Ostatnio mam bardzo dużo pracy, dużo pisania, dużo spotkań, dużo odczytów, dużo warsztatów i dużo wyjazdów.
Jako członek Warszawskiego Towarzystwa Genealogicznego hucznie obchodziłam wraz z koleżankami i kolegami jego 25-lecie. W trakcie obchodów m.in. były wykłady w tym wykład nt. genealogii Urzecza. Co to jest Urzecze? To taki historyczny podwarszawski mikroregion etnograficzny, rozciągający się po obydwu brzegach Wisły, pomiędzy dawnymi ujściami Pilicy i Wilgi a mokotowskimi Siekierkami i prawobrzeżną Saską Kępą. Nie wszyscy tam mieszkający są rzecz jasna Urzeczanami, ale… ja trochę się poczuwam. Dlaczego? Mieszkam na terenie, na którym od minimum 200 lat mieszka moja rodzina. Wśród przodków są osadnicy olęderscy, czyli „żyjące z wody” rody Jobsów, Wolframów, Neumannów i Szenków. Co oznacza „żyjące z wody”? Mój 5 razy pradziadek Krystian Neumann był mistrzem tamiarskim, czyli budował tamy. Często myślę, że miłość do rzeki jest czymś dziedziczonym w genach, bo jednak uwielbiam Wisłę podobnie jak oni. Ale nie jestem prawdziwą Urzeczanką, bo nie odziedziczyłam po przodkach żadnych zwyczajów ludowych charakterystycznych dla tego regionu. Życie i mieszkanie w Warszawie, zwłaszcza w XXI wieku, odrywa jednak od korzeni. Trudno znaleźć prawdziwych Urzeczan, nikt też na co dzień nie nosi stroju ludowego. Tyle, że raz na jakiś czas odbywają się festiwale Urzecza. Jednak określanie samego siebie jako „tutejszego” nie jest w Warszawie możliwe. Inaczej gdzie indziej.
Podróżowałam ostatnio po Opolszczyźnie. Przy okazji odwiedziłam jedną swoją powinowatą i wraz z nią i jej mężem pojeździliśmy po podopolskich wsiach. Byłam nimi urzeczona i fotografowałam je z zapałem. Jedno ze zdjęć zamieściłam w sieci i… wśród znajomych wybuchła dyskusja. Zdjęcie bowiem przedstawiało drogowskaz z napisem: „Lubieszów”/”Lubischau”, a ja opatrzyłam to komentarzem: „kraina dwujęzyczna wita”. Jeden ze znajomych w komentarzu zamieścił zdjęcie Hitlera z napisem: „wzruszyłem się”. Wszyscy zwrócili mu uwagę na niestosowność komentarza. Ten zaś z uporem maniaka przedstawiał teorię o ziomkostwach pragnących wydrzeć ziemie Polsce i przyłączyć do Niemiec. Tymczasem jaka jest prawda?
Na pewno są grupy ludzi, które chciałyby zmiany granic, ale… większość mieszkańców tych dwujęzycznych miejscowości określa się mianem „tutejszych”. Tłumaczyłam więc znajomemu, że „to są miejscowości, które po prostu mają takie nazwy, bo raz były w granicach jednego a raz drugiego państwa. Mieszkający tu ludzie o sobie mówią „tutejsi” i są tu od pokoleń u siebie. Przeważnie znają oba języki, a najbardziej kochają swoją mała ojczyznę, czyli swoją miejscowość. Poznasz ich po tym, że mówią dzień dobry, mają najładniejsze i najbardziej zadbane obejścia, a w soboty sprzątają chodniki przed posesjami i koszą trawę w rowach przed posesjami. Dzięki temu np…”
i w tym miejscu zamieściłam zdjęcie zrobione w Krośnicy, która w 1994 roku zajęła 2 miejsce na najpiękniejszą polską wieś.
Kolega na to mi odpowiedział: „Ale to jest teren Polski !! – Choć pewnie ci których wychwalasz, uważają że tylko tymczasowo.” Zupełnie jakby nie rozumiał o czym do niego mówię. Napisałam więc: „jest teren Polski. Ci ludzie, gdyby chcieli mieszkać gdzie indziej toby wyjechali. Mieszkają tu i mają rożne tradycje. Paradoksalnie są często większymi patriotami niż ludność napływowa, przesiedlona. Radzę przyjechać tu i porozmawiać. Odwiedzić izby regionalne i tutejsze domy ludowe. Bez tego nie zrozumiesz i pozostaniesz ignorantem!”
Kolega na to odpisał: „I pewnie znowu za jakiś czas, Niemcy najadą te tereny swoim wojskiem, aby bronić ziomków ….” Na co ja znów, z uporem godnym być może lepszej sprawy, odpisałam: „sęk w tym, że miejscowa ludność nie zawsze uważa się za Niemców. Naprawdę radzę przyjechać, zobaczyć i dotknąć tematu.” Kolega na to odparł: „Udawajcie dalej … a historia się powtórzy. AmenT.” Na co zareagowała mieszkająca na Opolszczyźnie koleżanka pisząc: „Jeśli historycznie to Śląsk najdłużej był w koronie Czeskiej. Trzeba szanować mieszkańców i ich wolę. W Niemczech też są nazwy dwujęzyczne i to przy granicy z Polską. Myśmy Łużyczan wysiedlili, chociaż to plemię słowiańskie, a część zamieszkałych przez nich ziem Zgorzelec, Legnica, z których ich wypędziliśmy, miedzy innymi pewnie dzięki takim historykom jak Ty.” Ja dopisałam, że „historia zawsze się powtarza, a winę za to ponoszą właśnie ignoranci!” i… zostałam usunięta z grona znajomych oraz zablokowana, bo najwyraźniej koledze zabrakło argumentów.
Kiedyś pisałam tu o Wodzionce i mojej fascynacji Śląskiem oraz jego zamiłowaniem do własnej kultury. Przyznam, że cały czas z sympatią śledzę emitowane na TVS lekcje śląskiego, podglądam blog kulinarny Klaudiusza Kaufmanna, z którym Ulubiony spotkał się w jednym ze spektakli, a będąc na tamtych terenach jem oczywiście wodzionkę! Biedazupa – palce lizać!
Mam znajomego Kaszuba, który uczy kaszubskiego i pisze po kaszubsku do regionalnej prasy. Ta wielokulturowość to nasz skarb! Nie jestem w stanie zrozumieć czemu tak bardzo chcemy się ujednolicić. Czemu tutejszym zabraniamy być sobą i być tutejszymi?
Na Opolszczyźnie sporo jest pomników upamiętniających poległych podczas I wojny światowej. To pomniki postawione przed wojną, gdy te tereny należały do Niemiec, ale nazwiska na pomnikach nie wszystkie niemieckie. Już samo to powinno ludziom dać do myślenia. A jednak… Opolszczyzna co jakiś czas walczy z tymi pomnikami, wietrząc oczywiście niemiecki spisek.
Pamiętam z mediów historię z Krapkowic, kiedy jeden z radnych nakrzyczał podczas kiermaszu ludowego na nastolatków śpiewających po niemiecku, że „Tu jest Polska”. A był to zespół mniejszości niemieckiej. „Zaczęło się jak każdy normalny występ. Zaśpiewaliśmy pierwszą piosenkę, przedstawiliśmy się i moja partnerka zaczęła zapowiadać kolejny utwór. Wtedy podszedł do nas pewien pan, który zapytał, czy my potrafimy też śpiewać piosenki po polsku. Odpowiedzieliśmy, że mamy repertuar w języku niemieckim. A on odparł, że chce, żebyśmy zaśpiewali piosenkę po polsku, bo tu jest Polska i powinno się śpiewać po polsku” – relacjonował mediom Damian Klyszcz, jeden z artystów występujących podczas imprezy. – „Potem poszliśmy wspólnie do panów od nagłośnienia i do organizatorki imprezy, gdzie wywiązała się dyskusja. Pan zrobił się agresywny, wyciągnął wizytówkę i powiedział, że kandyduje do Sejmu” – dodał nastolatek. Zespół chciał kontynuować występ, ale przyszły poseł zrobił się jeszcze bardziej agresywny. W rezultacie Damian zdecydował się dokończyć występ i zaśpiewał dwa utwory solowe, ale jego koleżanka z płaczem opuściła miejsce imprezy. Nastolatków przeprosił starosta. Przyszły poseł powiedział wtedy, że przepraszać nie ma zamiaru, bo nie ma za co. Naprawdę?
Paradoksalnie tak, jak źle odnosimy się do mniejszości niemieckiej, do Ślązaków czy Kaszubów tak samo źle do… Polaków zza Buga, czyli repatriantów. Gdy kilkanaście tygodni temu tak zwany Szwagroszczak, czyli brat Ulubionego zdecydował się zamieszkać w Warszawie, przeżyliśmy wraz z nim ksenofobiczną gehennę, której nie mam siły opisywać szczegółowo. Szwagroszczak jest bardzo wykształcony (kilka fakultetów – specjalista IT), ale ostatnie 4 lata spędził pracując w Czechach. To spowodowało, że po polsku nie mówi najlepiej. Wszystko rozumie, bo czyta w tym języku i ogląda TV, ale miesza wyrazy polskie, czeskie, rosyjskie i ukraińskie. Brzmi to czasem po prostu staropolsko. Na przykład obiad chce „rychło”, a zamiast bramy otwiera mi „wrota”. Komuś, kto tak mówi po polsku nikt mieszkania wynająć nie chciał. W końcu sprawą zajął się Ulubiony. Załatwił kilka mieszkań do obejrzenia. Było ciężko. W przedostatnim obaj musieli udowadniać pochodzenie i narodowość oraz polski meldunek. Właścicielka obiecała zadzwonić, jak się zastanowi, czy mu wynająć, ale Szwagroszczak powiedział, że nie chce wynajmować od kogoś, kto tak się zachowuje. W ostatnim mieszkaniu było podobnie, ale… właściciel po obejrzeniu dokumentów Ulubionego i Szwagra zmiękł. Umówił się na podpisanie umowy za godzinę. Potem zadzwonił i przepraszał, co zapewne miało związek ze znalezieniem informacji o Ulubionym (i pewnie o mnie) w internecie. Wszystko to jednak było niezwykle przykre dla całej naszej trójki.
Co najsmutniejsze, gdy 13 lat temu Ulubiony przyjechał do Polski i mówił po polsku z silnym wschodnim akcentem wszyscy pochylali się nad nim z troską. Mówili: „Ty jesteś z Ukrainy! Boże! Tam taka bieda! Trzeba ci pomóc. Chcesz chleba?” 13 lat później Szwagier jest niemal winien rzezi wołyńskiej, choć rodzina teścia została przecież w pień wyrżnięta, bo ocalał tylko dziadek i jedna siostra, która po wojnie wyjechała na ziemie odzyskane do Jeleniej Góry gdzie przed laty zmarła. Pewnie nikt nigdy jej nie dokuczał z powodu pochodzenia, bo takich jak ona były setki. Dziadek naiwnie myślał, że ziemie pod Stanisławowem wrócą kiedyś do Polski. Teraz za jego naiwność wnuki płacą spotkaniem z taką ksenofobią, że aż wyć się chce.
Dlatego zastanawiam się. Kim naprawdę jest tutejszy? Kto jest tutejszym? Gdzie jest to nasze „tutaj”? No i kto komu dał prawo do poczuwania się lepszym od innych z powodu miejsca zamieszkania, pochodzenia etc.?