Nic tak nie wzmacnia miłości jak negatywne porównania. Po wizycie na Ukrainie stwierdziłam po raz kolejny, że naprawdę bardzo kocham swój kraj. „Cudze chwalicie, swego nie znacie” – pisał Stanisław Jachowicz, a ja… za nim powtarzałam to zdanie przejeżdżając dwie ukraińskie obłasti – zakarpacką i lwowską. Pisać nie mogłam. Nawet nie dlatego, że nie było czasu. No tak… pora uchylić rąbka tajemnicy. Ulubiony jest tak niebiesko-żółto-biało-czerwony jak Euro 2012. (Na zdradzenie profesji jeszcze nie pora.) Zatrzymaliśmy się u jego rodziny na Zakarpaciu, dlatego ilekroć miałam czas dla siebie, tylekroć w progu stawała jego mama i mówiła, że przyjechałam odpoczywać. Ni w ząb nie mogła pojąć, że odpoczywam pisząc. Dlatego musiałam odkładać pisanie. Z tym odpoczynkiem jednak nie do końca była to prawda. Cele podróży były cztery. Dwa zawodowe – dwa prywatne. Zawodowe to: wydanie książki „Klasa pani Czajki” na Ukrainie, a więc spotkania z tłumaczką, redaktorem itd., a po drugie chciałam przywieźć przed wspólnym Euro reportaże stamtąd. Np. jak w porównaniu z Warszawą przygotowany jest Lwów? No i krótki reportaż o Rusinach na Zakarpaciu. Prywatnie zaś pojechaliśmy, by Ulubiony zrobił sobie nowy paszport, no i chcieliśmy spotkać się z rodziną. Nie była to moja pierwsza wizyta na Ukrainie. I na pewno nie ostatnia, bo w końcu we wrześniu jadę na lwowskie targi książki na oficjalną premierę ukraińskiej wersji „Klasy pani Czajki”. Nie mniej jednak właściwie już pierwszego dnia stwierdziłam, że my Polacy nie doceniamy własnego kraju. Dlaczego? Narzekamy na drogi. Tymczasem przysięgam, że poza drogami międzynarodowymi, które są szerokie i twarde – pozostałe drogi Ukrainy przypominają bezdroża i szwajcarski ser. Uliczkami nawet dużych miast jeździ się slalomem, by nie zgubić podwozia. Ludzie parkują gdzie chcą i jak chcą. Łamią wszelkie możliwe przepisy, co jest w smak tamtejszej milicji, czerpiącej garściami zyski z tzw. „wziatek”, czyli łapówek. Narzekamy na korupcję. Co za bzdura! Owszem, zdarza się, że ktoś za coś bierze łapówkę, ale wydaje mi się, że są to raczej sytuacje indywidualne. Ja w swoim życiu w Polsce jeszcze nigdy nie dałam nikomu łapówki! Ukraina jest tak skorumpowana, że tam łapówki biorą wszyscy urzędnicy państwowi. Muszą brać! W końcu każdy, nawet urzędnik niskiego szczebla, musi dać łapówkę, by utrzymać się na swoim, nawet bardzo lichym stanowisku. Najwięcej łapówek biorą prezydent, premier i ministrowie. Nie wierzmy bajkom, że poprzedni rząd Ukrainy nie brał. Że obecna opozycja ma czyste ręce, a siedząca w pierdlu była premier nie splamiła się łapówkarstwem. Tam tak nie ma. Wysłuchuję setek różnych historii, a świadkiem jestem kolejnych stu innych. I zmiana władzy na Ukrainie w żadną stronę nic nie znaczy. Myślenie „homo sovieticus” jest tam silne. Już wiem, czemu Mojżesz chodził z Żydami 40 lat po pustyni. Naprawdę chciał, aby pokolenie pamiętające niewolę wymarło. Tu też tak chyba musi być. Oto, aby zostać zwykłym policjantem trzeba dać łapówkę. Potem, by się utrzymać na tym stanowisku też trzeba dawać. Nie opłaca się nie brać, bo z gołej policyjnej pensji nie da się zapłacić łapówek na utrzymaniu się w mundurze. Jestem tego świadkiem kilka razy. W drodze do Lwowa zatrzymuje mnie milicja za rzekome przekroczenie prędkości o 3 kilometry. Piszę „rzekome”, bo nie wydaje mi się, bym przekroczyła prędkość. W obcym kraju pilnuję tego bardziej niż we własnym. Na szczęście kończy się tylko na słownym pouczeniu. Ukraińscy mundurowi boją się mediów. Moja legitymacja prasowa okazuje się przepustką do świata bez łapówek. Potem korzystam z niej jeszcze kilka razy. Tylko dzięki temu zachowuję „hroszy” w kieszeni. Wspomniałam, że Ulubiony potrzebował nowy paszport. Podobnie jak u nas, na Ukrainie na paszport czeka się miesiąc. Podobnie jak u nas – sprawę można przyspieszyć. O ile jednak u nas trzeba napisać specjalne pismo, prośbę o przyspieszenie sprawy uzasadnić itd. i nic to nie kosztuje poza masą zachodu, o tyle na Ukrainie za to się płaci i nie są to koszta oficjalne według jakiegokolwiek cennika. Ulubiony musiał wręczyć łapówkę w wysokości półtorej tamtejszej pensji. Łapówkę wręczał nie pod stołem i w kopercie, ale oficjalnie urzędnikowi przy wszystkich innych urzędnikach, a ten, któremu wręczył natychmiast poleciał z „hrywniami” dzielić się z szefem itd. Przekazana kwota idzie bowiem wyżej aż do Kijowa. I tak jest tam ze wszystkim. Zanim w ciągu trzech dni roboczych odebraliśmy paszport, zdążyliśmy usłyszeć jak ta korupcja wygląda. Opowiedziano nam, że jak ktoś nie chce brać – traci pracę, bo w jego miejsce wejdzie taki, który będzie brać. Szefom chodzi o to, by brać, bo od łapówek branych na niskich szczeblach mają swoją prowizję. Opowiedziano nam też jak na Ukrainie nie warto być dobrym biznesmenem. Podobno właściciel słynnej niegdyś na cały ZSRR fabryki zakarpackich koniaków po przemianach z republiki sowieckiej w niepodległe państwo podźwignął „koniacznyj zawod” z upadku. Spodobało się to synowi obecnego prezydenta. Jego ludzie do właściciela przyjechali dwa razy. Pierwszy raz z dobrowolną prośbą by oddał. (Oddał nie znaczy sprzedał!) Potem przyjechali drugi raz. Metod zastraszania jest tu wiele, więc właściciel się zgodził i teraz – o czym głośno w ukraińskich pubach – dawny właściciel ma 10% udziałów a 90% syn obecnego prezydenta. W to, że łapówkarstwo zniknie nikt nie – wierzy. I sądząc po doniesieniach mediów będzie jeszcze długo miało się dobrze, bo dzień po naszym powrocie z Ukrainy radio podało informację, że ukraińskie ministerstwo skarbu rozważa wprowadzenie podatku od… łapówki! Chyba nie ma większego dowodu zgody na korupcję. Najłatwiej być zmuszonym do dania łapówki, gdy się czegoś potrzebuje. A czasem nie wiemy czy to łapówka czy dana rzecz tyle kosztuje. Lądujemy u dentysty. Dyrektor przychodni mówi, że podlanie ruszającej się korony cementem kosztuje 70 hrywien (ok. 30 złotych) i że można zapłacić w kasie, a można i u niego. „U niego” znaczy, że oficjalną kasę to raczej ominie. Przychodnia nigdy się nie dowie, że komuś tu cokolwiek cementowano. Tak jest wszędzie indziej. Wszystko jest okazją, by wyłudzić kasę. Łapówki starają się też brać osoby prywatne. Ulegam raz. Koszt na szczęście niewielki. Przed Lwowem lekko stukam w samochód przede mną, bo za późno rozpoczynam hamowanie. Samochodowi nic nie jest, ale właściciel żąda 50 dolarów. Choć nie mamy czasu, proponuję wezwanie milicji. Facet upiera się przy 50 dolarach. Ja znów proponuje milicję. Facet nie chce, więc mówię po ukraińsku: „biery sto hrywien i idy w pizdu, bo ja czasu nie maju”. Facet wściekły wrzuca sto hrywien do bagażnika i odjeżdża z piskiem opon. Lepiej wziąć ode mnie te sto hrywien (odpowiednik 50 złotych) niż obejść się smakiem. Oboje wiemy, że jakby przyjechała milicja nic by nie zarobił. Przecież zniszczeń nie ma żadnych. A forsę daję mu tylko dlatego, że nie mam czasu i też chcę jechać, a nie kłócić się. We Lwowie z trudem znajdujemy hotel. Jest długi weekend, bo zbliża się 1 maja. Hotele obłożone. Może za łapówkę coś by się znalazło, ale ja wręczać nie chcę. Znajdujemy lepszy sposób. Podjeżdżamy „na chama” do hotelu „Hetman” na ulicę Włodzimierza Wielkiego i wmawiamy, że dzwoniliśmy, a pokoju nie rezerwowaliśmy, bo powiedziano, że są wolne miejsca. O dziwo metoda działa, bo pokój dla nas się znajduje. Hotel nie jest skomputeryzowany, więc nikt nie jest w stanie stwierdzić, czy coś rezerwowaliśmy czy nie. Zbudowany w 1984 roku budynek jest wygodny i czysty, choć wieje przaśnym PRL’em, a raczej „Sowietskim Sojuzem”. Wraz z nami hotelowymi gośćmi są tu tylko inni Polacy. Rano podczas śniadania jesteśmy świadkami jak pilot wycieczki zbiera pieniądze na polskojęzyczną gazetę wydawaną przez konsulat. Znam już ten numer. Gdy byłam we Lwowie w 2009 roku konsul mówił, że gazeta jest bezpłatna i oni ciągle muszą tępić to, że ktoś bierze za nią pieniądze od niczego nieświadomych polskich turystów. Przy mnie osobiście pouczał kogoś, kto próbował tym handlować przed Cmentarzem Łyczakowskim. Ale cóż… pensje są tam dziesięć razy mniejsze niż w Polsce, a ceny mniejsze tylko o połowę. Jak żyć? We Lwowie jestem tylko na Targach Książki gdzie podpisuję jeszcze ciepłe pierwsze egzemplarze ukraińskiej wersji „Klasy pani Czajki”. Na chwilę wpadamy na Cmentarz Łyczakowski – chcę zobaczyć, co jeszcze odnowiono i… wracamy na Zakarpacie. Narzekamy na nasze muzea, że nieatrakcyjne, źle wyposażone, że nie mamy zabytków itd. Co ma powiedzieć Ukraina, która najpierw, jako sowiecka republika, a teraz, jako niepodległe państwo, po 1945 roku dostała nie tylko ziemie należące wcześniej do Polski, ale i te należące do Węgier? O zabytki dbają bardziej zachodni sąsiedzi Ukrainy. Każdy dba o to, co kiedyś było jego. I tak na przykład Cmentarz Łyczakowski remontowany jest z pieniędzy zbieranych w Polsce. Jak wygląda to na Zakarpaciu czyli dawnych ziemiach węgierskich? Tam pełno jest zamków, winnic i zabytków kultury głównie węgierskiej. O tablice i pomniki dbają Węgrzy. Z muzeami gorzej. Ponieważ na studiach pisałam pracę semestralną, której tematem był Mihály Munkácsy i jego twórczość, więc pobliskie Mukaczewo wydaje mi się rajem. W końcu to od nazwy tego miasteczka węgierski malarz niemieckiego pochodzenia wziął swój pseudonim. W Mukaczewie jest średniowieczny Zamek Palanka. Pomijam, że znajdujące się w nim Muzeum Munkácsy’ego jest nieczynne. W zamku prawie nie ma cennych eksponatów. Na ścianach wiszą współcześnie namalowane tandetne portrety dawnych właścicieli i fotokopie oryginalnych obrazów. Gdzie są oryginały? Tego nie wie nikt. Panie tylko pilnują obiektu. Nikt nic nie wie. Nie chcę drążyć tematu, bo przecież jeszcze przed wyjazdem słyszałam w radio o skandalu w Muzeum Narodowym w Kijowie, z którego zniknęły wybitne dzieła i zastąpiono je kopiami niskiej jakości i wartości. Oryginały podobno wzięli do domów ukraińscy notable. W Mukaczewie główną salę zamkową zdobią kije hokejowe i narty, bo w pobliżu znajduje się fabryka sprzętu narciarskiego. To ci muzeum! Gdyby nie węgierskie książki, nie byłoby tam co oglądać. W pobliskiej Nevicy jest przepiękny zamek newicki, a właściwie jego ruiny. Miejsce jest niezabezpieczone, niepilnowane, bez informacji, przewodnika, wyznaczonej trasy itd. Tuż obok ruin ślady po próbie wybudowania hotelu z restauracją. Inwestycja niedokończona, bo komuś kasy zabrakło i tak to stoi. Niewykorzystany potencjał turystyczny, jak wiele rzeczy tutaj. W Użhorodzie jest przepiękny zamek i skansen. W zamku, na jego terenie poza wystawami muzealnymi jest osobne muzeum prywatne. Eksponaty w nim żadne, bo to rekonstrukcja jakichś dwóch narzędzi tortur i parę skorup z wykopalisk. Dla laika może to i coś, ale dla mnie – absolwentki historii sztuki – to nic. Oboje z Ulubionym przeżywamy szok. Zadajemy pytania. Okazuje się, że te dwie sale piwniczne, za zwiedzenie których płacimy po 5 hrywien wyremontował jakiś prywatny człowiek i sobie prywatnie na terenie państwowego muzeum otworzył swoje muzeum! Tak tu już jest. Do pobliskiego skansenu wsi zakarpackiej wchodzimy też za 10 hrywien, ale bez biletów. Strażnicy biorą od nas po 5 hrywien dla siebie. W końcu i tak muszą tu stać cała noc, więc co im szkodzi wpuścić turystów już po oficjalnym zamknięciu muzeum? Dla nas też lepiej, bo nie musimy płacić za fotografowanie. Normalnie pobierane są jeszcze dodatkowe opłaty. Tym, co jednak najbardziej mnie szokuje w czasie tej wizyty na Ukrainie jest… oskarżenie mnie, że chcę za uzyskane z Moskwy pieniądze (czy dolary czy euro – już nie wnikam) pozbawić Ukrainę niepodległości. Jak to? Okazuje się, że całkiem prosto, zwyczajnie i nad wyraz po ukraińsku logicznie. Dla mnie historia zaczyna się jeszcze w Warszawie. Dla moich oskarżycieli – w Moskwie. Redakcyjny kolega, z którym dzielę pokój w TVP, jest wydawcą programu TELENOWYNY przeznaczonego dla mniejszości ukraińskiej w Polsce. Gdy zwierzam mu się, że jadę na Zakarpacie i pytam, co by stamtąd chciał, odpowiada, że materiał o mniejszości Rusińskiej, czyli o takich, którzy chcą, by była Ruś Zakarpacka. To historia, którą poniekąd można porównać ze znanym w naszym kraju Ruchem Autonomii Śląska lub Związkiem Kurpiów. I choć co jakiś czas ktoś mówi, że za ich działalnością stoją Niemcy, to jednak, jak przychodzi, co do czego, okazuje się, że nie do końca tak jest. Jedno jest pewne. Mamy w Polsce gazety po Śląsku, telewizję po Śląsku (emitującą słynny serial „Niewolnica Isaura” ze śląskim dubbingiem), audycje radiowe po śląsku, książki po śląsku itd. Z drugiej strony na północy kraju mamy radio po kaszubsku, audycje telewizyjne po kaszubsku, książki po kaszubsku i… maturę po kaszubsku. Owszem, w sieci znajdują się ataki na Kaszubów, zwłaszcza z tego powodu, że jeden z nich jest naszym Premierem, ale nikt, kto rozsądnie myśli nie mówi, że Kaszubi czy Ślązacy chcą, by Polska straciła niepodległość. Tymczasem na Ukrainie rozmowy o Rusinach są jak wbijanie kija w mrowisko. Próba zrobienia reportażu o Rusinach skończyła się dla mnie fiaskiem. Pewnie źle się do tego zabrałam. Ulubiony chciał pomóc, ale jak się okazało sam nie wiedział, na co się porywa. Chyba za długo mieszka w Polsce. Pierwszy atak spadł na niego. Został oskarżony (nic nie zostało powiedziane wprost, a wszystko między wierszami, ale dobitnie i niezwykle przykro) o zdradę Ukrainy. Już sam fakt, że pojawił się w mojej obecności – polskiej dziennikarki, czyli osoby bez kropli krwi ukraińskiej – zbulwersował jednego z naszych rozmówców, choć… sam rozmówca miał żonę węgierkę, a i korzenie ma polskie. Potem było jeszcze gorzej. Nasłuchałam się jak to Moskwa mi płaci za robienie materiału o Rusinach i Moskwa finansuje program „Telenowyny”. Program znajduje się na antenie TVP INFO. Zgodnie z ustawą o mniejszościach i prawie do posiadania własnej audycji. Na nic zdały się prośby, aby w Internecie obejrzano program (ostatni odcinek był o Wielkanocy prawosławnej, abolicji dla cudzoziemców, którzy przebywają nielegalnie w Polsce i tym podobnych sprawach). Na nic zdały się tłumaczenia, ze w Polsce jest sprawa Śląska i nikt poważny nie uważa audycji o Ślązakach i Śląsku ani rozmów z działaczami Ruchu Autonomii Śląska za antypaństwowe. Tu wszyscy wiedzieli swoje. Rodzina Ulubionego (sami wykształceni ludzie – prawnicy, lekarze ekonomiści) na nasze opowieści machają rękami i wzruszają ramionami. Nic ich nie dziwi. Jeden z wujków tłumaczy, że tak to już jest na Ukrainie. Tu niektórzy nie mogą pogodzić się z tym, że nigdy wcześniej nie było takiego państwa na mapie. Że ukraińska literatura i sztuka wyższa (nie ludowa) tak naprawdę zaczyna się w XIX wieku. Że w żyłach większości Ukraińców płynie obca krew – polska, rosyjska, słowacka, węgierska, rumuńska itd. A ci, którzy tej kropli krwi obcej nie mają, nie mają też dobrego (w znaczeniu „inteligenckiego”) pochodzenia. Dlatego tak silne są tu ruchy nacjonalistyczne. Wujek wspomina protesty po ekranizacji „Ogniem i mieczem”. Głosy, że film pokazuje nieprawdę. Ukraińscy nacjonaliści nie mogli pogodzić się z tym, że to ekranizacja powieści. Czytam życiorys jednego z reżyserów. (To on jest jednym z głównych oskarżycieli.) Osiągnięcia niewielkie, ale ego rozbuchane do granic możliwości. Życiorys jest tak nacjonalistyczny, że momentami śmiać mi się chce. Dla mnie CV to zbiór informacji o ukończonych uczelniach, przebiegu pracy zawodowej, osiągnięciach, publikacjach itd. A tu… literacka opowieść o tym jak miał jedną parę butów, jak w domu była bieda i wszyscy w kuchni cichutko czytali wiersze Łesi Ukrainki, a ludowe pieśni śpiewali też cichutko, choć w duszach głośno. Też w dzieciństwie czytałam Mickiewicza, ale do głowy by mi nie przyszło pisać o tym w Cirriculum Vitae. Cóż… z obserwacji w Polsce wiem, że im kto z większej biedy wychodzi i większe zdobywa wykształcenie niż jego przodkowie, czyli im większy skok życiowy zrobi, tym rozpaczliwiej szuka swoich korzeni niejednokrotnie tworząc mity o własnym życiu. Innymi słowy, jak to się mówi baaardzo kolokwialnie: „dorabia piździe uszy”. Na Ukrainie mam z tym do czynienia wielokrotnie. Robić o Rusinach już mi się nie chce. Zresztą obiecałam ten materiał zrobić przy okazji, a nie za wszelką cenę. Ponieważ wszyscy jednak namawiają, bym spróbowała jeszcze udać się do pobliskiej błękitno-złotej cerkwi, więc ulegam. Główny Batiuszka ma czasem kazania prorusińskie. Jedziemy więc do cerkwi. A tam… Batiuszka mówi, że nasłała mnie albo Moskwa albo Kijów, bo Batiuszka niedawno został za propagowanie rusiństwa skazany prawomocnym wyrokiem ukraińskiego sądu na trzy lata więzienia w zawieszeniu. Jeśli nie chce pójść siedzieć – ma milczeć i wywiadów na temat rusiństwa nie udzielać. Moja prośba jest więc prowokacją Moskwy! Batiuszka to postać dość ciekawa. Jak głosi stugębna plotka najpierw był gangsterem. Potem się nawrócił i został duchownym. Za czyje pieniądze wybudował kapiącą od złota cerkiew w wielkoruskim stylu – nikt nie wie, ale chodzą słuchy, że za pieniądze z Moskwy. Może więc rzeczywiście jest coś na rzeczy w tym opłacaniu przez Moskwę tematów rusińskich. Mnie jest już wszystko jedno. Z kręcenia materiału rezygnuję. Nie chcę wysłuchiwać, że przyjechałam rozbić niepodległość Ukrainy, bo jestem ostatnią osobą, która odmawiałaby jakiemukolwiek narodowi prawa do niepodległości. I tylko jednym się pochwalę. Tłumaczka i redaktor mojej książki byli zachwyceni, że można przy mnie mówić po ukraińsku, że wszystko rozumiem, że w tym języku czytam i że podpisywałam książki po ukraińsku, a przez cały czas próbuję rozmawiać w tym języku. Cóż… na Słowacji próbuję mówić po słowacku, w Czechach po czesku, a w Rosji rozmawiam po rosyjsku. Czemu Ukraina miałaby być wyjątkiem? W końcu to słowiański kraj, choć pod pewnymi względami tak inny od Polski. Jest tak inny, że gdy wracamy do Warszawy doceniam stare porzekadło: „wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”. I cieszę się, że Ulubiony też to powtarza i choć sam jest niebiesko-żółto-biało-czerwony to mówiąc „dom” ma na myśli Polskę.
PS Pewnego dnia napiszę o polskiej ksenofobii i nacjonalizmie, o którym gdyby nie Ulubiony, nie miałabym pojęcia, bo w końcu każdy sądzi według siebie.
PS2. Materiału o Euro we Lwowie nie zrobiłam. Głównie dlatego, że byliśmy tam za krótko i na dodatek w czasie świątecznym. Pierwszy raz z takiego wyjazdu wróciłam bez zdjęć, czyli na tarczy.