Od zawsze mam kłopot z trzymaniem języka za zębami. A ponieważ źle jest mówić głośno, co się myśli, (pisać to – jeszcze gorzej), więc mam w życiu to, co mam. Na ulicy niemal zawsze pomagam pytającym o drogę, szukającym czegoś itd. Polecam, co jeszcze zwiedzić. Po prostu taka jestem. Jak coś wiem, to się tym dzielę z innymi. Większość znajomych twierdzi, że to fajne. Ale dla wielu jestem po prostu kretynką, która odzywa się nie pytana. Ja jednak tak właśnie mam od urodzenia. Ostatnio znów odezwałam się niepytana. Nie wiem, po co. I mam to, co mam. Ale po kolei.
Pojechałam do Domu Literatury do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich porobić pewne papierkowe rzeczy. Jestem w zarządzie Oddziału Warszawskiego SPP, więc jakieś tam obowiązki mam. Jest to praca społeczna, bo nikt z nas wynagrodzenia za to nie pobiera, a zajęć jest czasem naprawdę sporo. Teraz zbliżają się Targi Książki w Warszawie i właściwie cały czas coś mamy do zrobienia. Ten dzień był dla mnie obfity w różne obowiązki. Najpierw musiałam napisać dwa zamówione teksty, potem oprowadzić wycieczkę po Telewizji Polskiej, następnie oddać do salonu Renaulta samochód wzięty do testów dziennikarskich. Koniec końców wylądowałam w Domu Literatury o 15-tej. Oczywiście najpierw popędziłam na „literacki obiad”, w trakcie którego wbrew mojej woli przygrywali mi dwaj cyganie. Wynagrodziłam ich jednak dwuzłotówką, bo uważam, że zawsze trzeba wspierać grajków. Nawet jeśli nam trochę przeszkadzają. Panowie widząc moją minę, zagrali mi „Umówiłem się z nią na dziewiątą” i oddalili się ze swoim rzępoleniem.
Obiadowy deser zaniosłam sobie na górę do biura. To, co miałam w biurze do zrobienia, skończyłam po 19-tej. Dlatego byłam podobna do zombiaka i postanowiłam uraczyć się tzw. małym piwem 0,25 litra, które w knajpie „Literatka” przysługuje mi, jako czynnej pisarce, za złotych trzy. Ponieważ odnosiłam talerzyk po deserze, więc od razu poprosiłam o piwo przy bufecie, zapłaciłam za nie i ze szklaneczką w garści usiadłam w kawiarnianym ogródku na Placu Zamkowym. Byłam do tego stopnia padnięta, że bez pełnego zrozumienia czytałam w komórce e-maile i niemrawo rozglądałam się wokół, bo właściwie wszystko mnie rozpraszało. Przy stoliku obok siedziały dwie pary w średnim wieku. W pewnym momencie podszedł do nich kelner spytać, czy już decydowali się na deser. Państwo się nie zdecydowali. I ja, jak ostatnia idiotka, postanowiłam się życzliwie odezwać.
– Przepraszam, że się wtrącam, ale może coś państwu doradzę? Znam tu wszystkie desery i polecam budyń!
Państwo zamiast powiedzieć „dziękuję” i z podpowiedzi skorzystać lub nie, przystąpili do ataku. Zostałam spytana, czy jestem właścicielką. Pytanie było zadane takim tonem, że pożałowałam, że zechciało mi się odezwać i polecać budyń, który jest tu naprawdę dobry! Nie miałam wcale ochoty na rozmowę, tylko, jak to ja, uznawszy, że mogę pomóc, otworzyłam paszczę. Wyjaśniłam jednak, że właścicielką nie jestem.
– To skąd pani wie? – Spytali państwo znów zaczepnie.
– Bo często tu bywam – odparłam. Ponieważ zainteresowano się czemu, więc ja znów zamiast zamknąć się, powiedzieć, że jestem zmęczona, cierpliwie wyjaśniłam: – To jest Dom Literatury, a ja jestem pisarką i to jest „Literatka”, czyli kawiarnia pisarzy.
– Rozumiem. I pisarze przychodzą tu szukać natchnienia – powiedział jeden pan tonem niepozbawionym złośliwości.
Wątpię, czy ktokolwiek z pisarzy szuka tu natchnienia. Raczej, gdy jest nam po drodze, przychodzimy tu na obiady, bo jeśli opłacamy składki członkowskie, to mamy specjalne karnety. Na te karnety przysługują nam tzw. „obiady literackie” w atrakcyjnej cenie 12 złotych, co przy dzisiejszych cenach w staromiejskich knajpach jest bardzo fajne. Wyboru potraw nie mamy, bo menu „obiadu literackiego” jest jedno, ale zawsze jestem z takiego obiadu zadowolona. Wczoraj np. była zupa ogórkowa, schab duszony w sosie śmietanowo-pieczarkowym, ziemniaki i surówka z białej kapusty, a na deser szarlotka w polewie truskawkowej. W każdym razie na pytanie, czy szukamy tu natchnienia odpowiedziałam, że nie. Po prostu jest to nasz literacki dom, a ja dziś byłam tu w stowarzyszeniu, jestem trochę zmęczona zamieszaniem i sobie siadłam. I to chyba był mój kolejny błąd, bo trzeba było uciąć rozmowę albo się przesiąść. Gdy tylko wypowiedziałam słowo „zamieszanie”, mając na myśli ogólne zamieszanie towarzyszące różnym sprawom, którymi się ostatnio w stowarzyszeniu zajmujemy, a także tym w moim życiu, pani ze stolika obok wielce się ożywiła i niezwykle podniecona spytała niesłychanie złośliwym i naprawdę pełnym pogardy tonem:
– Zamieszanie? Ale był Tusk czy Kaczyński?
W tym momencie opadły mi ręce. Bąknęłam tylko, że nie wiem, co ci politycy mają do pisarzy i dodawszy, że przepraszam, ale jestem zmęczona, umilkłam. Piwo dopiłam błyskawicznie i powlekłam się na piechotę całym Traktem Królewskim aż do ronda de Gaulle’a, by tym spacerem zrzucić z siebie nieprzyjemne wrażenie z rozmowy z ludźmi w kawiarni. Oczywiście obiecałam sobie, że od tej pory będę trzymać język za zębami i nie będę doradzać ludziom ani z deserami, ani z niczym więcej, bo nigdy nie wiadomo, na kogo trafimy. Ale, jak znam siebie, pewnie za jakiś czas mi przejdzie. Pewnie znów usłużnie odezwę się, że warto…