To, że cudze łatwiej promować – przekonałam się już dawno temu. Ilekroć prosiłam kogoś ze znajomych dziennikarzy, nawet z własnej redakcji, o to, by np. zrobili materiał o książce koleżanki, filmie znajomego, płycie kumpla – nie było problemu. Ilekroć sprawa dotyczyła mojej książki, reportażu itd. – okazywało się, że to może komuś (niezidentyfikowanemu, wyżej i tak dalej, jak mi tłumaczono) nie pasować. Dlatego już wiele lat temu, po słynnej historii, kiedy okazałam się zapchajdziurą (wywiad ze mną nigdy się zresztą nie ukazał, jak widać nawet na zapchajdziurę się nie nadawałam) – przyrzekłam sobie solennie: koniec z nawet delikatnym wciskaniem się znajomym dziennikarzom. Nie zapraszałam więc już na prowadzone przez siebie debaty, spotkania autorskie, tak, jak nie zaprosiłam na żadną z odsłon wystawy portretów pisarzy, które zrobiła Kasia Betlińska. Choć był tam nie tylko mój portret. Nie chciałam słyszeć, że się chwalę, wciskam, promuję itd. Po prostu rzygałam już tym. Zasadę musiałam jednak złamać, gdy ruszyliśmy z Ulubionym z monodramem „Listy do Skręcipitki”. Niestety na zatrudnienie fachowca od promocji nie było nas stać. Wzięłam więc niewdzięczny kawałek chleba na swoje barki. Wyszło, jak wyszło aczkolwiek tylko ja wiem, ile razy łykałam łzy, było mi przykro, czułam się upokorzona itd. Teraz chcemy zrobić kolejny projekt. O ile na tamten Ulubiony dostał stypendium, o tyle na ten teraz – nie mamy nawet grosza. Poza dobrymi chęciami nie mamy więc nic. Ale jakoś pchamy ten wózek do przodu. Gdy ruszymy na dobre – zdradzę szczegóły. Będę znów musiała słać listy, prosić, żebrać itd. Na razie siedzę nad scenariuszem, a równolegle piszę książkę. O tym też napiszę za jakiś czas. Pracuję też nad tym tzw. „genealogicznym projektem”. Nazwałam piekarscy.com.pl, choć nazwisk rodzin ze mną związanych jest ponad 200, ale jakoś musiałam to nazwać. Wybrałam swoje nazwisko, bo w końcu to ja ten projekt prowadzę. W każdym razie cały czas pracuję nad tą stroną, by potem, przez kilka miesięcy pracy nad książką, robił się ten projekt właściwie sam. Na razie, korzystając z tego, że pogoda nie sprzyja długim spacerom, siedzeniu w parku z laptopem, ślęczę w gabinecie nad komputerem i między pracą nad scenariuszem i książką, przepisuję równolegle kilka rzeczy:
1. „Plotki rodzinne”, czyli notatki ciotki Steni z Ruszczykowskich Krosnowskiej. Można w nich wyczytać m.in. taką ciekawostkę:
Franciszek Gorczycki h. Jastrzębiec
To, co ja wiem z tradycji rodzinnej różni się od jego własnych wspomnień wydanych w książce: „Spiskowcy i partyzanci 1863r.” Wiem, że nie lubił mówić o Powstaniu – może dlatego, że Powstanie upadło – tak twierdził Wuj Skawiński. A może dlatego, że się po prostu bał – nie doczekał przecież Niepodległości – taka była supozycja mojej matki. W każdym razie widziałam notatkę robioną jego ręką: „20 stycznia 1863 roku wyszedłem ze szkół do Powstania.”. Toby znaczyło, że był w tajnej organizacji, skoro wyszedł do Powstania na 2 dni przed jego wybuchem. Brał udział w bitwie pod Miechowem – był jednym z pięciu, którzy z niej wyszli cało – ci, którzy mieli najlepsze konie. Kiedy zsiadał z konia stwierdził, ze obie poły kożuszka były poprzestrzeliwane na wylot – sam był nietknięty. Jakiś czas walczył pod wodzą Francesco Nullo. Bił się do końca Powstania. Po jego upadku i powrocie do domu – szkół nie kończył – usamodzielnił się. Pierwszą jego pracą było rządcostwo w majątku. Zakochał się w swej stryjecznej siostrze Natalii Gorczyckiej (późniejszej Janowej de Tilly). Oświadczył się o jej rękę, ale odmowa rodzonego stryja brzmiała: „Mój drogi, jeżeli najstarszą córkę wydam za rządcę, to młodsze chyba za ekonomów.” Franciszek Gorczycki ożenił się później z Kazimierą Brzezińską. Był właścicielem majątku Tomiszowice, potem Lgotka.
2. Przepisuję też „Pamiętnik Jadwigi Tyblewskiej z Gorczyckich” – rodzonej siostry mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. Tam cudeniek obyczajowych moc. Na przykład:
Dzieci starsze wychowywały się pod dozorem rezydentki, starej panny, Marii Szypowskiej, młodsze pod opieką starszych sióstr i domowników. Umiała matka moja przywiązać do siebie służbę, miała kilkanaście lat poczciwą bardzo gospodynię i zacności pannę służącą Paulinę Berłowską, był to anioł na ziemi. Przebyła u Matki mojej blisko 40 lat, a u mnie 26 lat. W czasie bombardowania Kalisza w 1914r., 8 sierpnia zostawiłam ją w szpitalu w Kaliszu, nie mogła z nami pieszo staruszka uciekać, a uciekać musieliśmy, bo Niemcy wyciągali z domów mężczyzn, aby co dziesiątego rozstrzelać. Kalisz już wtedy był tak pusty, że tylko 700 mężczyzn wzięli i gnali ich tak, że ks. Gwardian Wiktor Sakowicz nogę złamał, a z mężem byłoby tak samo, bo już miał ok. 70 lat. Zapędzili Niemcy naszych Polaków w ten sposób na pole i po całodziennym znęcaniu się puścili mówiąc, że przyszło od cesarza ułaskawienie. My jednak byliśmy daleko już, pojechaliśmy do Rosji, a moja biedna Paulinka zmarła w przytułku dla starców, gdzie ją przenieśli ze szpitala (po dwóch latach bytności w szpitalu), umarła 10 kwietnia 1917 r. pochował ja ksiądz Aleksander Kokczyński na Tyńcu. Zostawiając ją pod opieką znajomych doktorów w szpitalu, myślałam, że zostawiam ją na jakieś 3 lub 4 miesiące, wszyscy naówczas myśleli, że wojna dłużej nie potrwa, gdy tymczasem zostawiłam ją na zawsze. Blisko trzy lata była na opiece obcych, w tęsknocie za nami umarła samotna dla przykładu dla mnie, żeby nigdy naprzód stanowczo nie twierdzić, bo niczego na świecie w naszej przyszłości pewni nie jesteśmy. Biedna staruszka mówiła nieraz, że boi się, iż tu do śmierci u mnie nie będzie, przeczuwała widać. Wtedy powtarzałam jej: „choćbym wdową została, to jeszcze z nią się utrzymam z emerytury po mężu i do śmierci będziemy razem”. Stało się inaczej, „człowiek proponuje, Pan Bóg dysponuje”. Wspomnienie rozłączenia się z Pauliną Berłowską to jedno z najboleśniejszych wspomnień. W moim życiu przeżyłam tyle chwil strasznych, że serce powinno zamartwieć, a jednak, kiedy przed paru dniami w Kaliszu (14 maja 1920 r.) zaszłam do szpitala i zobaczyłam to miejsce, gdzie tę anielską istotę widziałam po raz ostatni, nie mogłam się wstrzymać od płaczu, wyszłam czym prędzej, bo zdawało mi się, że mi serce z bólu pęknie.
Oprócz tego na bieżąco, w wolnych chwilach, wpisuję na stronę treść listów, które zeskanowane już wcześniej opublikowałam. Paradoksalnie ta genealogiczna strona zaczęła żyć swoim życiem, którego się spodziewałam, ale nie myślałam, że stanie się to tak szybko. Nawet nie chodzi o to, że zgłosiły się do mnie już dwie panie, z którymi mam wspólnych jakichś tam przodków. Bardziej chodzi o to, że z zamieszczonych na stronie „śmieci”, jak to kiedyś nazwał mój znajomy, zaczęli korzystać zwykli obcy ludzie, których po prostu interesuje historia. Na przykład na forum Tczewa dyskutują o listach Zbyszka m.in. w kontekście wspomnianego przez niego pogrzebu kolejarzy, którzy w 1923 roku zginęli w katastrofie pod Zajączkowem. Ktoś tam przysłał podziękowania za… publikację kalendarzyka pradziadka Antoniego, bo dzięki niemu wie, ile kiedyś kosztowały… bilety do teatru. No o to mi chodziło! Dokładnie o to! Ciekawi mnie, jak zareagują na publikację pracy naukowej mojego prapradziadka Bronisława Ruszczykowskiego, który pisał o „Ospie ze zboczeniem”. Może przyda się jakiemuś lekarzowi? Bo historycy medycyny na pewno ją znają. Jest w roczniku lekarskim. Dla zwykłych ludzi może być ciekawa choćby przez to, jak kiedyś pisano takie prace chyba naukowe. Moim zdaniem o wiele przystępniej niż kiedyś. Praca prapradziadka właściwie jest jak opowiadanie. Ciekawi mnie, jak spodobają się weksle innego pradziadka Ludwika Piekarskiego, na których jest adnotacja „do spalenia”. Jak widać spalone nie zostały. Ileż to pradziadek forsy pożyczał z banków. A potem prapradziadek Michał to chyba spłacał, bo zachowały się listy w sprawie „długów Pańskiego syna”. Moim zdaniem bardzo ciekawe, gdy porówna się i popatrzy na dzisiejszą obyczajowość, na dzieci będące na garnuszku rodziców do 34 roku życia, o czym ostatnio pisano w prasie. Mój pradziadek miał już wtedy trzech synów i żonę, a jego ojciec spłacał jego długi. Gdyby nie te zachowane weksle i pisma z banków, do końca życia myślałabym, że mój pradziadek Ludwik Piekarski, inżynier od budowy wodociągów i kanalizacji, który skanalizował i Warszawę i Lwów i Kijów i Tyflis, czyli dzisiejsze Tbilisi, a potem Baku, był bardzo dojrzałym i odpowiedzialnym facetem. A tu taka skucha.
Mam jednak nadzieję, że w moje ślady pójdą jednak inni i pokażą swoje „śmieci”. Chcąc zachęcić i do podczytania i do wrzucenia swoich skarbów, kilka razy na FB zacytowałam fragmenty pamiętników czy notatek i pokazałam zdjęcia. Reakcja znajomych? W większości pozytywna, bo czyż nie można się uśmiać z informacji, że wreszcie wiem, kim jest pani ze zdjęcia i podając swoją z nią koligację domagam się wódki, bo zawieszam się w pra, a także w skokach w boczne linie, adopcjach itd., a w tle jeszcze jest podwójne małżeństwo jednej z prapra z rodzonym stryjem? Ale zdarzyło się też, że zostałam oskarżona o… chwalenie się przodkami. Oczywiście ciekawi mnie, czy to sformułowanie się utrzyma, gdy dojdę np. do tych wspomnianych niespalonych weksli… Ale to już szczegół.
Gdy kupiłam 10 egzemplarzy „Pamiętnika podlaskiego szlachcica” i rozdawałam znajomym, niektórym wciskając książkę niemal na siłę, nikt nie powiedział, że się czymś chwalę. W końcu Julian Borzym nie był moim krewnym. Nagle, gdy cytuję pamiętnik (wcale nie gorszy i nie nudniejszy) siostry mojej praprababci okazuje się, że to już jest jakoś moralnie naganne! Bo to moja krew z krwi. I nie ważne, że tak odległa, że nawet nie mogłam jej znać, bo zmarła na długo przed moim urodzeniem. Okazuje się, że gdyby Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska była zupełnie mi obcym człowiekiem, miałabym prawo bezkarnie cytować jej notatki. Nie towarzyszyłaby temu żadna etykieta osoby, która robi to z niskich pobudek, takich jak chęć chwalenia się i pokazywania ludziom w myśl jakiejś dziwnej zasady: „mam i dlatego jestem lepsza”. A teraz właśnie z takimi zarzutami się spotykam.
W konkursie „Blog Roku” mój projekt przegrał z wędkowaniem, szyciem na maszynie, designem i masą innych stron. Nie słałam sms’ów z prośbą o sms. Nie słałam też maili. Poza newsletterem, który raz na jakiś czas wypuszczam i w którym była masa innych wiadomości, nie odezwałam się w sprawie zbierania głosów zostawiając wszystko losowi. Efekt taki, że nie zagłosowali na mnie nawet Ulubiony i Syn, bo po prostu ostatnio nie gadałam z nimi o konkursie. Ponieważ jednak „bezczelnie” ośmieliłam się kilka razy na Facebook’u wspomnieć o tym, od razu sprowadzono mnie na ziemię. Zwłaszcza w rozmowach prywatnych. Że jestem ze swoim projektem genealogicznym żenująca i, jak dobitnie napisał mi jeden kolega „A chuj kogo obchodzi twoja rodzina. Już nie masz się czym chwalić?”. Cóż… mam! Właśnie chwalę się znajomymi i uzyskiwanym od nich wsparciem. Bo wprawdzie niektórzy wspierają, ale tych, którzy wręcz przeciwnie, jest o wiele więcej. Na pewno przejdą do historii. (Tak! Jestem złośliwa!) I tak myślę, jeśli tak wygląda świat, to… będę się chwalić. Za moment na stronie projektu pochwalę się ileś tam razy pra (5 razy dokładnie), który był alkoholikiem i jednej nocy przegrał w karty 12 folwarków! To dopiero powód do dumy rodowej! Niestety nie mogę przebić jego osiągnięć, bo przepić mogę jedynie stypendium od Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, które dostałam na okres 6 miesięcy na napisanie książki. A przyznaję, że po tym „serdecznym” wsparciu chętnie bym się schlała na umór, gdybym tylko miała pewność, że nie wiąże się to z długimi cierpieniami w postaci kaca. Bo jednak łatwiej pisać o cudzych sprawach, cudzych książkach, filmach, projektach itd. O swoich osiągnięciach? Bardzo trudno! A już promowanie rodziny, nawet tak dalekiej, toż to po prostu zbrodnia! No… chyba, że byłabym prawnuczką np. Stalina lub Hitlera. To tak! Wtedy każdy chciałby wiedzieć, jakimi byli dziadkami, jakie są po nich papiery i co z nich można wyczytać. Byłabym wtedy odważną, podnosząca przyłbicę niewstydząca się, co „nazi matki nazi ojcowie” robili, dzielną prawnuczką tyranów. A tak… Zwykli ludzie? Ci są interesujący tylko wtedy, gdy są obcy. Jak nasi to grzech, że w ogóle są. Bo przecież najlepiej zrobić, jak robią to inni. Jak zrobili to setki ludzi przed nami. Spalić wszystko po śmierci człowieka. Wszystko, co było mu drogie i co kochał. Spalić, spalić, spalić. A potem się dziwić, że nic po człowieku nie zostaje. Że gdy zamyka się wieko od trumny za ostatnim, który go znał, znika o nim nawet pamięć. I śmierć tym, którzy chcą ją przywrócić! Niech więc zdechnę ja i pchły moje!
PS. I na koniec… zainteresowanych odsyłam do fragmentów pamiętnika Franciszka Gorczyckiego, które zacytowała na blogu Jadwiga Chmielowska. Jej blog, więc jej wolno cytować mojego praszczura. Nikt nie zarzuci jej, że się czymś chwali.