Gdy byłam dzieckiem zaczytywałam się książkami Hanny Ożogowskiej. Jej „Chłopak na opak” oraz „Raz gdy chciałem być szlachetny” mam nawet z autografem, bo dostałam na pocieszenie w chorobie, kiedy miano mi stawiać bańki. Dlatego autorka napisała w dedykacji „bańki to bajki”! Było to… bagatela 35 lat temu! Wspominam książkę Ożogowskiej, bo to tam był rozdział o tym, jak to miała być lekcja o hienie i wszyscy się ucieszyli i czekali na obejrzenie z bliska prawdziwej hieny, a tymczasem rzeczywistość okazała się zupełnie nudną lekcja o… higienie. No niestety higiena jest nudna. I pewnie dlatego w Polsce (i nie tylko) jest z nią na bakier.
Kilka lat temu w tramwaju na środku mostu Poniatowskiego próbowano otruć mnie odorem spod pachy. Szybko okazało się, że gdy ze wstrętem odwracałam głowę śmierdziuszek rozpoczynał penetrację mojego plecaka. To stara złodziejska metoda zwana metodą „na skunksa”. Złodziej się nie myje, razi niczym skunks spod ogona tym, co wydzielają jego gruczoły potowe umiejscowione pod obowiązkowo włochatą pachą i gdy ofiara pod wpływem odoru tej trucizny odwraca głowę łaknąc tlenu, złodziej przeszukuje jej rzeczy. Wtedy złodziejowi się nie udało, bo ostrzegła mnie jakaś pasażerka. Złodziej na moje pytanie: „Znalazł pan coś ciekawego?” cofnął rękę z plecaka, ale nie tracąc rezonu spytał, czy… „zrobię mu laskę”. Usłyszawszy w odpowiedzi, że na to żadnych szans nie ma wysiadł, by wsiąść z powrotem, ale do innego wagonu. Ja jednak też wysiadłam na środku wiaduktu, by zaczerpnąć tlenu, bo smród spalin wydawał się bardziej przyswajalny od tego co emitowała pacha złodzieja. Zatrzymałam wtedy przejeżdżającą taksówkę. Pożaliłam się taryfiarzowi opowiadając o niemożliwym do wytrzymania smrodzie, a on mi na to dosłownie tak:
– Pani! To jest nic! Kiedyś wziąłem babkę. Siedziała tak jak pani z przodu. I mi długopis wypadł na podłogę. Schyliłem się, by go podnieść, a jej tak waliło z broszki, że nie ma pani pojęcia!
No nie miałam pojęcia i mieć nie chcę. Tekst taksówkarza wbił mnie w fotel i odebrał mowę na dalszą część podróży. Ale… cóż. Prawda jest taka, że my Polacy niestety nie lubimy się myć. Mój informatyk wielokrotnie przysyłał mi do naprawy i konfiguracji domowego sprzętu tak zwanego „Skunksika” – młodego człowieka, który chyba nigdy się nie mył. Musiałam wietrzyć po nim mieszkanie. Niestety osobliwy zapaszek nie ulatywał zbyt chętnie. Wietrzenie zawsze trwało. Pewnego razu przeprowadziłam rozmowę z jego pryncypałem.
– Błagam – powiedziałam. – Rozumiem, że to świetny fachowiec, ale mój nos tego dłużej nie zdzierży.
Pryncypał skierował „Skunksika” do pracy na terenie miejscowego warsztatu. Wiem, że dość długo wchodził tam na wdechu aż zdecydował się na ostateczną rozmowę, po której „Skunksik” zniknął z jego firmy bezpowrotnie.
Ale Skunksik nie był jakimś rzadkim wyjątkiem jak wielokaratowy brylant. Skunksików pełna nasza Polska cała. Są one płci obojga. Gdy nadchodzi wiosna i kobiety zaczynają nosić sandały ze zgrozą oglądam ich zagrzybione paznokcie, wżarte w stopy tony brudu itd. Ale i z rękoma jest nie lepiej. Czarne, obtłuczone i połamane paznokcie to polska norma. A o zębach tylko nieśmiało napomknę, bo braki od piątki w głąb to nasz krajowy standard. My – Polacy jesteśmy po prostu brudasami.
Nie dalej jak miesiąc temu wybrałam się z kumplem-pisarzem Konradem Lewandowskim na dokumentację do jego książki do powiatu węgrowskiego. (Pisałam tu w swoim czasie o ludowych metodach.) Jednym z naszych informatorów był poznany przez niego na jakimś rycerskim konwencie mechanik samochodowy o urodzie przerośniętego i niezwykle brudnego krasnala ogrodowego. Gdy faceta ujrzałam pierwszy raz zwyczajowo podałam rękę na powitanie i… od razu pożałowałam. Ręce ów krasnal miał bowiem tak brudne jakby przed chwilą wybierał nimi obornik. W przelocie pomyślałam, że może powie, że przeprasza, ale nie umył i ręki mi nie poda. Jednak nic takiego się nie stało. Gość w ogóle nie miał problemu z własnym syfem. Pewnego popołudnia zaprosił nas na herbatę. Pojechaliśmy ochoczo i… pierwszy szok przeżyliśmy wjeżdżając na podwórko pełne samochodowych wraków. Konrad zdążył tylko rzucić w przelocie, że obejście wygląda jakby żywcem wzięte z filmu „Od zmierzchu do świtu”. Coś było z prawdy w tym stwierdzeniu. Za wrakami aut, w blasze których odbijało się światło księżyca stała parterowa chałupa. Weszliśmy do środka przez sień, w której śmierdziało trupem. Znam świetnie ten zapach, ale już mniejsza o to skąd, bo to historia o której pisać nie chcę. Tuż za sienią była wielka izba – na pewno kuchnia, co wywnioskowałam po palenisku. W kuchni krzątała się żona gospodarza. Ciemnowłosa kobieta w podartych legginsach w kwiatki. Wraz z nią była tam jej córka z wyraźnymi ubytkami w zębach oraz na oko pięcioletnia jasnowłosa wnuczka, niemiłosiernie brudna na twarzy, która wyglądała zza pleców mamy i babci wołając co chwilę: „A kuku!”.
W pokoju, do którego nas zaproszono stała zawalona rzeczami wersalka, brudna ława, dwa zapadnięte fotele i taboret. Był też regał na którym stal niemiłosiernie „śnieżący” i trzeszczący telewizor, na którym trudno było cokolwiek rozpoznać. Za oknem wył wiatr, a my siedzieliśmy przy brudnej ławie, na której po chwili pojawiły się kanapki z ogórkiem i ciasto, które my przynieśliśmy jako gościniec. Biorąc do ust kanapkę (co robiłam przez grzeczność) starałam się za wszelką cenę odsunąć od siebie wizję brudnych rak gospodarzy, którzy kroili zarówno wędliny jak i chleb i ogórka. A brudne ręce wycierali – pan w brodę, a pani w kwieciste legginsy. Po mniej więcej pół godzinie Konrad wyszedł na zewnątrz, a wróciwszy spytał, czemu kury siedzą na drzewie. Otrzymaliśmy odpowiedź, że dlatego, żeby lis ich nie zjadł, bo kurnika nie ma, a co za tym idzie brak jest grzędy. Po kolejnym kwadransie ja pełna obaw spytałam czy mogę skorzystać z toalety. Zaproszono mnie do kuchni gdzie na blacie obok wędliny i chleba stało opakowanie ludwika, popielniczka pełna petów i rolka papieru toaletowego. Gospodyni poradziła odwinąć sobie trochę papieru i powiedziawszy, że toaleta u nich zepsuta zaproponowała, że zaprowadzi mnie tam, gdzie i oni się załatwiają. Przez śmierdzącą trupem sień wyszłam na zewnątrz. W zupełniej ciemności szłam za gospodynią, która oświetlała sobie drogę wąskim strumieniem światła sączącego się z latarki. Nagle zatrzymała się. Wręczyła mi latarkę i powiedziała:
– To tu. Weź latarkę, byś trafiła z powrotem.
To powiedziawszy zniknęła w ciemności. Zdezorientowana poświeciłam sobie pod nogi. Oczom moim ukazało się siedlisko „grzybów papierzaków”. Tak we „Włatcach móch” nazwał Maślana ludzkie odchody przykryte papierem toaletowym. Byłam tak wstrząśnięta, że niech pozostanie moją tajemnicą jak sobie poradziłam. Wyjawię tylko, że odwinięty z rolki papier toaletowy woziłam nietknięty w kieszeni kurtki dobry tydzień. Podobno, gdy wróciłam do izby byłam bladozielona. Dlatego wieczorem przy winie Konrad zadał mi pytanie o wrażenia z toalety. Po prostu moja mina nie dawała mu spokoju. Jednak wtedy dzięki latarce mogłam zorientować się jaki to trup „daje czadu” w sieni. Był to ociekający krwistymi resztkami mięsa szkielet barana. Tak wyjaśniła się tajemnica pierogów z baraniną, które brudnymi dłońmi lepiła gospodyni.
Gdy z wizyty wróciliśmy do hotelu zarządziłam wino. Bo tego na trzeźwo się nie da, a jednak czasem „na frasunek dobry trunek”. Przy flaszce różowego napoju opowiadaliśmy wrażenia i coraz bardziej wstręt ustępował śmiechowi. Konrad stwierdził nawet, że dzięki naszym przeżyciom ma niespodziewany, ale jakże ciekawy wątek do swojej powieści. I tak roztoczył przede mną wizję, która z pewnością ucieszy fanów jego twórczości.
Otóż w pewnym momencie akcja będzie się działa w Domu Wampirów. Wygląd domu to mieszanina obejścia z wrakami aut z opuszczonym domem w szczerym polu, który widzieliśmy po drodze (patrz zdjęcie). W Domu Wampirów mieszka mąż wampir, żona ghulica, córka strzyga i tylko wnuczka jest normalna. Żona ghulica żywi się trupami przynoszonymi z pobliskiego drzewa wisielców. Mąż wampir, ponieważ jest kulturalny, więc zabrania trzymania trupów w domu. Dlatego leżą one bezładnie w sieni i rozkładają się wydzielając osobliwą woń.
Wczoraj pojechaliśmy po raz drugi do „Domu Wampirów”. Konrad postanowił uraczyć żonę na święta prawdziwą kurą. Umówił się z gospodarzem-wampirem na zakup dwóch sztuk drobiu, który nie wie co to kurnik za to świetnie zna rozkład niejednego volkswagena. Jako prawdziwy facet, sam chciał je zaciukać, a w moim bagażniku przewieźć. Z pełnego trupów samochodów obejścia wampira mieliśmy zabrać trupy kur. (Gospodarz-wampir jest mechanikiem samochodowym stąd te wraki). W wielu trupach aut siedziały kury, które chyba dzięki temu, że mogły znosić jaja we wraku zachodniego auta nie skarżyły się na brak kurnika. Do Domu Wampirów jechało się wyboistą drogą i po stu metrach zakopałam się w błocie. Samochodem ani w przód ani w tył ani w bok. Zaczęłam dzwonić po assistance, ale mechanik-wampir zaoferował wyciąganie ciągnikiem. Najpierw jednak zaprosił na herbatę. W sieni znów śmierdziało trupem. A pokój i kuchnia za dnia wydawały się jeszcze bardziej przerażające. Zrezygnowałam z poczęstunku i zajęłam się samochodem patrząc ze zgrozą na nogi mechanika-wampira odziane w klapki „kubota” założone na niesamowicie brudne skarpety. Tak obuty mechanik-wampir łaził po błotnistym obejściu gładząc się brudną ręką po siwej brodzie. Nie chcę się wdawać w motoryzacyjne szczegóły, więc powiem tylko, że wyciąganie auta z błota przez wampira-mechanika było obfitującą w dramatyczne zwroty akcji przygodą, której skutki kosztowały mnie ponad sześćset złotych w warsztacie.
I tak myślę… Oj bliższa jest pewnym ludziom hiena niż higiena. Bo pewnie tych kosztów naprawy auta bym nie ponosiła, gdyby wampir-mechanik chciał ruszyć nie tylko ciągnikiem, ale i łopatą. Ale przecież łopata w pewnych sytuacjach jest jak szczotka. Służy od sprzątania. Szkoda, że to dla niektórych sprzatanie i mycie się jest nudne i tak odrażające jak dla mnie ten syf, o którym tu napisałam. A dla wielu zwierząt przerażająca jest hiena.