Od stycznia aż do teraz wytrwale szukaliśmy sponsorów do monodramu. Jeśli napiszę, że znaleźliśmy lub nie znaleźliśmy, to za każdym razem będzie to tylko połowiczna prawda. Mnóstwo ludzi nam pomogło, choć nie do końca finansowo. Ze wsparcia finansowego otrzymaliśmy tylko, choć może powinnam napisać aż, bo w końcu każdy grosz się liczy, dwieście złotych, które zebrała jedna z czytelniczek u siebie w pracy. W zamian za to „przytuliliśmy” logo jej firmy na wszystkich możliwych materiałach reklamowych. Wspomniane dwieście złotych poszło na rachunek za pewną usługę, objętą zresztą tajemnicą handlową. Oto dostaliśmy coś z pewnej wielkiej firmy za darmo. Coś niematerialnego, co warte jest kilkadziesiąt tysięcy, ale żeby to dostać musieliśmy zapłacić tzw. usługę. To już kosztowało niecałe dwieście złotych. Tak, więc wsparcie czytelniczki bardzo się przydało. Reszta pomocy sponsorskiej to po prostu praca lub wymiana towarów. Ktoś coś uszył, ktoś coś dał, ktoś coś zrobił. Wczoraj „zamykałam” grono sponsorów, bo do druku idą: program teatralny, plakaty, zaproszenia i banner. W zeszłym tygodniu w tym ferworze przygotowywania gadżetów reklamowych do druku, zadzwonił pewien znajomy z propozycją, żebym na coś tam przybiegła z kamerą. Odpowiedziałam mu, że na razie to biegam jak kot z pęcherzem przy monodramie. I tak od słowa do słowa zaczęłam opowiadać, nad czym pracuję….
– A ile wam jest potrzeba pieniędzy? – spytał.
– Teraz już właściwie wszystko mamy – opadłam zgodnie z prawdą. – Potrzebny nam jeszcze czarny parasol, bo pracujemy na pożyczonym, tysiąc dwieście złotych na opłacenie wynajętej sali na próby, no i około stówy na druk banneru.
– A ile jest jeszcze czasu na decyzję? – Spytał. (Rozmowa toczyła się w piątek.)
– Do poniedziałku – odpowiedziałam zgodnie z prawdą, bo z panem drukarzem, który w ramach wymiany barterowej drukuje nam plakaty, umówiłam się na środę, a przecież jeszcze kolega musiał to nam złożyć do kupy.
– To ja pomyślę, bo może w zamian za reklamę swojej firmy dam wam tysiąc złotych – odparł znajomy stając się tym samym naszym „potencjalnym sponsorem”. Pomyślałam od razu ile by to nam rozwiązało problemów… Przede wszystkim przestałabym zastanawiać się, jak rozkładać domowe płatności… Tysiąc złotych to w końcu prawie cały rachunek za salę prób.
Tak minął weekend, minął też poniedziałek. Znajomy „potencjalny sponsor” nie odezwał się, uznałam więc, że zrezygnował. Był wtorek po 23-ej, kiedy otrzymałam od niego e-mail, że może dać nam tylko trzysta złotych i czy w zamian za to może liczyć na logo gdzieś tam. Odpisałam, że żadna kwota piechotą nie chodzi i żeby dawał logo. Jednak rano nic w poczcie nie znalazłam, a zaczęła się już środa. Przez cały dzień biegaliśmy (między innymi za tym nieszczęsnym zasilaczem do klawiszy), a logo nie nadchodziło. Projekt plakatów i ulotki był już gotowy, banneru się robił. Czekaliśmy tylko na logo „potencjalnego sponsora”. Wreszcie zadzwoniłam do niego i mówię:
– Czekamy tylko na ciebie. Ślesz to logo? Chcesz?
– Tak, ale chciałbym zobaczyć projekt, bo chcę wiedzieć, w jakim jestem towarzystwie – padła odpowiedź. Przyznaję, że mnie trochę zamurowało. Pomijam, że na samym początku rozmowy o ewentualnej współpracy podałam mu adres strony bloga Ulubionego, która to strona jest oficjalną stroną monodramu. (http://listydoskrecipitki.blog.pl) „Potencjalny sponsor” miał więc czas na to, by zaznajomić się z innymi naszymi dobroczyńcami. Usłyszawszy, że musi zobaczyć „w jakim będzie towarzystwie” podłamałam się, ale… karnie wysłałam projekty plakatów śląc je e-mailem z komórki będąc w trakcie tej czynności w tramwaju pędzącym przez Warszawę. Nastała cisza. Poprosiłam drukarza o dzień zwłoki, że następnego dnia przybiegnę z projektami, bo czekam na ostatnie logo. Nie dodawałam już, że ma ono nam dać za to trzysta złotych, za które być może opłacimy ¼ sceny, a być może 1/5, bo za resztę opłacimy np. druk banneru… Jednak logo jak nie było, tak nie było. Wreszcie po 23-ej w środę przyszło. A wraz z nim w e-mailu następujący tekst: „Wysyłam Ci księgę znaku mojej firmy… Ale nie widzę już miejsca na umieszczenie tego logo w stopce. Czy z prawej strony między TVP i MKIDN może być?” Długo patrzyłam na to zdanie. Ktoś ma jeszcze wymagania. Czemu Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego nie żądało projektu do akceptacji? Czemu nie żądało obejrzenia plakatów i nie chciało sprawdzać w jakim jest towarzystwie? Telewizja Polska też mnie nie pytała, kto nas jeszcze sponsoruje? I tak… przed oczami przeleciały mi różne historie, jakie miałam w swoim czasie ze znajomym „potencjalnym sponsorem”. Wyobraźnia zaczęła silnie pracować. Zaczęłam przeczuwać kłopoty. Czy trzysta złotych jest ich warte? Reżyserka powiedziała, że gdyby chodziło o trzy tysiące, to można zacisnąć zęby i coś tam tłumaczyć lub negocjować (miejsce między logo mecenasa i patronów medialnych i tak nie wchodziło w grę), ale tak… Ulubiony uświadomił mi, ile rzeczy ludzie zrobili dla nas za darmo, nie chcąc nawet dawać swojego logo. Taka jest prawda! Nie chcieli od nas nic! Rozumieli naszą sytuację. Przyjemność sprawiło im to, że pomogli. Na przykład Darek Kondefer zaprojektował plakaty. Adaś Rosiński (radny Kamionka) banner plus załatwił tanią drukarnię bannerów. Masha Kapustina, która przecież szyje i zajmuje się malarstwem i metaloplastyką, zaśpiewała rosyjską kołysankę. Danusia Niemczyk, która jest poetką i malarką uszyła garnitur, do którego kupiła materiał! Jędrzej Chmielewski, a potem Jacek Kadaj zrobili zdjęcia. Moja czytelniczka Małgosia Sawicka zasponsorowała kolejkę do spektaklu, a druga czytelniczka Justyna Jarczewska rzutnik. Oj jeszcze zdążę wszystkich wymienić.
W każdym razie uznałam, że są jakieś granice naszego dziadostwa, których przekraczać nie będziemy. Dlatego odpisałam, że plakaty poszły do druku. Nie było to do końca zgodne z prawdą, ale… nasz spokój nie ma ceny. A dziadostwo naprawdę ma granice.