Black is black, czyli z Nowym Rokiem

Spread the love

„Black is black” śpiewali kiedyś panowie z zespołu Los Bravos, a ja co chwila łapię się na tym, że muszę udowadniać, że czarne jest czarne. Zanim jednak napiszę o co chodzi, słówko wyjaśnienia czemu milczałam. Naprawdę miałam wielkie plany napisania różnych rzeczy na bloga jeszcze przed świętami. Tematy same pchały się pod palce. Wynikały z rozmów, zdarzeń itd. Ale przecież moje życie musi być zwariowane. Tym razem… zwariowało jednak nie życie, a blog. Zniknął. Tak po prostu. Zamiast wpisów z kilku lat była pusta strona. Po mojej interwencji i półtoradniowym oczekiwaniu pojawił się. Nie wyglądał jednak tak, jak przedtem. Poproszono, bym nie ruszała w nim nic i nie pisała nic, dopóki nie przyjdzie do mnie list, że już mogę. I tak czekałam… do wczoraj. Prawie wszystkie tematy i pomysły się zdezaktualizowały, a do niektórych zwyczajnie straciłam zapał. Nikomu już dziś Wesołych Świat nie pożyczę, no chyba, że prawosławnych (Życzę! Szczerze Życzę!), bo te trwają, a nasze polskie święta przeminęły. Przeminął też Sylwester i nastał Nowy Rok. Wkroczyłam w niego wprawdzie pisząc, ale równocześnie nie mogąc na blogu nic zamieścić. Ciekawa wróżba… Myślę jednak, że wbrew temu wszystkiemu ten rok nie zapowiedział się źle. Dla mnie zaczął się w szampańskim humorze, w kinie na świetnych filmach z Ulubionym u boku. W Nowy Rok w południe obejrzeliśmy w TV koncert filharmoników wiedeńskich, a potem poszliśmy na koncert noworoczny do naszej Filharmonii Narodowej. No żyć nie umierać!

Ten rok nie zapowiada się też źle między innymi z tego powodu, że Ulubiony dostał stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego na monodram. No i tu wracamy do tematu udowadniania, że czarne jest czarne!

Gdy pełna radości opowiadałam niektórym znajomym, że Ulubiony został, jak to żartobliwie mówię „utrzymankiem Zdrojewskiego”, od razu spotkałam się z tekstami typu „jak ci się to udało mu załatwić!” i sugestiami, że to moja zasługa. Diabli mnie wzięli. Nie tylko nic nie załatwiałam, ale sama też wnioskowałam o stypendium dla siebie, by móc w spokoju dokończyć książkę. A tu za przeproszeniem „dupa blada”. Ja stypendium nie dostałam! No przecież chyba, gdybym miała tak wielką, jak to jest sugerowane, moc sprawczą i umiała „załatwiać” jakieś stypendia to załatwiłabym też sobie! Ale ludzie zawsze wiedzą wszystko lepiej od nas samych.

Dodatkowo, gdy znajomi dowiadywali się, że monodram, zatytułowany zresztą „Listy do skręcipitki”, będzie oparty na listach mojego pradziadka do prababci, znów pojawiły się sugestie, że to mój pomysł. No też niestety pudło. To Ulubiony przeczytawszy mój stary artykuł z Mieszkańca o „Miłości z lamusa” podjarał się jak szczerbaty do sucharów, zapragnął przeczytać wszystkie listy, a przeczytawszy je, oczyma wyobraźni zobaczył to na scenie. I tygodniami mi bredził, że chce z tego zrobić monodram. Oczywiście powiedziałam rób, a on zrobił pierwsze szkice swojej wizji.

Teraz, przy okazji stypendium przekonałam się, i to niestety po raz setny, że dla większości ludzi (niektórzy mówią to wprost, inni za moimi plecami, a jeszcze inni „delikatnie dają do zrozumienia”) ktoś, kto przyjechał do Polski ze wschodu z definicji musi być głupszym, niemotą itd. Jakże mnie wkurzają te zdziwienia, że Ulubiony zna angielski, że gra na trąbce, że zna się na muzyce, na operze… Bo przecież powinien znać się tylko na miotle i kryciu dachu papą! Owszem, są to wszystko ludzie, którzy z Ulubionym zamienili może kilka zdań na jakiejś hałaśliwej imprezie suto zaprawianej alkoholem, a więc nie wiedzą o nim tak naprawdę nic. Niestety to głównie im wydaje się, że wiedzą wszystko. I to oni z ust do ust podają sobie swoje zafajdane prawdy objawione. Ich zdaniem Ulubiony z racji pochodzenia sam nie ma żadnych pomysłów, a w głowie ukraińskie siano. Zadane przez kumpla z dzieciństwa pytanie „czy nie uważasz, że jest po ukraińsku nieszczery” załamało mnie na jakiś tydzień. Liczba przyjaciół w notesie zmalała do kilku osób. Reszta – zgodnie z proroctwem jednej przyjaciółki – okazała się tylko znajomymi.

Ostatnio rozmawiałam z synem, który przecież na co dzień obserwuje nasze zmagania ze światem. Gdy rzuciłam mu parę tekstów, które usłyszałam od znajomych powiedział, że on to wszystko obserwuje i jemu jest tak nas żal, że nie wie, jak nam obojgu to wynagrodzić. Było to naprawdę rozczulające.

Dla nas obojga, czyli dla mnie i Ulubionego, stypendium ministerialne na monodram jest jak wygrana na loterii. Ulubiony i tak, by to robił, ale w poczuciu zajmowania się marzeniami. I w poczuciu winy, że odrywa mnie od mojego pisania, bym jeszcze po raz kolejny powykreślała z tekstu co niepotrzebne. Bo w końcu to ja w swoim czasie opracowywałam te listy. I gdy tylko rzucił hasło, że chce robić monodram siadłam do skracania ich dla potrzeb tekstu scenicznego. Teraz oboje będziemy mogli tę jego „fanaberię” nazwać pracą. Chętnych do śledzenia postępu prac nad monodramem zachęcam do zaglądania na stronę, która powstała specjalnie dla potrzeb tego artystycznego przedsięwzięcia. Tam będzie można znaleźć informacje o premierze. Ale to jeszcze, jeszcze, jeszcze…

No to wszystkiego dobrego w Nowym Roku… Cieszę się, że zdążyłam napisać to przed 14 stycznia… Bo to wtedy prawosławni obchodzą tzw. Stary Nowy Rok. Ostatnia szansa dla spóźnialskich na złożenie życzeń wejścia w chrześcijański Nowy Rok.

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...