Prawy do lewego, czyli kompletny obłęd

Spread the love

Udzieliłam jakiś czas temu wywiadu portalowi „granice.pl”. Oczywiście o literaturze. Wywiad przeprowadzono przy okazji wznowienia mojej kryminalnej powieści dla młodzieży „Tropiciele”. Przyznam, że nie przypuszczałam, że po tylu latach od premiery książka wzbudzi takie ogromne zainteresowanie. Harcerze, powstanie warszawskie w tle, a tymczasem… szok! Recenzja goni recenzję i wszystkie pozytywne. Uwagi krytyczne właściwie w szczątkowej formie. Świat zwariował – pomyślałam. Nie wiedziałam jednak wtedy, że aż tak…

Zaglądam na portal granice.pl, a tam mój własny ryj...

Zaczęło się od koleżanki, która nagle, ni to z gruchy ni z pietruchy zadzwoniła i zarzuciła mi sympatie… propisowskie! Ponieważ nie sympatyzuję z żadną partią, a nawet wszystkie powodują u mnie odruch wymiotny, więc spytałam, o co jej chodzi i na jakiej podstawie tak twierdzi? Nie chodzę przecież na smoleńskie rocznice, nie głoszę pewnych tez, które głoszą zwolennicy tego ugrupowania i w ogóle nic nie głoszę poza głupotami. No i usłyszałam, że… głoszę. Jakie to tezy? Propisowskie. I koleżanka zacytowała mi moje STRASZNE (jej zdaniem) słowa z wywiadu:

„debaty nad sensem powstania [warszawskiego] trzeba zostawić tym, którzy chcą się w takie debatowanie bawić. Ja nie chcę. Dla mnie fakt historyczny jest faktem. Było. Skończyło się klęską. Ale też ta klęska spowodowała, że powstał mit, na którym budowano między innymi mój patriotyzm. Zresztą patriotyzm poprzednich pokoleń też budowano na mitach wcześniejszych powstań narodowych, również zakończonych klęskami. Nazwa pomnika „gloria victis”, czyli „chwała zwyciężonym”, mówi sama za siebie. Jedna z pierwszych książek o powstaniu, jakie ukazały się na zachodzie, a którą od małego widziałam w domu, była autorstwa Janusza K. Zawodnego i nosiła tytuł: Nothing but honour, czyli w wolnym tłumaczeniu Nic prócz honoru. Ja jestem z tych, co to jak w książkach Stanisława Grzesiuka, przez życie idą boso, ale w ostrogach, czyli często unoszę się honorem. Uważam, że lepiej polec w chwale niż zwyciężyć i żyć w hańbie.”

Powiedziałam jej, by nie bawiła się w wariatów wyrywających słowa z kontekstu, bo nigdy ni z tego dobrego nie wychodzi. I przypomniałam jej, jak to na program LUZ, z którym kiedyś współpracowałam, (byłam sekretarzem redakcji miesięcznika LUZ, który był wydawany, jako dodatek do tego programu) złożono doniesienie, gdyż w programie tym padło stwierdzenie, że „nie ma Boga”. Po wielu poszukiwaniach redakcja doszła, o co chodzi. O piosenkę zespołu Dżem „List do M.”, której teledysk był pokazywany na antenie. Szkoda, że skarżący się nie zrozumieli tekstu i nie zauważyli, że jest to osobne dzieło niż program. Spytałam się koleżanki czy nie jest przeczulona. Wyszło, że jest. W sumie mogłam to przewidzieć. To ona, (chociaż nie jedyna) niemal bez przerwy śle mi linki jak nie do petycji o delegalizację PIS to zaproszenia na marsze KOD.

To jednak był początek. Jakieś dwa dni później znajomy zarzucił mi bycie… lewakiem. Też zacytował mi moje słowa. Też z tego wywiadu, choć krótszy fragment, bo jeszcze bardziej wyrwany z kontekstu:

„Co do historii w szkole… Wydaje mi się, że gdy ja chodziłam do szkoły (lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte), to historia nie była upolityczniona tak, jak się dziś wydaje. Myślę nawet, że teraz jest więcej propagandy i jest ona czasem nawet bardziej nachalna.”

Jego zdaniem ten cytat, jest dowodem, że jestem… „lewacką rurą”. Chciał powiedzieć „kurwą”, bo sobie podpił, jak do mnie dzwonił, ale chyba w ostatniej chwili w swoim natrętnie katolickim umyśle ugryzł się w język i po wydukaniu „ku”poprzestał na „rurze”, które to słowo w jego wykonaniu brzmiało niezwykle twórczo, gdyż…„rurwa!” Jego zdaniem dziś historia W OGÓLE upolityczniona nie jest. Wtedy była! Podał przykład. Otóż w dzieciństwie zmuszano nas np. do pochodów pierwszomajowych! Gdy mu powiedziałam, że mnie nikt nie zmuszał, bo w liceum nie byłam ani razu, a w podstawówce, zwłaszcza w tej wczesnej, to akurat nawet lubiłam, bo wtedy można było kupić gumę Donald i watę cukrową, to znajomy w krzyk. Z tego krzyku dowiedziałam się, że gdybym była z prawdziwego patriotycznego domu, to by nikt mi wtedy Donalda nie kupował! I tak okazało się, że jako ośmiolatka byłam sprzedajną „lewacką rurą” vel „rurwą”, a sprzedawałam się za gumę do żucia Donald. Spytałam retorycznie: czy jego SMS’y: „kto nie idzie pod pałac jest komuchem” nie są zmuszaniem do określonych zachowań? Powiedział, że nie, bo wiadomo, że „raz sierpem raz młotem czerwoną hołotę”. Właściwie (w świetle chociażby tych SMS’ów) tej jego reakcji też powinnam się była spodziewać. Ale na co dzień to ja naprawdę myślę o innych sprawach niż to, kto ma jakie upodobania polityczne.

Przyznam, że po tych dwóch rozmowach mam ochotę zapoznać oboje ze sobą. Niech sobie dadzą porządnie po ryju. Tak po polsku. Jest tylko jeden problem. Są różnej płci. A to grozi wielką awanturą o ten straszny „dżender”! Ona może domagać się pojedynku z prawicowym bojówkarzem, bo równouprawnienie i te sprawy. On zgorszy się namawianiem na walkę z „lewacką rurą”, bo kobiet nie bije, choć z drugiej strony koleżankę może uznać nawet za kogoś gorszego niż rura. W końcu drobne „ku” wyrwało mu się nawet pod moim adresem.

I tylko pomyśleć, że to wszystko wzięło się od wywiadu na temat napisanego prawie 10 lat temu kryminału dla gimnazjalistów!!! Kryminału, którego bohaterowie są niezbyt grzecznymi harcerzami, a dzięki pewnej zagadce kryminalnej zapoznają się z historią swojego miasta. Tylko tyle. A może aż tyle? Jednym słowem obłęd. Szaleństwo naprawdę jest blisko. A polityka wciska się wszędzie. Nawet tym, którzy jak ja, mają ją głęboko… TAM!

Print Friendly, PDF & Email

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...