Przed walentynkami, czyli opowieści o miłości cz. III

Spread the love

Zawsze mnie zastanawiało, czy w czasach, gdy niektórzy pobierali się z rozsądku pojawiała się miłość? Sądząc po literaturze – tak. Zarówno w „Nocach i dniach” Marii Dąbrowskiej, Barbara w końcu uświadamia sobie, że jednak kocha Bogumiła. Tak samo w „The Pallisers” Anthony Trollope’a, Glencora Palliser też pod koniec życia dochodzi do wniosku, że jednak Plantagenet jest jej miłością. Jak było z moimi dziadkami ze strony mamy? 
Babcia Konstancja z domu Kurzyńska urodziła się w 1898 roku w czworakach w Zwierzyńcu nad Wieprzem w rodzinie chłopskiej. Była podobno najładniejszą z córek mojej prababci Katarzyny Czochry. Prababcia miała zresztą już jedną córkę zanim wyszła za mąż. Panieńskim dzieckiem była Anna, bo jak głosiła rodzinna legenda – prababcię ktoś zgwałcił. Czy tak było naprawdę? Nie wiem. Wiem, że Stanisław Kurzyński, mój pradziadek wziął sobie pannę z dzieckiem i miał z nią kolejne pięcioro dzieci. W tym moją ukochaną babcię Konstancję, zwaną Kocią. Mieszkali na Roztoczu, a dokładnie w Zwierzyńcu nad Wieprzem. Był to folwark rodu Zamojskich, a zwyczaj był taki, że hrabina trzymała do chrztu dzieci „swoich” folwarcznych chłopów. Tak została chrzestną matką mojej babci. Dla dzieci organizowała w pałacu ochronkę. Tam uczyła je pisać i czytać. Nauczyła tego również moją babcię. Pradziadek niestety wolał zaglądać do kieliszka. Na wódkę w domu było zawsze. Na dzieci nigdy. Dlatego do szkoły babcia chodziła tylko miesiąc. Marzyła o innym życiu. Znała je z kina, które uwielbiała, a które kilka razy zajechało do Zwierzyńca. Marzyła też o prawdziwej miłości – takiej, jak w powieściach Sienkiewicza, które do końca życia darzyła wielkim sentymentem. Myślę, że najbardziej chciała być Baśką Wołodyjowską i coś z Baśki w sobie miała. 


Konstancja (z lewej) z ukochaną siostrą Manią

Rodzina babci jest niezwykle biedna. Posagu więc babcia nie ma, ale jako jedna z najładniejszych dziewczyn w Zwierzyńcu, ma wielu starających się. Wybiera jednego. Niestety ukochany – legionista Piłsudskiego – ginie podczas I Wojny Światowej. Babcia jest zrozpaczona. Nawet myśli o samobójstwie. Siostry tłumaczą, że bez sensu. A i starający nie odpuszczają. Babcia chodzi z nimi na spacery i wysłuchuje komplementów. Zdecydować się jednak nie umie, a czas leci. Ma już 25 lat. 


Konstancja  Kurzyńska

Jeden ze starających się jest tak natarczywy, że widząc ją na spacerze z innym przybiega z rewolwerem i mówi, że jak go nie wybierze zastrzeli siebie, ją i tego, z którym spaceruje. Babcia wielokrotnie opowiada mi, jak wyrywa z ręki rewolwer i wyrzuca do przydrożnego rowu, a potem ucieka do domu. (Rów nawet mi pokazywała, ale cztery lata temu na próżno szukałam tego miejsca). Wśród starających się o jej rękę jest pewien dużo od niej straszy, bo o 14 lat i mocno łysy ogrodnik – Julian Stec. Urodzony w 1886 roku, osierocony w dzieciństwie przez matkę, wychowywany przez złą macochę niczym z bajek. Jest wykształcony, niezwykle kulturalny, z dobrą pracą, obeznany w świecie, znający języki, no i… bohater wojenny. Zgłosił się na wojnę polsko-radziecką, jako ochotnik. Ranny w nogę podczas walk nad Wieprzem został odznaczony przez marszałka Józefa Piłsudskiego. Babcia jednak nie chce łysego. Umawia się na randkę z rudym młodzieńcem z Poznania. Podczas spaceru słyszy:

– Panno Konstancjo, pani z tym chodziła, z tamtym chodziła i za żadnego pani nie wyszła. 
– A co mi tu pan będzie wypominał starających się? Za pana też nie wyjdę! – Odpowiada babcia i zostawia osłupiałego Poznaniaka na środku drogi. Biegnie do żony ciotecznego brata. Jest mocno zdenerwowana. Decyzję podejmuje natychmiast. Do domu kuzynostwa wpada jak po ogień i od progu woła:
– Korzeniowska! Biegnijcie po łysego ogrodnika. 
Żona kuzyna biegnie i po chwili wraca z moim dziadkiem. 
– Panie Stec – mówi babcia. – Zdecydowałam się wyjść za pana. Ślub możemy brać natychmiast. 
– Bardzom kontent pani Konstancjo, ale nie mam odpowiedniego ubrania. 
– Ja za pana mogę wyjść tak, jak pan stoi. 
No i pobrali się. Ślub był w zwierzynieckiem kościele na wyspie, tym ufundowanym przez Marysieńkę Sobieską. Najpierw mieszkali w Zwierzyńcu. Tam na świat przychodzi czwórka ich dzieci – Stefan, Zosia, Halina (moja mama) i najmłodsza Danusia. 


Konstancja i Julian Stec z dziećmi
Zosia, Halinka (moja mama) i Stefan (Danusia w brzuchu)

Niestety gęb do jedzenia jest więcej. Codziennie schodzą się krewni babci na żarcie i wódkę. Julian Stec, wykształcony w szkole ogrodniczej Ulricha w Warszawie, a potem w szkole ogrodniczej na Krymie ma dobrą pracę ogrodnika kolejowego. Zaczyna tworzyć się wielki węzeł kolejowy we Włodawie i Chełmie i tak pojawia się okazja wyprowadzki ze Zwierzyńca i zarabiania już tylko na swoją rodzinę. Dziadek dostaje propozycję objęcia posady w Chełmie. Zabiera żonę z dziećmi i tak w 1934 roku wszyscy lądują w wielkim domu przy Rampie Brzeskiej. Dziadka stać na zatrudnienie pomocników do pracy w ogrodzie, a także baby do prania i do gotowania. Babcia wreszcie ma pod nosem kino, które tak uwielbia. Jest na wszystkich premierach, a niektóre filmy o miłości ogląda wiele razy – np. „Gehennę”. Dziadek jest filut. Ma ogromne poczucie humoru. Często się z babcia przekomarzają. Uwielbia się z nią drażnić. Jak chce wzbudzić zazdrość wsadza pod poduszkę zdjęcie nagich murzynek, które wycina z prenumerowanego „National geographic”. (Babcia i tak nie zna angielskiego). Jak babcia go zdenerwuje wyciąga zdjęcie spod poduszki i śpiewa:„wyświetlają filma niczem to Afryka / chodzą tam kobity całkiem bez stanika.” Babcia z reguły puka się w czoło. Przeżywają razem ponad 30 lat. Julian przechodzi na emeryturę. Związany z przedwojennym PPS-em Józefa Piłsudskiego przeżywa wielkie rozczarowanie PRL-owską rzeczywistością. Rozczarowania się zresztą spodziewa. W końcu walczył z sowietami w 1920 roku, widział 17 września 1939 w Chełmie i tamże 22 lipca 1944. Zostaje mu tylko humor. Choruje na serce, ale choroby to nie powód, by nie żartować. Pewnego razu każe babci biec po lekarza, bo umiera. Jest niedziela. Zdenerwowana babcia zbiega pół miasta, ale lekarza nie znajduje. Zrozpaczona wraca do domu. Julian czuje się już lepiej i na tłumaczenie Konstancji, że lekarza nie znalazła mówi:
– Nie ważne. Ważne, że się trochę przeszłaś! 


Babcia z dziadkiem pod koniec lat 50-tych
(Czyż po samym uśmiechu dziadka nie widać, że musiał być filut?)

To zdanie funkcjonuje w rodzinie do dziś. Ja też tak sobie mówię, jak wyjdę coś załatwiać i nic mi się nie uda. Myślę też wtedy o dziadku, którego nigdy nie poznałam. Julian umiera w 1960 roku. Pewnego dnia do późnego wieczora gra z babcią w karty i szczypie ją w tyłek. A wykorzystując momenty nieuwagi oszukuje, by wygrać. Babcia śmieje się, ale i kłóci z nim, że taki stary i głupi. Rano babcia budzi się, ale leżący w łóżku obok mąż nie wstaje. Okazuje się, że zmarł we śnie. Babcia karty wrzuca do pieca. Przez wiele lat nie bierze do rak żadnych kart. Dopiero, gdy ja przychodzę na świat, uczy mnie wszystkich karcianych gier i opowiada o dziadku. Pytam kiedyś, czy go kochała. Odpowiada, że chyba tak, bo bardzo jej go brakuje. Ale chyba nie była to taka miłość, jaką sobie wyobrażała mając naście lat. Często jednak opowiada o jego powiedzonkach, żartach i wygłupach. Nigdy nie wspomina ukochanego, który zginął w okopach I wojny światowej w Legionach Piłsudskiego. Dziś nikt już nawet nie wie, jak miał na imię. Chyba naprawdę dziadek zastąpił go w sercu babci.

Print Friendly, PDF & Email

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...