Zmuszona do karty

Spread the love

Jak powszechnie wiadomo, nie wolno mówić słów „nigdy” i „zawsze”, bo potem coś się dzieje takiego, że musimy daną sobie obietnicę złamać. I tak ja wielokrotnie obiecywałam sobie, że nigdy więcej nie wezmę karty kredytowej, a tu proszę… figiel losu mnie do tego zmusił.

Otóż jadę do Wilna. Pisałam jakiś czas temu, że dostałam nagrodę za film „Kto ty jesteś” i tą nagrodą jest pobyt w Wilnie na festiwalu „Maj nad Wilią”. Mam zagwarantowany pobyt i wyżywienie, ale… podróż tam i z powrotem muszę zorganizować sobie sama. Zaczęłam więc szukać najtańszych połączeń Warszawa-Wilno. Znalazłam autobusowe. Bilet w dwie strony, ze zniżkami z tytułu skorzystania z jakiejś tam internetowej promocji, kosztuje 127 złotych (słownie: sto dwadzieścia siedem). Nie jest to więc majątek, a nawet powiem więcej… taniocha w porównaniu np. z biletami tam i z powrotem do do Sosnowca (jechałam tamże w środę pociągiem ekspresowym i zapłaciłam ponad 250 złotych). Niestety z kupnem biletów do Wilna był pewien problem. Zapłacić za nie można było jedynie… kartą kredytową, a ja takiej… nie mam. Nie wchodziły w grę przelewy z konta czy płatności zwykłą kartą debetową. Owszem… mogłam kupić bilet za gotówkę w jakimś tam Orbisie, ale już drożej o 25%, a to w końcu nieopłacalne. Jak wybrnąć z całej sytuacji? Zaczęłam dzwonić po znajomych z pytaniem, kto może mi kupić te bilety przez internet, płacąc swoją kartą kredytową. Ja natychmiast mu daję 127 złotych albo gotówką albo przelewam na konto. Mogę zresztą przelać mu te pieniądze od razu, a on niech mi zapłaci swoją kartą kredytową po wpłynięciu mu ode mnie przelewu. Jeśli ktoś myśli, że znalezienie człowieka, który byłby skłonny zrobić dla mnie coś takiego było proste, to jest w błędzie. Tłumaczenia były idiotyczne.

– Nie ma mnie w domu – powiedziała jedna koleżanka.
– Ale nie musisz teraz. Możesz wieczorem. Jeśli to nie problem.
– Żaden problem, dla ciebie wszystko, ale wracam dziś o 23-ej.
– Możesz po 23-ej. Chyba, że to jest problem. Jak nie chcesz, to powiedz!
– Żaden problem. Dla ciebie wszystko. Ale mogę już być zmęczona i zapomnieć.
– No to możesz jutro. Chyba, że to problem.
– Żaden problem. Dla ciebie wszystko, ale jutro akurat wstaję o 6-tej i mogę nie mieć do tego głowy…
– Powiedz, że nie chcesz, bo znasz moje podejście do życia – odparłam już zła i być może niegrzecznie burknęłam:  – Jak wiesz, kto nie chce szuka pretekstu, kto chce szuka sposobu…
I odłożyłam słuchawkę, ale to była ósma taka rozmowa.

Koleżankę pewnie zatkało, ale naprawdę uważam, że lepiej by zrobiła mówiąc mi proste „nie” i nawet nie próbując się z tego tłumaczyć, a tak obie traciłyśmy czas. Podobnie ten czas (mój i swój) tracili inni znajomi. Jedna dobry kwadrans tłumacząc mi, że zdrapała sobie z karty trzycyfrowy kod i nie może płacić nią przez Internet. Ktoś tam kartę zostawił w domu i towarzyszyła temu opowieść, co jeszcze oprócz karty nie zostało przez niego zabrane z mieszkania. Ktoś nie może jej znaleźć już trzeci tydzień i tu obowiązkowa historia poszukiwań. Ktoś tam będzie mógł, ale za dwa dni, bo jest w trasie i karty przy sobie nie ma. I tu podanie szczegółowego grafika zajęć na delegację , w której tej ktoś się znajduje. W końcu napisałam na jednym z portali społecznościowych otwarte pytanie do znajomych. Kto może mi kupić bilet za 127 złotych. Najpierw zapadła cisza, choć dosłownie przed chwilą toczyła się burzliwa dyskusja o Conchicie Wurst. Po dwudziestu minutach odezwała się córka koleżanki z podstawówki, że ona mi kupi. Odezwała się jednak wtedy, gdy dosłownie dziesięć minut wcześniej bilet tam i z powrotem do Wilna kupił mi już kolega. Był dziewiątą osobą, do której zadzwoniłam z prośbą o pomoc. Nota bene potem dwa dni musiałam go prosić, by podał numer konta, na który „odleję” mu należność, czyli cholerne 127 złotych.

Gdy potem opowiadałam tę „przygodę z biletem” w towarzystwie, kilka osób powiedziało mi, że miały podobną sytuację i to, co przeszły, by to coś mieć (głównie dziwnym trafem rzecz dotyczyła biletów lotniczych lub wycieczek) naraziło je na takie nerwy, że starały się unikać takich zakupów. Jednak każda z nich, za którymś razem wystąpiła do banku o kartę kredytową. Jak mi powiedziała jedna z tych osób:

– Wiesz, stwierdziłam, że lepiej już płacić rocznie kilkadziesiąt złotych za kartę kredytową niż przeprowadzać upokarzające rozmowy ze znajomymi.

Ja doszłam do tego samego wniosku. Bo choć tak jak moim znajomym, tak i mnie udało się w końcu znaleźć kogoś, kto pomógł w zakupie biletu dostępnego tylko po zapłaceniu kartą kredytową, to jednak sam proces dzwonienia po ludziach z prośbą o pomoc w tej sprawie był po prostu nieprzyjemny.

Koniec końców i ja zadzwoniłam do banku:
– Czy mają państwo w ofercie kartę kredytową z małym limitem?
– Z małym limitem? – Zdziwił się pan i spytał: – Co to jest mały limit?
– Chodzi mi o kartę, z której będę rzadko korzystać. Właściwie tylko wtedy, gdy nie ma możliwości płacenia kartami debetowymi lub dokonywania przelewów z konta.
– A o jaki limit pani chodzi? – Spytał pan.
– Tysiąc złotych – bąknęłam, choć w sumie nie wiedziałam, czy jest taki mały limit.
– Możliwe to jest, ale nie wiem czy opłacalne – odpowiedział pan i wyjaśnił, że karta kosztuje 70 złotych rocznie. – Nie będzie pani musiała tej sumy płacić tylko wtedy, jeśli skorzysta z niej pani 120 razy lub wykorzysta 12 tysięcy złotych w skali roku.

Po przemyśleniu sprawy zgodziłam się na te warunki. Wprawdzie nie przewiduję wykorzystania 12 tysięcy ani 120 transakcji, ale na moją decyzję wpłynęło przypomnienie sobie tych ośmiu i denerwujących i w sumie przykrych rozmów, kiedy pytałam znajomych, czy mogę kupić mi autobusowy bilet tam i z powrotem do Wilna za głupie 127 złotych, bo nie mam możliwości za niego zapłacić z powodu braku odpowiedniego narzędzia, czyli karty kredytowej.

PS Ciekawe, że gdy dzwonię do kogoś pożyczyć np. 200 złotych – nie mam takich problemów.

PS 2 A  kto jeszcze nie widział filmu „Kto ty jesteś” – zapraszam na seans.

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...