Tegoroczny mój wyjazd na targi książki do Lwowa to tak naprawdę z jednej strony podróż poślubna, a z drugiej oficjalna premiera ukraińskiej wersji „Klasy pani Czajki”. Pewnie dlatego patrzę na Ukrainę innymi oczami. Bo tak to jest jak prywatność miesza się z zawodowym życiem. Wesoło było już na granicy. Pierwszy raz coś przemycałam. Były to… 24 jajka kurze. Prawda jest jednak taka, że po drodze z Warszawy do granicy odwiedzaliśmy rodzinę. Jako, że to pierwsze wizyty po ślubie – każdy chciał ugościć. Ciocia przygotowała kapuśniak i kotlety, jedna cioteczna siostra lody i kawę, a druga, którą odwiedziliśmy w aptece, gdzie pracuje, nie chciała być gorsza i jako, że nie mogła nas podjąć nawet kawą, zapakowała woreczek lekarstw – aspirynę, tymianek z podbiałem i tribiotic na ranę. Dalej było tylko ciekawiej… Stryj Janek (czyli przyszywany brat ojca – uratowane przez moich dziadków dziecko Zamojszczyzny) też chciał ugościć. Ponieważ nie byliśmy w stanie już jeść, więc… zapakował na drogę 24 jaja. Ale jaja, co? Dalej pojechaliśmy do mojej matki chrzestnej. Tam zostaliśmy na noc. Staruszka ugościła jajecznicą, bo jej siostrzeniec u którego mieszka, ma kury. Pomyślałam więc, że nie będę jej dawać jaj, bo to tak, jak wozić drzewa do lasu. Z kolei wyrzucać jaja do rowu szkoda. I tak wylądowaliśmy z Ulubionym na granicy z kontrabandą liczącą 24 kurze owoce, mogące służyć za niebezpieczne naboje! Uznałam, że jak celnicy zajrzą do samochodu i znajdą jaja, to udam głupią, która o jajcach zapomniała i dam im jajca w prezencie. Szybko jednak okazało się, że nikt nigdzie nam nie zaglądał. Ale cóż… nie łaziliśmy nerwowo po granicy, nie konwersowaliśmy z innymi podróżnymi, nie mieliśmy w samochodzie opon na sprzedaż ani baniaka z benzyną. Nie wyglądaliśmy też podejrzanie. I tak… przekroczyliśmy granicę z jajcami pod siedzeniem. Zawieziemy je mamie do Użhorodu. Obawiam się jednak, że kobieta na widok jajec z polski padnie ze śmiechu trupem!
Do Lwowa przyjeżdżamy w środę. Targi zaczynają się następnego dnia. Mamy więc popołudnie na wędrówkę po okolicy. Jemy w knajpce, koło katedry świętej Elżbiety. Kartoflana chata jest restauracja na wzór południowoamerykański, ale WC to „klasyczny Małysz”, czyli brodzikopodobna dziura w podłodze z miejscem na stopy. Trzeba tam przybrać pozycję narciarską.
Po jedzeniu idziemy na przechadzkę. Miasto, w którym byłam kilka razy, tym razem przywitało mnie nie tylko pięknymi dziewczynami ubranymi jak nie przymierzając i nie obrażając nikogo – tirówki, ale też dziwnymi biznesami. Oto na ulicy, na której stoi nasz hotel („Reikartz dworzec”) zobaczyliśmy siedzącą panią. Przed nią stała łazienkowa waga, a obok kartka, że zważenie się na wadze kosztuje pół hrywny.
Na Prospekcie Swabody za 10 hrywien można wejść do turnieju podciągaczy na drążku. Jeśli na kręcącym się drążku utrzymasz się dłużej niż dwie minuty wygrywasz stówę. Prospekt Swabody – od zawsze pełen jest handlarzy pamiątek. Ponad połowa to strasznie nacjonalistyczne przedmioty. Można kupić proporczyki Bandery, Symbole Upa itd., a także magnesy z napisem: „dzięki ci Boże, że nie urodziłem się Moskalem”. Wrogie nastawienie do języka rosyjskiego jest tu wyczuwalne. Niedaleko pomnika Tarasa Szewczenki stoi „fanzona ukraińskiej mowy”. To protest przeciwko zrównaniu języka rosyjskiego z ukraińskim.
Wieczorem spotykamy się na kolacji z wydawcą. Charkowskie wydawnictwo „Szkoła” to rodzinny biznes. Witalij Fiedenko prowadzi go z dwoma synami: Wasylem i Andriejem. Fedienkowie zdecydowali się wydać moją książkę, bo im się spodobała. Przyznali jednak, że to debiut wydawniczy jeśli idzie o wydawanie książek zagranicznych pisarzy i książek dla nastolatków. Do tej pory wydawali tylko książki edukacyjne, a jeśli literaturę – to dla dzieci. Tak więc „Klasa pani Czajki” toi wydawnicza próba zaistnienia na ukraińskim rynku z czymś innym. Biesiadujemy do 23-ej, ale ja padam. W końcu to ja prowadzę samochód, więc mam pod butem ponad 400 kilometrów. Następnego dnia mamy być o 16-tej na targach. W hotelu Ulubiony mówi mi swoje spostrzeżenia. Jego zdaniem wydawcy w szoku, że mówię po rosyjsku i po ukraińsku (choć w tym ostatnim języku naprawdę dość kulawo). No i że jestem bezpośrednia. Nie trzeba koło mnie skakać jak koło angielskiej królowej. Opowiadam im kawały, śpiewam itp. To sprawia, że wszelkie lody zostają przełamane. Następnego dnia rano jeszcze trochę zwiedzamy Lwów. Przed 16-tą zjawiamy się na stoisku wydawnictwa Szkoła. Pierwszego dnia czytelników nie ma zbyt wielu, bo to czas przeznaczony dla ludzi z branży. Przychodzą więc pisarze, wydawcy, bibliotekarze i dziennikarze. My jednak przeżywamy szok, bo dostajemy od wydawcy prezent ślubny. Dowiedziawszy się, że wzięliśmy ślub tuz przed przyjazdem na Ukrainę, Fiedenkowie obdarowują nas kołdrą z owczej wełny i… zabawnym świadectwem założenia nowej rodziny. Do tego kilka książek. W tym coś, co mnie zachwyca. Zbiór ukraińskich bajek z pięknymi rysunkami. Książka wydana jest po rosyjsku i angielsku. Jest tam ta cudowna bajka o psie i wilku, której animacja przyniosła ukraińskim twórcom wiele międzynarodowych nagród. Z targów wychodzimy obładowani.
Idziemy odpocząć, bo wiem, że następny dzień – piątek – będzie dla mnie zabójczy. Mam dwie „autograf-sesje”, jak tu nazywają podpisywanie książek, a także spotkanie autorskie w lwowskiej bibliotece dziecięcej. To pierwszy dzień, kiedy na targi przychodzą zwykli czytelnicy. Zaczynam o 11-tej rano. W pałacu Potockich, w którym odbywają się targi – tłok. Wydawca szykuje mi stoisko w hallu. Dość dużo osób jest zainteresowanych moją książką, ale mam wrażenie, że dlatego, że ja, trochę jak dziwadło, rozmawiam z czytelnikami po ukraińsku. Owszem, może nie najlepiej i nie jest to najczystszy literacki język, ale jestem w stanie wytłumaczyć w tym języku wszystko – także treść książki. Zatrzymują się więc przy mnie i dorośli i młodzież. Po pół godzinie przeżywam pierwszy szok.
Przychodzi do mnie pan, który moja książkę kupił synowi dwa miesiące temu. Syn przeczytał w dwa dni i on przyszedł podziękować. Potem przychodzi dziewczyna, która książkę ma, ale jak mówi podaruje ją koleżance. Od nas kupuje drugą, by mieć mój autograf. Pyta, czy będzie kontynuacja. Wtedy dowiaduję się od wydawcy, że do tej pory sprzedał prawie pół przygotowanego przez niego nakładu, czyli 1500 książek, co na Ukrainie, jak na książkę nieznanego autora, jest świetnym wynikiem. Na 13-tą biegniemy do Lwowskiej Biblioteki dziecięcej. Na spotkanie ze mną przychodzi cała jednak klasa z pobliskiej szkoły. Książkę zna jedna dziewczynka. Czytała miesiąc temu. Najbardziej lubi Małgosię. To fajne wiadomości. Po spotkaniu wydawca sprzedaje wszystkie moje książki, które ze sobą przyniósł oprócz… jednej! To chyba dobry znak.
Teraz mamy 2 godziny przerwy. Idziemy na obiad do „Puzatej chaty”. To uwielbiana przeze mnie ukraińska sieć gastronomiczna z ukraińskim żarciem. Podoba mi się już to, że przy wejściu na klientów czeka umywalka z mydłem. Od razu możesz umyć ręce. Potem podchodzi się do lady z tacą i jak w polskim barze mlecznym (tylko czystszym) zamawia się jedzenie. Są zupy, kotlety, kartofle na wiele sposobów, pierogi, sałatki, piwo, kwas chlebowy i ciasta. Jak zawsze biorę pierogi, sałatkę i ukraińskie piwo.
Na szesnastą biegniemy na targi. Tylko po drodze wpadamy do księgarni, gdzie kupuję sobie album o ukraińskiej dywizji Galiczyna. Do księgarni wpadam sama, więc moje zainteresowanie dość nacjonalistyczną książka budzi spore zdziwienie. Sprzedawczyni unosi brwi, ale ja z kamienną twarzą kupuję album. Jest w nim ze 200 zdjęć. Będzie co oglądać, no i przyda się do moich rożnych programów, czy artykułów historycznych. Tekstu tam mało, ale i to wystarczy. W ogóle we Lwowie sporo jest nacjonalistycznej literatury. Mój wydawca z wydawnictwa Szkoła jest tym troszkę zniesmaczony. Ale cóż… Charków, w którym mieszka i pracuje jest miastem gdzie na co dzień słyszy się rosyjski, a ukraiński jest mocno zachwaszczony. On sam w czasie spotkania w Bibliotece przeprasza za swój „surżyk”. Ten ukraiński nacjonalizm widac na lwowskich targach. Nigdy w Polsce nie widziałam w jednym miejscu tylu ludzi ubranych w ludowe stroje. Tu na ludowo chodzą ubrani zwykli ludzie. To ich manifestacja ukraińskości. Wyglądają trochę dziwnie, ale fakt, że jest ich aż tylu sprawia, że wtapiają się w tłum sobie podobnych. Myślę, że ten nacjonalizm we Lwowie wiąże się z tym, że miasto nie ma pierwiastków ukraińskich sięgających czasów przed 1945 rokiem. Tak wieje polskością, że w tych, którzy są zakompleksieni budzi się prawdziwy Ukrainiec. Manifestuje to tak, jak umie.
„Autograf-sesja” o 16-tej jest najbardziej mecząca. Miała trwać tylko 45 minut, ale „Klasa pani Czajki” budzi na tyle spore zainteresowanie, że zostają do 18-tej. Sprzedajemy prawie wszystkie książki, które wydawca zabrał z sobą z Charkowa. Przy mnie obdzwania hurtownie, by mieć czym handlować następnego dnia. Jestem tak zmęczona, że wieczorem padam o 21-ej. Cóż… w końcu to podróż, która jest mieszaniną służbowej z poślubną. Chcemy i spotykać się ze znajomymi i załatwić jak najwięcej interesów. To naprawdę męczy.