołomstwem komentarzy człowieka, którego znam wirtualnie, bo nieopacznie przyjęłam do grona znajomych myśląc, że znamy się w realu z jakichś literackich imprez i nie chciałam robić przykrości. Nie męcz mnie! Żyj sobie i pisz i rób co chcesz tylko nie męcz!” Nie pomogło. gdy znów się odezwał, to choć najpierw przeprosił to w drugim słowie znów drążył dawno przeze mnie zakończone tematy, czyli po prostu jeszcze męczył.
Wreszcie zrobiłam to, co powinnam była zrobić wiele miesięcy temu. Przeczytałam jego „wiersze”. Celowo ujęłam ten wyraz w cudzysłów. To twory, które nawet nie są poezjopodobne, choć on chciałby by nimi były. Niestety… same publikacje w internecie na portalach nie czynią ich wierszami. Nie czyni nimi również wydawanie w wydawnictwie u zwariowanego wydawcy, który wprawdzie nie żąda pieniędzy za wydawanie książek, ale… zmusza autorów do kupowania własnych tomików, produkując w ten sposób poetów-samozwańców. Potem poczytałam recenzje jego wierszy. Uderzająca była zwłaszcza jedna. Jakby ktoś wyjął mi słowa z głowy. Autorka napisała bowiem:
„Ktoś, jeśli poetą nie jest, nie był i nie będzie, a jedynie uzurpatorem korzystającym ze wspaniałych narzędzi XXI wieku umożliwiających wirtualnie publikacje swojej twórczości może uwierzyć w swoje możliwości twórcze, a informacje zwrotne uzyskane w trakcie konfrontacji portalowych wziąć za dobrą monetę.
Tak stało się z (Poetą), rozsmakowanym już w wydawaniu papierowych tomików płodząc je szybciej, niż dzieciorób, który musi z powodów biologicznych odczekać dziewięć miesięcy. W wypadku fałszywego poety czekać nikt nie musi, mało, grupa lokalnych poetów (…) jest zobligowana, by kuć żelazo póki gorące i swojego faworyta ku wzroście wartości małych ojczyzn dopingować i faworyzować.”
Potem wykonałam jeszcze kilka telefonów do wspólnych znajomych i… głowa mi spuchła. Wariat, być może schizofrenik, a może paranoik, alkoholik, mitoman, narcyz, zarozumialec, bufon, z pogardą dla innych – te określenia powtarzały się jak zdrowaśki w różańcu. Wyrzuciłam więc go z grona znajomych, zablokowałam dostęp do siebie i… odetchnęłam z ulgą. A potem naszła mnie refleksja. Te kilka miesięcy męki miałam na własne życzenie. Dlaczego? Dlatego, że zignorowałam ten ważny pierwszy sygnał, kiedy zapaliło mi się czerwone światło. Nie wolno tego robić.