Telefon, czyli osobiście pójdę po prośbie

Spread the love

Jedna z moich ulubionych sentencji łacińskich brzmi: „Tempora mutantur et nos mutamur in illis”, co znaczy, że czasy się zmieniają a my zmieniamy się wraz z nimi. Powszechna cyfryzacja i komputeryzacja zmieniły nas strasznie! Nie odpowiadamy na listy, bo mail jest nie ważny. W końcu tyle tego przychodzi. Do mnie średnio ponad dwieście dziennie, z czego ponad sto pięćdziesiąt to śmieci. Inni maja podobnie, więc stąd szok, gdy ja komuś odpowiem. Gdy dzwoni komórka i nie odbieramy, to potem w większości nie oddzwaniamy, bo po cholerę. Ja oddzwaniam i też wywołuje to szok, bo czasem oddzwaniam do kogoś, kto zadzwonił do mnie przez pomyłkę.

W czasach zwykłych telefonów i zwykłej poczty było inaczej. Listy rzadko pozostawały bez odpowiedzi. No… chyba, że urzędowe. Na telefony tez przeważnie odpowiadaliśmy.

Jeszcze dwadzieścia lat temu, ponieważ nie mieliśmy komórek, a tylko telefony domowe, więc do ludzi dzwoniło się wielokrotnie, by zastać ich w domu. Pamiętam, jak do ojca cały dzień wydzwaniał jakiś facet. Wieczorem zadzwonił po raz nasty i spytał o redaktora Piekarskiego. Mama odpowiedziała, że jeszcze nie wrócił z pracy.
– A czy redaktor Piekarski w ogóle dziś do domu wróci? – Spytał ów pan. Na to mama odpowiedziała, a była mistrzem ciętej riposty:
– Wie pan, przez trzydzieści lat do mnie wracał, ale może dziś jest ten dzień, kiedy już nie wróci.
Facet zaniemówił. Po chwili milczenia bąknął „przepraszam” i rozłączył się.

Były też sytuacje, że nie wychodziło się z domu, bo czekało się na ważny telefon. Gdy miałam szesnaście lat i podejrzenie, że ON, w którym kochałam się na zabój, może zadzwonić – siedziałam kamieniem w domu i co pięć minut gapiłam się na aparat telefoniczny. I choć dziś na samo wspomnienie pukam się w czoło, to jednak… nie da się ukryć, że tak było.

Piszę o tym, bo od dłuższego czasu życie moje i Ulubionego wygląda tak, że Ulubiony ćwiczy tekst monodramu „Listy do Skręcipitki” na zmianę z majsterkowaniem, bandyckimi epizodami w serialach, a przez jakiś czas mierzeniem kostiumu. Ja zaś piszę swoje rzeczy i biegam do redakcji na zmianę z pisaniem pism do potencjalnych sponsorów. Coś tam udało się załatwić, ale jeszcze nie chcę zapeszać. Najzabawniejsze jest jednak to, że szybko się uczę. Po dwóch tygodniach słania listów nauczona doświadczeniem zaprzestałam wysyłania ich bez wstępnego uzgodnienia telefonicznego, że je wyślę. Wysłane „na pałę” zawsze pozostają bez odpowiedzi. Nikt ich nie czyta. Wszyscy kasują. Trzeba więc się zaanonsować. Jak wygląda anonsowanie się? Ano tak, że dzwonię i… nikt nie odbiera.  Bywa, że na dodzwonienie się w jedno miejsce poświęcam pół dnia, co paraliżuje mi wszelkie inne prace. Przede mną leży notes z lista osób, do których trzeba wykonać telefon. I tak dzwonię. Prawie dwa razy w rynnę, a trzy razy w parapet. Nikt nie odbiera. Nie odbierają komórek rzecznicy prasowi, biura marketingu itd. A osoby, które odbierają odsyłają do innych, które są ważniejsze, decyzyjne itd., cieszą się, że mi pomogły podając na nie namiar, a te osoby ważniejsze i decyzyjne nie odbierają i tak… kółeczko się zamyka. Ulubiony ćwiczy, majsterkuje, uprawia legalny rozbój w serialach, a ja wiszę na telefonie jak małpa na gałęzi, zaś potencjalni sponsorzy nawet nie podnoszą słuchawki.

W pewnym momencie zaświeciło nam się światełko nadziei z rzutnikiem. Odezwała się czytelniczka, że może nam rzutnik pożyczyć. Ale… tak jak światełko szybko zaświeciło się, tak i szybko zgasło.  Poza napisaniem kilku słów do Ulubionego więcej nie odpisała. Nie odebrała ani razu telefonu. Nie odpisała na SMS. I tak wszystko umarło śmiercią naturalną.

A ja tak myślę, że skoro pisanie nie odnosi rezultatu, telefonowanie też nie bardzo to może trzeba zacząć jeździć osobiście? No po Warszawie jeszcze można, ale dalej…?

Najgłupsze jest to, że po to kiedyś Abraham Bell wymyślił telefon, by ludzie mogli się szybciej ze sobą skontaktować. A teraz, wróciliśmy do punktu wyjścia. Ciekawe, czy pomysł z osobistym pukaniem od sponsora do sponsora odniesie jakiś rezultat?

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...