Wdzięczna za każde „nie”

Spread the love

Kolejny tydzień (a właściwie kolejny miesiąc) szukamy sponsorów do monodramu Ulubionego. O rozmowach, wysłanych pismach mogłabym napisać tomy! Mogłabym napisać poważne eseje, a może i opowiadania właściwie o każdym potencjalnym sponsorze, który nas olał. Jest jeden wspólny mianownik. Milczenie. Na przeszło 300 wysłanych listów dostaję odpowiedź na co… trzydziesty! Odpowiedź rzecz jasna przeważnie odmowną! Takich, że ktoś pomoże były trzy. Od trzech firm. TRZECH! Te firmy dały nam konkretne przedmioty. Bez wahania! Co najzabawniejsze innych nie prosimy o wielkie pieniądze. Owszem, jest oferta, w której są jakieś kwoty, ale jest też informacja, że jesteśmy otwarci na wszelkie rozmowy. Do tego jednak nie dochodzi. Prawdę mówiąc wątpię, czy listy zostały przeczytane do końca.

Zabawne jest to, że większość rzeczy zrobili znajomi, przyjaciele i… czytelnicy. Garnitur szyje przyjaciółka, która kiedyś skończyła szkołę krawiecką, więc wie, jak takie rzeczy się robi. Jej mąż kupił nam jeden rekwizyt – starą walizkę na internetowej aukcji. Kumpel montażysta obiecał, że jak przyjdzie co do czego, to coś zmontuje. Przyjaciółka kosmetyczka obiecała, że zajmie się makijażem. Na razie tylko trzy zupełnie nam obce firmy wsparły nas swoimi produktami bez wahania, bo firma Cieszkowski szyje czapkę dla „Antoleńka”, firma Venezia dała buty, a sklep Świat Peruk – perukę. Pozostała jednak kwestia innych, czasem drobnych rzeczy. Jedną z nich była potrzebna do scenografii kolejka elektryczna. Przez miesiąc wydzwaniałam i pisałam do największych w Polsce, (a potem i tych mniejszych) sklepów i hurtowni handlujących modelami kolejek. Prosiłam o kosztujący od 255 do 290 złotych zestaw podstawowy kolejki PIKO w zamian za reklamę – logo na plakatach, ulotkach, zaproszeniach, link do sklepu internetowego, logo w programie teatralnym itd. W końcu spektakl będzie jeździł po Polsce. W tych sklepach w ofercie są takie rzeczy, jak np. kosztująca 1600 złotych lokomotywa. My chcieliśmy jeden z tańszych przedmiotów. Nie odpowiedział nam nikt. Do jednego sklepu dzwoniłam trzy razy. W końcu dałam sobie spokój. Kolejkę kupiła nam czytelniczka. Wprawdzie jeden kolega chciał nam pożyczyć swoją, ale… my potrzebujemy to na minimum rok, a prawdopodobnie na dłużej. Większość rekwizytów wyjęliśmy z domowego muzeum – kałamarz (gdyby trzeba było go kupić to cena ok. 50 złotych), portfel (nie do kupienia, bo ma sto lat), binokle (podobne na allegro minimum 200 złotych), pióro w postaci obsadki ze stalówką. Był kłopot z zegarkiem na dewizce. W domu jest przeszło stuletni zegarek pradziadka Ludwika Piekarskiego. Jak z nim jeździć na spektakle? No i jak z nim wyjechać za granicę? A kroi się wyjazd ze spektaklem do Rosji. Przecież na granicy nam skonfiskują, bo zabytek. Na szczęście na allegro znalazłam kwarcowy zegarek z dewizką robiony na staroświecki w cenie niespełna 25 złotych. Nie chcąc robić z siebie dziadów – kupiliśmy go sami. Ale większość rzeczy to takie właśnie drobne zakupy, a jak wiadomo „ziarko do ziarka aż zbierze się miarka”. Teraz trwa „walka o wąsy”. (Jak była o ogień może być i o wąsy.)  Do spektaklu potrzebne są wąsy. Ulubiony może zapuścić, ale… gra bandytę w jednym z seriali i tam musi być bez wąsów, bo już część zdjęć się odbyła. Znaleźliśmy wąsy na stronach firm kosmetycznych. Zawodowe wąsy kosztują około stu złotych. (To nie mogą być zabawkowe za 12 złotych, bo to nie jest Haloween i kosmiczne jaja, ale monodram!) Do tego potrzebny klej i spray do utrwalania sztucznego owłosienia. Podkręcone wąsy muszą się przecież trzymać. Całość będzie kosztowała niespełna 180 złotych. Czy obcy ludzie z firm kosmetycznych posiadających wąsy wesprą nas? Czy znów będziemy korzystali z pomocy osób niezwiązanych z tematem? Koleżanka produkująca biżuterię zaoferowała, że jak nikt nam wąsów nie da, to ona, w ramach barteru, kupi nam te nieszczęsne sumiaste wąsy i zareklamuje swoją firmę.

Rzutnik też kupiła nam czytelniczka. Żaden z wielkich koncernów produkujących rzutniki ani żaden z wielkich sklepów RTV AGD nawet nie raczył odpisać jednego słowa „nie”. O zasponsorowanie monodramu jakąkolwiek kwotą prosiliśmy koleje, (bo przecież główny bohater to kolejarz), operatorów pocztowych, (bo przecież monodram jest na podstawie listów), firmy produkujące papier, (bo przecież listy to papier) wreszcie banki i kilku polskich milionerów. Odpowiedzi dostaliśmy od siedmiu firm. Odmowne. Dziś zadzwoniłam do jednej z nich spytać, czy mam jeszcze na tę odpowiedź czekać. Pan mnie nie pamiętał. Zaczęłam wszystko opowiadać od nowa. Pan mi przerwał w pół zdania i powiedział, że coś tam pamięta, ale nie. Jego firma nie jest zainteresowana. Nie mam pretensji i rozumiem, że komuś nie po drodze, ale na litość wszelką, czy nie mógł mi tego napisać w mailu trzy tygodnie temu? Ja nie oczekuję, by odpowiadano mi całym zdaniem i tłumaczono się z odmownej decyzji. Ale to jedno słowo „Nie” w nagłówku załatwiłoby naprawdę wiele. Wiedziałabym, czy mam dalej czekać na odpowiedź, czy już nie?

Piszę o tym nie po to, by ci, którzy mnie czytają złapali się za portfele. To zwykła próba uświadomienia, że przestaliśmy już czytać listy, choć sami przecież je piszemy. Uświadomienie tego sobie samej naprawdę mną wstrząsnęło. Po doświadczeniach ostatnich prawie już czterech miesięcy o wiele uważniej przeglądam korespondencję. By ci, którzy do mnie piszą nie czuli się tak, jak ja pisząca do wielkich firm oferty sponsorskie. Odpisuję więc odmownie na prośby o pracę w mojej firmie, choć zlikwidowałam działalność i mogłabym spokojnie zlikwidować adres i wyrzucać listy od razu do kosza. Odpisuję tym, którzy proszą o sto lub dwieście tysięcy na leczenie chorej córki. Odpisuję, odpisuję, odpisuję… Chyba jestem szalona. Ale te światełka w tunelu, te kilka osób, które nam pomogły i ci, którzy nie pomogli, a odpisali pokazują, że warto. Warto odpisać nawet „nie”, by pokazać światu, że po drugiej stronie bezdusznego komputera jednak siedzi człowiek. Pomóc nie może, ale jest. I przeczytał. Tylko grafoman pisze dla siebie. Ja piszę do tych, którzy są adresatami. Jestem wdzięczna wszystkim za każde „nie”. Jest bardziej ludzkie od milczenia.

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...