Gdy przeciętny Polak ogląda trylogię Sylwestra Chęcińskiego z Kargulem i Pawlakiem śmieje się nie tylko z treści, ale też z języka bohaterów. O ileż razy śmiałam się z tych dialogów. Nigdy nie przypuszczałam, że sama dla kogoś mogę być kimś w rodzaju Kargula lub Pawlaka.
Obiecywałam kiedyś, że napiszę o swojej nauce ukraińskiego i chyba nadszedł ten moment. Za kilka dni mam kolejną lekcję i siedzę nad zadaniami domowymi. Uczyć zaczęłam się ze względu na Ulubionego. Uważam, ze jak się z kimś jest na zawsze, na dobre i na złe, to trzeba poznać kulturę w której wyrastał, a przede wszystkim język. Teoretycznie mogłabym z jego rodziną rozmawiać po rosyjsku, bo przez lata był to język urzędowy ZSRR do którego należała przecież Ukraina. Na dodatek teściowa, zwana przeze mnie z ukraińska Swiekruchą Natalką, skończyła m.in. filologię rosyjską. Ale przecież nauka języków rozwija. To, że po ukraińsku rozumiem to jedno. Trzeba jeszcze mówić. No i tu zaczęły się schody. Przez prawie 10 ostatnich lat sprzątały u mnie Ukrainki: Sława, jej siostra Swietłana i córka Halinka – przemiłe kobiety spod Lwowa. Na początku po polsku mówiła tylko Halinka. Ponieważ po rosyjsku rozmawiać nie chciały, więc… każdy mówił po swojemu. To byli prości ludzie, więc prowadziło się z nimi proste rozmowy. W pamięć wryły mi się urodziny Swietłany. Z niejakim Panem Włodkiem, niemówiącym po polsku nawet słowa, opowiadaliśmy sobie kawały. On po ukraińsku, ja… próbując po ichniemu. jakoś szło. On znał głównie kawały świńskie. Nie chciałam być dłużna. I tak doszliśmy do momentu, kiedy opowiedziałam mu kawał o Jasiu, a on mi o Iwanku. Ja opowiedziałam o tym, jak to Pani wezwała Ojca Jasia na rozmowę, bo Jasio strzelił na lekcji z torebki po cukrze i ona mało na zawał nie zeszła. Ojciec Jasia wysłuchał skargi, pokiwał głową ze zrozumieniem i machnąwszy ręką odparł: „Pani! To nic! Pani wie, co ten gnojek kiedyś zrobił? Ja spokojniutko dymam kózkę za stodółką, a ten, jak nie strzeli z wora po cemencie, to mi w rękach tylko rogi zostały!”. Na to Pan Włodek (po ukraińsku): To ja znam podobny (po ukraińsku „podibny”) o Iwanku. Pani wezwała ojca Iwanka, bo on namalował tak realistyczną muchę na ławce, że próbowała ją zabić i prawie wybiła palce. Ojciec („Batko”) Iwanka pokiwał głową („hołową”) i powiedział: „Pani! To jest nic! Pani wie, co ten Picasso kiedyś zrobił? Namalował na płocie tak realistyczną gołą babę, że drzazgi z chuja („chuja”, a jakże!) to przez tydzień wyciągałem.” Również wtedy usłyszałam toast, który jak mi oznajmiono jest najczęściej wznoszonym urodzinowym toastem na Ukrainie. (Napiszę po ukraińsku, bo moim zdaniem trudno nie zrozumieć.)
„Wypijmy za tu datu
Szo mama dała tatu
Szoby mama ne dała tatu
Ne byłoby tu datu”.
Trochę się zdziwiłam, że to jest typowe, bo takie trochę nieprzyzwoite, ale co kraj to obyczaj. Mniej więcej wtedy podczytałam, że ukraiński, polski i słowacki z czeskim są najbliższymi sobie językami słowiańskimi. Ukraiński z polskim mają 75% słów bardzo podobnych. („Podibnych”!) A co najciekawsze, jak napisze się ukraiński tekst alfabetem łacińskim to… wygląda podobnie do słowackiego.
Kiedy zaczęłam spotykać się z Ulubionym, a potem zamieszkaliśmy razem, moja wiedza na temat ukraińskiego była i spora (jak na Polkę) i nie duża (gdy porównam z tym, co wiem dziś). Miałam już na swoim koncie przeczytane kilka wierszy Szewczenki (Sława przywiozła mi z jednej z podróży do domu) w oryginale i zaczynałam czytać książkę dla dzieci. (To najlepsza metoda nauki – czytać.) Kilka książek nadesłał mi mój przyszły wydawca, z którym później, już dzięki pomocy Ulubionego, podpisałam umowę wydawniczą.
Gdy przed ślubem pojechaliśmy na Ukrainę połączyć poznanie teściów z odebraniem ukraińskiej wersji „Klasy pani Czajki” od wydawcy, postanowiłam spróbować mówić po ukraińsku.
Kolega z pracy, który urodził się w Kijowie, a ukończył na UW filologię rosyjską opowiedział mi rosyjski dowcip o języku ukraińskim:
„Kak budiet pa ukrainski 'Izwienitie pożalujsta pawtaritie jeszczo raz’”?
„Szo szo”?
(Jak będzie po ukraińsku: „przepraszam bardzo, proszę powtórzyć raz jeszcze?”
„Co co?”)
Ulubiony zrywał boki ze śmiechu. Ja rozumiałam ten dowcip jednowarstwowo. Tak, jak go przetłumaczyłam. Nie miałam świadomości, że jest jeszcze sprawa akcentu i że jego najbardziej ubawiło „szo szo” w moim wykonaniu. Myślał wtedy jednak, że to z mojej strony żart. Prawda o „moim ukraińskim” przyszła później. Mam taką cechę (dla jednych pewnie to zaleta, dla innych wada – wszystko zależy, jak kto na to patrzy), że bez względu na to, jak znam jakiś język, to od razu staram się w nim mówić. Jadę na Słowację – dukam po słowacku. Najwyżej coś przekręcę. Jadę do Włoch – też dukam po włosku mieszając z łaciną i francuskimi słowami, ale… dogaduję się. Może dlatego, że na studiach musiałam czytać książki po włosku i wykładowców g. obchodziło, że włoskiego nie znam. Chętnie bym pojechała do Hiszpanii i zobaczyła jak tam sobie poradzę, ale… „lo siento”, na razie nie mam na to szans. Na Ukrainie mówiłam więc tak, jak nauczyłam się od Pana Włodka, Sławy, Swietłany i Halinki. Wprawdzie wszyscy mówili troszkę inaczej, ale kładłam to na karb, że może ze względu na mnie starają się mówić wyraźniej. Niby Ulubiony początkowo stawiał trochę oczy w słup, ale wydawało mi się, że robi tak dlatego, że w domu przecież gadamy po polsku i on właściwie pierwszy raz słyszy mnie w akcji, jak gadam po ukraińsku. Swiekrucha Natalia czasem miałam wrażenie, że ma z kolei oczy, jak spodki, a nawet jak młyńskie koła, ale nic nie mówiła. Czasem przechodziłyśmy na rosyjski i jakoś się dogadywałam. Teść w ogóle zachwycony mną, a zwłaszcza tym, że spokojnie kończę za niego zdania. Polski przodek Ulubionego ze względu na przebyty wylew bardzo słabo mówi. Często trzeba się domyślać. Ja się domyślałam i kończyłam za niego zdania. Najdziwniejszą minę miał Ulubionego przyjaciel z dzieciństwa, niejaki Nazar. Myślałam jednak, że ponieważ to pan inżynier (specjalista w jakiejś wielkiej fabryce części do czołgów), a ja humanistka, więc może to wynika z tego zetknięcia się umysłu ścisłego z humanistycznym? Czułam jednak jakiś dyskomfort. Zwłaszcza, gdy opowiadałam kawały, bo nie byłabym sobą, gdybym nie opowiadała kawałów. Coś czasem wszyscy aż za bardzo się śmiali. No śmieszne to wszystko, ale żeby aż tak? Dlatego stwierdziłam, że po powrocie z Ukrainy zapisuję się na ukraiński. Przez internet znalazłam nauczycielkę i tak doszło do pierwszej lekcji. Polegała na tym, że miałam po ukraińsku opowiedzieć coś o sobie, by pani (Polka urodzona na Ukrainie) zorientowała się na jakim jestem poziomie. No to zaczęłam opowiadać. Gadule takiej, jak ja, jest wszystko jedno w jakim języku gada, byleby gadała. I tak jak otworzyłam jadaczkę, to byłam nie do zatrzymania. Pani na początku próbowała mnie poprawiać, ale… szybko przestała i zaczęła coś sobie notować. Jak się później („piznisze”) okazało – moje błędy. A potem powiedziała:
– Takiego surżyka to w życiu nie słyszałam! I ja nie wiem co tu z tym zrobić. Bo pani mówi, ale ja nie wiem jak to naprawić. Zwłaszcza ten akcent, jak… – i tu utknęła próbując znaleźć odpowiednie słowo, a jednocześnie mnie nie urazić.
Wtedy po raz pierwszy dowiedziałam się, że mowa, którą się posługuję myśląc, że jest językiem ukraińskim jest… mieszaniną słów ukraińskich i rosyjskich zachwaszczonych polskimi. A co najgorsze ten akcent. Podobno jak z zapadłej ukraińskiej wsi. „Szo szo” w moim wykonaniu było odpowiednikiem polszczyzny Kargula i Pawlaka. Dopiero teraz zrozumiałam spojrzenie Nazara, wytrzeszczone oczy Ulubionego i niektóre miny Swiekruchy Natalii. Cóż… moje wzory mowy ukraińskiej, czyli Sława, Swietłana, Halinka i Pan Włodek byli najpewniej właśnie z takiej zapadłej ukraińskiej wsi. Przypomniałam sobie wielkie zdziwienie, jak prosiłam, by przywieźli mi Kobziarza Szewczenki. Sława cztery razy się upewniała, czy na pewno ją o to proszę, czy to żart. „A ne horyłku”? – pytała wtedy. Teraz zrobiło mi się głupio. W rodzinie Ulubionego nikt mi nie powiedział, że gadam zachwaszczonym surżykiem. Pani Profesorowej, czyli babci Helence nawet powieka nie drgnęła, gdy przyszła wnukowa na eleganckim podwieczorku z kawą zaciągała, niczym Bronka z „Daleko od szosy”.
Ulubiony, ten mój żal spowodowany tym, że nie zwrócił mi uwagi na to jak mówię, skwitował stwierdzeniem: „ale to było urocze.” Ładne mi urocze. Język, jak z „Konopielki”. Gdy to sobie uświadomiłam rozpoczęłam walkę z dziesięcioletnimi nawykami językowymi. Walkę o czystsze mówienie po ukraińsku. Na szczęście miałam już kupiony „pidrucznik ukrainskoj mowy”. Teraz trzeba było odrabiać lekcje, by to wszystko uporządkować. Gdy po ślubie pojechaliśmy na Ukrainę Swiekrucha Natalia przyznała, że zrobiłam ogromne postępy. Spytałam, czemu mnie nie poprawiała wtedy, czemu wszyscy tolerowali te moje wsiowe gadanie, odparła, że dla niej najważniejsze było, że rozmawiamy i to co mówię, a nie jak to mówię.
Od czasu pierwszej lekcji zdążyłam już przeczytać nie tylko książkę dla dzieci, ale „Martina Borulę” – XIX-wieczną komedię Iwana Karpenki-Karego. Ulubiony skończył Akademię jego imienia, więc chciałam wiedzieć co napisał facet, który jest patronem ukraińskiej teatralki – jego dzieł nigdy nie przetłumaczono na polski. Na podstawie tej komedii twórczość Karpenki-Karego określiłabym mieszaniną Moliera z Fredrą i Zapolską. Teraz, dzięki tabletowi, czytam też ukraińskie portale informacyjne i właściwe ten język ma dla mnie coraz mniej tajemnic. Co jest natomiast niezwykle ciekawego. Z podobieństwa obu języków wynika czasem masa dziwnych, a przede wszystkim zabawnych sytuacji. Pewnego dnia zadzwoniła Swiekrucha Natalia. Miałam zapalenie gardła, więc gadałyśmy o sposobach walki z przeziębieniem, a zwłaszcza z infekcją gardła. Swiekrucha Natalia, jak przystało na profesorską córkę i osobę wykształconą polecała mi różne lekarstwa mówiąc, że może w Unii też jest taki medykament. Ja jej na to, że nie lubię lekarstw i wolę domowe sposoby. Ponieważ Swiekrucha Natalia w domowych sposobach też jest dobra więc… poradziła na gardło obwinąć szyję szmatką namoczoną w czymś co określiła: „uksus” Ponieważ rozmawiałyśmy po ukraińsku, a to brzmiało, jak rosyjskie słowo oznaczające „ocet”, więc zaczęłam dostawać schizofrenii i spytałam:
– A to „uksus” po ukraińsku nie jest „ocet”?
Swiekrucha Natalia zamilkła na chwilę i odparła:
– No ocet. A po polsku jak?
– No ocet – odpowiedziałam.
A ponieważ po ukraińsku cebula to „cebula”, a nie jak w rosyjskim „ług”, a kartofle „kartople”, są też „fasola”, „kapusta” i inne, więc umówiłyśmy się, że będzie mi jednak mówiła te słowa po ukraińsku, bo jeśli idzie o warzywa i owoce to w ponad 90% są to takie same słowa. Jak nie będę rozumiała to powiem.
Nauczycielka ukraińskiego ostro walczy z rusycyzmami w moim ukraińskim, więc staram się pilnować. Żadnego janwarja – siczeń. Fiewralja też nie ma. Tylko ljuty.
Z ukraińskim jest jeszcze jedna zabawna sprawa. Pani Profesorowa, czyli Babcia Helenka, całe życie mieszkała na Zakarpaciu (do rodziny należały połacie ziemi między Swalawą i Mukaczewem. Przed wojną były to Węgry i mieszkało tam sporo ludności słowackiej). Gdy pierwszy raz ją poznałam słuchałam jej mowy, jak urzeczona. Oto kobieta mówi po ukraińsku, ale… ze słowackim akcentem. (Na Słowacji byłam wielokrotnie, więc wiem o czym mówię i co słyszę.) Niby teoretycznie to ukraiński, ale… brzmi, jak słowacki. Swiekrucha Natalia widząc moją minę próbowała mi tłumaczyć co Babcia Helenka mówi, ale uspokajałam, że rozumiem tylko po prostu jestem zdziwiona tym akcentem. Wzruszyła ramionami. Dla niej norma. Powiedziałam Ulubionemu o słowackim akcencie babci. Też wzruszył ramionami. Ulubiony, choć rodzice mieszkają na granicy ukraińsko-słowackiej, jakoś nigdy nie był na Słowacji. W czasie podroży poślubnej pojechaliśmy jednak do Besenowej. W Liptowskim Mikulaszu poszliśmy na obiad. Gdy przyszła kelnerka i zaczęła zbierać od nas zamówienie Ulubiony dosłownie wytrzeszczył oczy. Potem powiedział, że połowa wyrazów to jakby ze słownika Babci Helenki i na dodatek wymawiana tak, jak robi to babcia. Niby po słowacku, ale… jak ukraińska babcia. Dopiero wtedy zrozumiał te moje wytrzeszczone oczy.
Gdy pewnego dnia odwiedzał nas zwany przeze mnie Szwagroszczakiem brat Ulubionego, przekonałam się, że ten jeden pień języka ukraińskiego, polskiego oraz słowackiego i czeskiego to jest coś naprawdę niesamowitego. Ze Szwagroszczakiem jest tak, że jak widzimy się na Ukrainie to rozmawiamy po ukraińsku, ale gdy on jest w Polsce to rozmawiamy po polsku. Ponieważ rzecz działa się w Warszawie, więc rozmawialiśmy po polsku. Wróciliśmy ze spaceru po Starówce i spytałam, czy chce już obiad. Szwagroszczak z rozbrajającą szczerością odpowiedział, że on by zjadł i to RYCHŁO, bo jest strasznie głodny.
Zamurowało mnie! Rychło to szybko po słowacku i czesku. Po polsku to raczej staropolszczyzna, która istnieje chyba tylko w związku frazeologicznym „rychło w czas”. Powiedziałam mu o tym, a on na to po chwili milczenia:
– No tak… Dwa lata w Brnie zrobiły swoje. Już mi się wszystko myli.
No bo tak to jest, ze Szwagroszczak, który teraz w Polsce się doktoryzuje z jakichś przerażających informatycznych dziwadeł, wcześniej mieszkał w Czechach. Dlatego z języków słowiańskich oprócz ukraińskiego, rosyjskiego i polskiego zna także czeski. Ten to dopiero ma w głowie mętlik!
Ulubiony po polsku mówi prawie bez akcentu. Zdarza się, że dopiero po bardzo długiej rozmowie ktoś zaczyna się pytać skąd jest, ale przeważnie do głowy mu nie przychodzi, że dla Ulubionego polski nie jest tym „pierwszym” językiem.
Napisałam to wszystko, bo dziś, gdy spóźniałam się w jedno miejsce przypomniała mi się pewna opowieść Halinki, która kiedyś wywołała u mnie atak śmiechu. Otóż jedna z pań, u której Halinka sprzątała, oskarżyła ją o mówienie brzydkich słów przy dziecku. Zdaniem tej pani, Halinka miała przy ośmio- czy dziewięciolatku krzyknąć na cały regulator bardzo brzydki, obraźliwy i plugawy wyraz, którego miejsce jest na płocie, a nie przy uchu dziecka. Halinka zarzekała się, że jak sprząta to milczy i nic nie mówi, a już na pewno nie takie brzydkie słowo. Po chwili jednak coś sobie przypomniała. Oto w czasie odkurzania zadzwonił jej telefon. Odebrała. Po drugiej stronie słuchawki była Sława. Pytała ją o której wróci. Halinka, stwierdziwszy, że ma jeszcze dużo pracy odpowiedziała po ukraińsku krotko. Jednym tylko słowem:
– Pizno.
To było to brzydkie słowo. Jednak, że zostało odebrane wbrew swemu znaczeniu Halinka zrozumiała później (po ukraińsku „piznisze”).
Aha. Słynny toast o „piciu za tę datę”, który podobno jest niemal narodowym toastem, Swiekrucha Natalia po raz pierwszy usłyszała… ode mnie. Skwitowała jednym zdaniem: „Ja się nie dziwię, że na zachodzie mają nas za nieokrzesanych chamów, jak ludzie taki folklor do Unii przywożą.” Cóż… to trochę tak, jakby ktoś na zachód wywiózł taką wersję „niech mu gwiazdka”:
„A kto zdrowia nie wypije taki jest niewdzięczny
będzie wzwód miał raz do roku w dodatku wewnętrzny,”
I pomyśleć, że ja z tej Unii, dumna, że znam trochę ukraiński, przywiozłam na Ukrainę „Szo szo” z takim akcentem, że do dziś, jak sobie sienie przypomnę to się z siebie śmieję. Normalnie Kargul z Warszawy!
PS Podejrzewam, że Polacy jeżdżący do pracy fizycznej na zachód też tak się prezentowali jak moje Ukrainki. No bo to, czego nauczyli po polsku różnych obcokrajowców, możemy znaleźć w sieci.