Przed walentynkami, czyli opowieści o miłości cz. IV

Spread the love

Małżeństwo babci i dziadka ze strony taty, czyli Janiny Karoliny z Adamskich i Bronisława Michała Piekarskiego na pewno nie było małżeństwem z rozsądku. Była to wielka miłość i na dodatek z tragedią w tle. Tragedia, w postaci samobójczej śmierci rodzonego brata dziadka, stała się zresztą przedmiotem moich wnikliwych badań, gdy miałam 19 lat. Nie mogłam wtedy zrozumieć, co się stało, że nagle w szkole Morskiej w Tczewie zmarł 19-letni Zbyszek Piekarski. Prawdy dowiedziałam się szybko, ale na piśmie w postaci dokumentów ujrzałam ją dopiero po śmierci Taty. Napisałam o tym potem, w książce „Dziewiętnastoletni marynarz”: 
Po śmierci Ojca, gdy jego biurko i biblioteka ze swoimi tajemnicami stanęły przede mną otworem, znalazłam teczkę „Zbigniew Piekarski”. Teczkę, którą wielokrotnie miałam w ręku. W niej tkwiła szara zalakowana koperta. Bałam się jej, bo miała napis: „Śmierć Zbyszka”, ale… w końcu zawsze chciałam to wiedzieć. Dlaczego to zrobił? Naprawdę dlatego, że mój dziadek Bronek, a jego brat, żenił się z moją babcią Janiną Adamską?
Otworzyłam. Wypadły stamtąd telegramy zawiadamiające o śmierci, odpis zeznań kolegów i jego wychowawcy, pana Kosko. Wypadły też dwa zdjęcia Zbyszka w trumnie, rachunek za pogrzeb oraz spis rzeczy, które po sobie pozostawił…


Zbyszek na katafalku. Dziś nie robi się takich zdjęć.

Odpisy zeznań kolegów były jednoznaczne:
O godz. 15:40 otrzymałem list od ucznia kursu III Grzybowskiego, adresowany do Zbigniewa Piekarskiego. List ten doręczyłem mu podczas podwieczorku. Po przeczytaniu listu powiedział nam wszystkim, że dostał wiadomość o żeniaczce brata i kilka pocztówek ze znaczkami pocztowymi, ponieważ nie ma pieniędzy aby takowe kupić. Zachowanie jego wydawało mi się bardzo dziwnym. Po pierwsze po przeczytaniu listu oczy jego pałały jakimś dziwnym blaskiem, a po drugie bardzo szybko schował list do kieszeni. Na ogół jednak zachowywał się spokojnie. Podczas pracy w warsztatach nie zauważyłem żadnej zmiany, w każdym bądź razie on jej nie okazywał. Kolacja i zbiórka przeszły także spokojnie, a nawet potem siedzieliśmy razem w klasie i przygotowywaliśmy się do klasówki. Około godz. 22:00 wyszedł z klasy, a po 10 czy 15 minutach dowiedziałem się, że już nie żyje. Sądzę, że targnięcie się na życie nastąpiło właśnie pod wpływem tego listu, który otrzymał po południu, ponieważ zatargów z kolegami żadnych nie miał. To właśnie mogę stwierdzić.
(–) Roland Lidtke II mechaniczny
Tczew, 18 listopada 1924
I drugi:
(…) Dziś podczas podwieczorku kolega Liedtke wręczył Piekarskiemu list, po przeczytaniu którego zwrócił się P. do mnie, mówiąc że brat jego się żeni. Spytałem się, który? „Starszy”, odpowiedział. Na moje pytanie, czy zna brata narzeczoną odpowiedział, że naturalnie zna. Wstając od podwieczorku oznajmił, że jego średni brat ma obecnie bardzo dobrą posadę u jakichś państwa na wsi. Po podwieczorku mieliśmy warsztaty. Podczas całego trwania pracy Z. był zupełnie wesoły, sprzeczaliśmy się, kto ma iść po tytoń. Następnie, kiedy pracowałem przy tokarce, przyszedł do mnie, prosząc o pilnik. Na kolację spóźnił się, ale jadł i pił. Ostatni raz widziałem go w klasie po zbiórce. Siedziałem na ławce z k. Kwiatkiem i k. Starzyńskim, robiłem zadanie. Podszedł Z. do mnie, mówiąc, „Bądź łaskaw daj klucze, bo idę do góry”. Odpowiedziałem: „Jeżeli tak grzecznie prosisz, to proszę”. Dałem mu klucze i od tej pory aż do wypadku Z. nie wiedziałem. To wszystko co pamiętam, co stwierdzam.
(–) Albin Serbinowicz
Tczew, 18 listopada 1924
To zeznania jego najlepszych kolegów. Poza stwierdzeniem, że targnął się na swoje życie po otrzymaniu listu nie ma w nich śladu, że kiedykolwiek któremuś z nich zwierzył się ze swojej miłości. W listach, Jankę wspomina raz. Jest to jedno zdanie dopisane w post scriptum: 
P.S. O ile Mamusia zobaczyłaby Jankę, niech ją Mama przeprosi, że nic dotąd nie napisałem, niech oczekuje cudu, a… napiszę.
Tczew, 9 listopada 1924


okładka „Dziewiętnastoletniego marynarza”
ze zdjęciem Zbigniewa Piekarskiego

Nieszczęście, które wydarzyło się w Tczewie, nie zmienia jednak planów matrymonialnych babci i dziadka i bynajmniej nie jest to spowodowane ciążą, bo pierworodny syn przychodzi na świat 4 lata po ślubie. 
Bronisław Michał Piekarski i Janina Karolina Adamska pobierają się w kościele Najświętszej Marii Panny na Rybakach. Janka dostaje w prezencie ślubnym od jednej z ciotek damski złoty zegarek firmy Schaffhausen. Jedyną cenną pamiątkę, która przetrwa okupację i będzie dowodem, że kiedyś w rodzinie działo się lepiej. Podobno młodzi poznali się na studiach na Uniwersytecie Warszawskim gdzie dziadek studiował matematykę. Po ślubie babcia studia przerwała, żeby zająć się domem. W 1928 roku na świat przychodzi pierworodny syn, który dostaje na imię Antek po swoim dziadku gruźliku, który zmarł w 1922 roku wykończony chorobą i przeżyciami tułaczami w czasie I-szej wojny światowej. Janka jest silnie związana z matką Leokadią Karoliną zwaną Karolcią, której Antoleniek był wielką miłością. Karolcia darzy wnuka wielkim uczuciem i rozpuszcza na wszelkie możliwe sposoby. W 1932 roku dziadkom rodzi się drugi syn – mój tata, Maciej Paweł. 


Janina i Bronisław Piekarscy z synem Antonim

O tym, jak małżonkowie byli ze sobą związani świadczy częstotliwość i treść ich korespondencji. Gdy w 1938 roku dziadek wraz z pradziadkiem Ludwikiem, jako inżynierowie od budowy wodociągów i kanalizacji kanalizują Nowy Dwór Mazowiecki i Modlin wraz z twierdzą, w krążących między małżonkami listach jest wszystko. Opisy dnia codziennego, co powiedziało które z dzieci itd. Urlopy zawsze spędzają razem. W lecie babcia z dziećmi jeździ do Nowego Dworu. Tam dziadek pracuje, a że powietrze świeższe niż w Warszawie, więc miejsce pracy dziadka robi za letnisko. 
Musieli być dobrym małżeństwem skro w 1943 roku zdecydowali się wziąć pod swój dach dziecko z domu dziecka. Decyzja o adopcji obcego dzieciaka to poważna sprawa i nie wyobrażam sobie, by podejmowało ja małżeństwo nie mówiące jednym głosem. Ojciec w swojej książce opisał to, jako coś najnormalniejszego w świecie. 
7 stycznia obiegła Warszawę lotem błyskawicy wieść, że na Dworcu Wschodnim kolejarze zatrzymali niemiecki transport dzieci wysiedlonych z Zamojszczyzny, wieziony do Oświęcimia. Tysiące warszawiaków ruszyło na dworzec. Moi rodzice również. Wrócili tego dnia bardzo późno do domu i z niczym. Na dworcu zastali tylko rozogniony tłum. O dzieciach nikt nic nie wiedział — może nie chciał, a może nie mógł przekazać żadnej informacji.
Przez kilka następnych dni rodzice jeździli na dworzec i wracali z pustymi rękami. Wiadomości o dzieciach były jednak prawdziwe. Ojciec z mamą nie dali więc za wygraną i przez znajomych otrzymali z RGO pozwolenie na wzięcie do siebie zamojskiego dziecka.  Jak opowiadała mama, gdy weszli z ojcem do sierocińca, oczom ich ukazały się gromady wychudłych dzieci, przeważnie w wieku sześciu, siedmiu lat. Wśród malców beztrosko igrających po salach dostrzegła mama chłopczyka stojącego na uboczu na lekko wykrzywionych nóżkach i ssącego smoczek. Ubrany był w spodenki z grubego zielonego welwetu. Spod długich rzęs patrzyło na mamę dwoje lśniących czarnych oczu. Gdy tylko spojrzenia ich się spotkały, malec podreptał do pielęgniarki i schował się za jej fartuch, wyglądając zza niego co chwila ciekawie.
Jak się nazywał? Kim są czy byli jego rodzice? Nie umiał powiedzieć. Czy w ogóle kiedyś mówił? Czy może wskutek przeżyć zatrzymał się nagle w rozwoju? Nikt nie umiał odpowiedzieć na te pytania. Jego dziecięcy współwięźniowie z transportu nic o nim nie wiedzieli. Nikt z nich nie pamiętał, skąd go zabrano. W sierocińcu nadano mu imiona Krzyś Dionizy.
Gdy mama wzięła go na ręce, popatrzył na nią nieufnie. Gdy pocałowała go w policzek, żachnął się i podrapał rączką miejsce pocałunku, a jego duże, czarne oczy zrobiły się jeszcze większe. Mama zaczęła go kołysać na ręku, coś opowiadając, aby go zainteresować, aby zyskać jego sympatię i względy. Po pewnym czasie zapytała: „Krzysiu? Czy pójdziesz ze mną?” Oczy jego znów się poszerzyły. Popatrzył to na mamę, to na pielęgniarkę i powiedział cicho: „Tia.”
Krzyś Dionizy, którego prawdziwe imię i nazwisko brzmiało Jan Tchórz został moimi dziadkami aż do końca wojny, przeszedł z nim Powstanie i obóz przejściowy w Pruszkowie, a także tułaczkę do Częstochowy. 
Babcia była osobą praktyczną i kierującą się zdrowym rozsądkiem. Ojciec wielokrotnie opisywał, że to ten jej zdrowy rozsądek uratował im życie, gdy na Sadybie kapitulowało powstanie i do piwnicy, w której się schronili weszli Niemcy. 
Wszyscy z piwnicznego korytarza rzucili się w głąb, do naszej piwnicy, przewracając, co było po drodze, i wylewając nieczystości. Jakiś dziecinny głos pytał wśród spazmów, czy nas rozstrzelają. Ojciec z determinacją sięgnął po wiszący na ścianie sztucer, żołnierz wydobył zza pasa granat. Zrozumiałem — lepiej zginąć z bronią w ręku jak wolny… Matka podeszła do ojca i łagodnym, ale stanowczym ruchem wyjęła mu sztucer z ręki i rzuciła za stojący pod ścianą kufer. Opaskę zdjął już ojciec sam. Zniknęła ukryta za dekoltem matki. 
Babcia była wtedy w ciąży, bo jeszcze w 1944 roku dziadkowie, mimo ciężkich okupacyjnych warunków i wychowywania dziecka z Zamojszczyzny zdecydowali się na jeszcze jedno własne. Swojego najmłodszego syna urodziła w Częstochowie, gdzie przebywali po upadku Powstania. Dziadek, którego w obozie przejściowym w Pruszkowie rozdzielono od babci zdążył na ten moment wrócić. 
Tego samego dnia wieczorem zauważyliśmy, że z mamą jest coś niedobrze. Bladła, pociła się bardzo. Po pomocy naszły ją silne bóle. Ojciec chciał natychmiast iść po akuszerkę. Matka, z trudem opanowując ból, kategorycznie zaoponowała: „Nie po to uciekłeś z obozu, żeby teraz w głupi sposób zginąć!” Z przodu i z tyłu były koszary, a w nich najgorsza swołocz. Noc ciemna. Zanim ojciec dojdzie do wartownika, zanim zdąży cokolwiek wyjaśnić, zastrzelą. Matka powiedziała, że wytrzyma do rana.
I wytrzymała.
Natychmiast gdy zaczęło szarzeć, ojciec wyszedł. Przez otwór w płocie dostał się na pusty plac i szedł prosto na wartownika przed koszarami przy ulicy Mickiewicza. Z daleka głośno, najpierw po niemiecku, a potem po rosyjsku, wyjaśnił cel swej wyprawy. Wartownik łaskawie zezwolił przejść. O szóstej godzinie ojciec był już z powrotem z panią Kaczorową.
Mnie wyproszono z domu. Poszedłem do sąsiadki na pierwszym piętrze, do pani Ireny Chyry. Nerwowo chodząc po mieszkaniu, gryzłem palce. Zdawałem sobie sprawę z sytuacji, w jakiej była matka. Miała trzydzieści dziewięć lat i za sobą trzy i pół miesiąca ciężkich przeżyć. Czy wytrzyma? Czy dziecko będzie żyło?
Po półgodzinie zawołał mnie ojciec. „Masz brata”, oświadczył z radością. Odetchnąłem z głęboką ulgą.
Braciszek darł się wniebogłosy, gdy pani Kaczorowa poddawała go pierwszej kąpieli. O honorarium nie chciała słyszeć. Mało tego, przyniosła ze sobą prześcieradła, pieluchy, a dla mamy koszulę i szlafrok. Obiecała przyjść jutro. (…) 
„Jakie damy mu imię?”, zapytał ojciec. „Już dawno zdecydowałam, jak jeszcze ciebie nie było — odpowiedziała matka. — Myślałam stale o tobie i o Antku i powiedziałam sobie, że dam dziecku wasze imiona. Który z was pierwszy wróci, jego imię będzie pierwsze. Niech będzie więc Bronisław Antoni.
O tym, że musieli być ze sobą bardzo związani świadczy też ilość ich wspólnych zdjęć. Jak na tamte czasy i w porównaniu z innymi zdjęciami, jest ich niezwykle dużo. Przyznam, że więcej niż wspólnych zdjęć moich rodziców. 


W szpitalnym ogrodzie.
Mój tata, jego młodszy brat Bronek oraz babcia z dziadkiem

Dziadkowie wspierali się w chorobie. W 1949 roku babcia przeszła ciężką operację raka krtani. Krtań jej usunięto i wstawiono rurkę tracheotomiczną. Od tej pory mówiła już tylko szeptem. Ta historia znalazła zresztą potem odzwierciedlenie w mojej „Klasie pani Czajki”, gdzie mama jednego z bohaterów też zachorowała na tę sama chorobę. Babcia chorowała często. Miała słaby wzrok, stąd liczne operacje oczu i słabe serce.


Dziadkowie Janina i Bronisław Piekarscy
z synem Bronkiem i prababcią Karolcią

Jednak to dziadek zmarł pierwszy. Było to jeszcze przed moim urodzeniem. W 1960 roku 13-go stycznia na 13-tej sali szpitala na Płockiej najprawdopodobniej na raka płuc. Babcia przeżyła go o całe 14 lat. Musiała go bardzo kochać i bardzo zanim tęsknić. Mama opowiadała, że kiedyś (lata 70-te) weszła do niej do domu, a babcia siedziała w kuchni przy stole z twarzą ukrytą w dłoniach.

– Czy mamie słabo? 
– Nie przeszkadzaj! Jestem z Bronkiem w Adrii. Podłoga wiruje! Nie przerywaj! Jeszcze jeden taniec!
Cóż… jak głosi stugębna rodzinna plotka, gdy w 1936 roku prababcia Karolcia zdecydowała się zbudować dom na Saskiej Kępie (dla siebie, a także swojej córki, zięcia i wnuków) musiała go przykryć dachem już na wysokości pierwszego piętra. Na drugie piętro nie starczyło pieniędzy, bo Janka z Bronkiem przetańczyli je w Adrii, najmodniejszej knajpie w przedwojennej w Warszawie. Myślę często, że mieli rację. Gdyby dom był większy, pewnie zostałby upaństwowiony. A tak… ostał się i dom i wspomnienia.
W rodzinie była tylko jedna osoba, która babci nie lubiła. To jej teściowa, a moja prababcia Zofia Konstancja z Ruszczykowskich Piekarska. Do końca swojego życia obwiniała Jankę o śmierć najmłodszego syna. Wypominała to w czasie każdej sprzeczki. W momentach, gdy dochodziło między nimi do większych spięć obie kobiety przechodziły na formę „per pani” i tylko tak się do siebie zwracały. O ironio babcia też straciła dziecko. Przecież mój stryj, a jej pierworodny syn Antek, zginął w Powstaniu Warszawskim, jako piętnastolatek. Tragedia synowej jednak nie zmieniła prababci Zosi, choć w pewnym momencie los skazał ją na opiekę synowej. 
Czy Janka była ładna? Mnie się wydaje, że nie bardzo. Coś jednak w sobie musiała mieć. Kilka lat temu mój kolega siedząc przy stole długo obserwował jej portret i spytał o nią. Powiedziałam, ze to moja babcia. Odparł, że ma w sobie coś takiego, że bardzo przyciąga. Może to tłumaczy fascynację jej osobą Zbyszka, który targnął się na swoje życie?


Portret Janki z Adamskich Piekarskiej. tak wyglądała niedługo po ślubie.

Babcię Jankę pamiętam jak przez mgłę. Zmarła, gdy byłam jeszcze przedszkolakiem. Rodzice nie wzięli mnie ze sobą na jej pogrzeb, bo mama uznała, że cmentarz to nie miejsce dla dziecka. Do dziś mam do niej o to duży żal. Sama, uważając, że śmierć jest częścią życia zabieram syna na pogrzeby. Pożegnania bliskich trzeba uczyć się od małego.

Babcia jawi mi się jako osoba pogodna i żarliwa patriotka, a także osoba z silnym charakterem. Pamiętam, że szeptem czytała mi bajki. Bardzo to lubiłam. Nad jej łóżkiem wisiał krzyż z powstańczego grobu Antka. Dziś antkowy krzyż wisi u mnie w dużym pokoju, a książeczki, które mi czytała ma mój syn. 
Mama zawsze mówiła, że podziwiała w teściowej duży dystans do siebie. Miałam podobno dwa lata, gdy chodziłam po domu kręcąc tyłkiem i mówiąc przy tym: „Szu szu szu”. Mamę mocno zainteresowało, co to za zachowanie. Babcia wiedziała od razu:
– Ona mnie przedrzeźnia! 
A gdy w dziecięcym ataku histerii rzuciłam się na ziemię, by tupać i domagać zabawki zachichotała i powiedziała:
– To ja! Po mnie to ma! 
Na pewno po niej odziedziczyłam pyskatość, bo są ślady jej pyskowania w szkolnym dzienniczku z pensji pani Kurmanowej. Na pewno po niej odziedziczyłam upodobanie do olewania szkoły i wagarów oraz zaliczania wszystkiego w ostatniej chwili, bo ślady takich zachowań również są w dzienniczku. Dowiedziałam się o tym oczywiście już jako osoba dorosła. Ale mam nadzieję, że odziedziczyłam po niej nie tylko to. Że dzielność również. Z histerii i tupania, bo coś chcę natychmiast, już dawno wyrosłam. Nawet nie pamiętam, jak to jest musieć mieć coś zaraz. Z czasem człowiek uczy się cierpliwości. Wyrosłam też z wagarów i szkoły… Czasem myślę, że na szczęście, a czasem, że niestety.

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...