Gdy byłam nastolatką i za mówienie brzydkich słów do nauczycielki polskiego musiałam zmieniać szkołę średnią, moja mama poszła do kuzynów wyżalić się. Jęczała, że nic ze mnie nie będzie, że dążę ku zatraceniu i tak dalej. Kuzyni parali się astrologią. Wuj kazał matce podać moją dokładną datę urodzenia wraz z godziną i szybko wraz z córką przygotowali mój horoskop patrząc w układ planet w chwili mojego przyjęcia na świat. By uspokoić moją matkę powiedzieli jej, że daleko zajdę. Dodali jednak, że mam skłonność do przyciągania do siebie ludzi dziwnych, a także typów spod ciemnej gwiazdy. Matka oczywiście zapamiętała to ostatnie i od tej pory niemal każdy przyprowadzany przeze mnie do domu człowiek odbierany był, jako typ spod ciemnej gwiazdy. O tym, że wg tego horoskopu mam przed sobą wielką przyszłość dowiedziałam się jakieś cztery lata temu, podczas przypadkowej rozmowy z kuzynką, która opowiedziała mi o wizycie mamy. Do pierwszej części przepowiedni podchodzę jednak sceptycznie, ale… w tym przyciąganiu przeze mnie typów spod ciemnej gwiazdy coś jest.
Gdy wiele lat temu pojechałam na „Barkę” do Poznania robić reportaż, panowie, którzy spędzili w więzieniu pół życia byli mną niezwykle zainteresowani. Także na czterdzieste urodziny kolega przyprowadził mi do domu swojego sąsiada narkomana. Jak tłumaczył, spotkał go po drodze i nie mógł się pozbyć, a ja przecież jestem taka otwarta. Ów sąsiad narkoman zainteresował się mną natychmiast i to do tego stopnia, że musiałam otwartym tekstem zażądać wyprowadzenia napalonego na mnie i na dodatek naćpanego natręta. Takich historii ze swojego życia mogłabym przytoczyć tysiące!
Najgorzej jest jednak z typami dziwnymi. Od kiedy sięgam pamięcią ciągnęli do mnie ludzie chorzy psychicznie, niedorozwinięci, upośledzeni fizycznie i umysłowo. Pewnie dlatego, że nigdy nie należałam do osób, które złośliwie nabijają się z cudzego nieszczęścia, a zawsze traktowałam ich z pewną tkliwością. Myślę zresztą, że osoby chore psychicznie gdzieś wyczuwają tę moją empatię. Gdy dwa lata temu miałam spotkanie w szkole specjalnej z dziećmi niedorozwiniętymi, nauczycielka była w szoku, że udało mi się zainteresować ich przez ponad 45 minut i że te dzieci tak bardzo nie chciały mnie wypuścić. Jednak choroby psychiczne mają wiele twarzy. Niektóre są takie, że czasem nie bardzo tak do końca zdajemy sobie sprawę z tego, że ktoś jest chory.
Wiele lat temu, przy okazji pracy w jednym z ogólnopolskich programów informacyjnych, poznałam pewnego człowieka. Mniejsza o imię, jego rolę w owym programie, a nawet zawód, bo zdaje się, że ma ich kilka. Ważniejsze jest to, że ów człowiek cierpi na grafomanię. A tak! Cierpi, bo grafomania to choroba! Popularnie mówi się grafoman o kimś, kto nie ma talentu. Jednak tak naprawdę grafoman to ktoś, kto cierpi na chorobliwą manię pisania bez ładu i składu wbrew powszechnym opiniom, że to, co robi do niczego się nie nadaje. W przypadku mojego znajomego owa grafomania jest też częścią składową psychozy maniakalno depresyjnej. Przez długi czas byłam zresztą przekonana, że w jego przypadku ta choroba nie jest zdiagnozowana i że nigdy, przenigdy nie był on u lekarza. A ja stwierdzam ją, na zasadzie swobodnej obserwacji, bo latami mieszkałam przez ścianę z chorym psychicznie sąsiadem, który też maniakalnie pisał straszne wiersze. Ostatnio dowiedziałam się jednak, że mój znajomy był u lekarza. Psychozę maniakalno-depresyjną u niego stwierdzono, a teczkę choroby, liczącą ponad 50 stron, założono mu ponad 20 lat temu.
Z jego grafomanią spotkałam się po raz pierwszy, gdy w jakiś czas po promocji jednej z moich książek wręczył mi maszynopis swoich wspomnień. Czterdziestostronicowa autobiografia nosiła tytuł: „Ciekawe życie” i zaczynała się od słów: „Mam ciekawe życie. Może niezbyt bogate, ale bardzo ciekawe.” W liczącym 40 stron tekście było wszystko! Opisane całe jego życie w sposób najnudniejszy z możliwych. (Przyznam, że przebrnęłam przez to z trudem.) W tekście widać było przede wszystkim jedno: autor chce być postrzegany, jako niezwykły, bo za takiego się uważa, marzy o sławie i milionach. Spytał, co o tym sądzę i kto by mu to wydał. Od razu rozpostarł też przede mną wizję, co by zrobił z zarobionymi pieniędzmi uzyskanymi ze sprzedaży tego powalającego wiekopomnego dzieła. Z zasady nie udzielam porad literackich, ale w tym przypadku wyjątkowo postanowiłam powiedzieć szczerze, co o tym myślę. Bardzo chciałam, by znajomy skupił się na pracy. Zwłaszcza, że miałam przyjemność poznać jego żonę i dziecko i widziałam, że są to ludzie wymęczeni wyskokami pana domu. Powiedziałam więc, że jest to niezwykle nudne, że musi popracować nad stylem. Nauczyć się rozwijać myśli. Że on od razu chce napisać wszystko, a to tak się nie da. Że każda książka wymaga pracy. Wytłumaczyłam, że ciekawe życie ma każdy człowiek, problem jest w tym, by umieć to ciekawie opisać. Tego zaś on zrobić nie umie. Dobry aktor zagra krzesło i publiczność wpadnie w ekstazę, a dobry pisarz opisze prostą sytuację, ale tak, że czytelnik nie tylko zaciekawi się, ale uzna to za dzieło. W końcu, gdy streścimy „Starego człowieka i morze” Ernesta Hemingwaya okaże się, że to banalna historia. Cała sztuka polega jednak na tym, jak została napisana!
Po tej rozmowie znajomy na chwilę przerzucił się na malowanie. Biegał po mieście z teczką pełną swoich obrazów. Jeden nawet mi wcisnął. Za każdym razem rozwijał wizję siebie – artysty, o którego dzieła biją się wszyscy, a on zyskuje miliony. Marzył o sławie równej tej, jaka towarzyszyła Warholowi, choć to, co miał do zaoferowania przypominało dziecinne bazgroły.
Kilka dni temu znów mnie „zaatakował”. Tym razem pisze wiersze. Na szczęście żadnego mi nie przysłał, bo obawiam się, że bym umarła, zwłaszcza, że w emailu wyczytałam, że wierszy to on pisze 60 dziennie! (Toż to całkiem pokaźny tomik!) Gdy wiele lat temu, jako nastolatka jeździłam na warsztaty literackie, pamiętam wykłady naszych nauczycieli – polskich poetów – Krzysztofa Karaska, Tadeusza Chudego, Tadeusza Śliwiaka i Romana Śliwonika. Wiersz, który powstaje w pięć minut pięć minut żyje. Natchnienie to jedno, ale wszystko trzeba potem przemyśleć, bo może są w tym wierszy rzeczy niepotrzebne. Jednak teraz, gdy znajomy pisał mi o fakcie tworzenia dziennie 60 wierszy nie chciał już porad literackich. Te już nie są mu potrzebne. Teraz chce wydawcy i tylko wydawcy. Z rozpaczliwych maili wynikało, że prosił o pomoc Zbigniewa Solorza-Żaka, Aleksandra Gudzowatego itd. Nie odpowiedzieli na jego listy, a więc nie wyrazili zainteresowania. Ja na swoje nieszczęście odpowiedziałam. Napisałam wprawdzie, że nie znam nikogo, kto byłby zainteresowany wydaniem tomiku, że na poezję trzeba dotacji ministerialnych, bo jest niedochodowa, itd. Okazało się jednak, że jestem jedyną osobą, która mu odpowiada na listy. Dlatego to ja dostałam wysyp kilkudziesięciu rozpaczliwych wołań o pomoc jego artystycznej duszy. Kiedy po osiemnastym liście, jaki przyszedł do mnie w ciągu jednej godziny, napisałam szczerze, że siedzę nad powieścią, że nie mam czasu, że mam setki swoich dramatycznych problemów i proszę, by nie zawracał mi głowy, przyszła dopowiedź, że on powinien mieć bogatego wujka i żyć z procentów, by rozwijać talenty i że my artyści powinniśmy się trzymać razem.
Boże! Komu z nas nie przydałby się bogaty wujek i życie z procentów? Jednak większość ma świadomość, że bez pracy nie ma kołaczy. Z pisaniem jest tak, że talent da się rozwinąć, a brak talentu nadrobić pracowitością. Można to wszystko doskonalić zaczynając od poprawiania stylistycznie zdań, rozwijania drobnych fragmentów tekstu, itd. Grafoman nigdy tego nie zrobi. Grafoman to, co raz już napisał zostawia, jako skończone dzieło i tworzy kolejne, koniecznie wiekopomne. Jest przekonany o swojej wielkości. Nie ma w nim nigdy refleksji towarzyszącej wszystkim innym piszącym osobom, czytającym swoje rzeczy po pewnym czasie: „To ja to napisałem? Matko! Teraz zrobiłbym to zupełnie inaczej!” Grafoman nie wraca do swoich tekstów, bo są one jego zdaniem doskonałe. Zwykły pisarz z reguły nie wraca do tych starych i dawno napisanych, bo go żenują. Bo widzi ich kulawość. A kończy swoje książki na pewnym etapie, bo wie, że wieczne poprawianie do niczego nie prowadzi. Może zaś sprawić, że będzie autorem tylko jednego dzieła. I choć w wielu przypadkach, ktoś złośliwie może powiedzieć, że i dobrze, ja jednak powtórzę za moim wydawcą – 'każda książka to Nowy Świat!’ Trzeba próbować otworzyć przed czytelnikiem te nowe światy. Dlatego pisanie kiedyś trzeba skończyć. Mnie do końca „LO-terii”, czyli drugiej części „Klasy pani Czajki”, zostały dosłownie trzy rozdziały! Potem czeka mnie faza poprawek. Najbardziej jej nie lubię, bo to moment, kiedy chcę wszystko wyrzucić do śmieci. Zawsze wtedy uważam, że wszystko, co do tej pory napisałam jest tak beznadziejne, że łapię okropnego doła. Dlatego czasem zazdroszczę grafomanowi. Wolałabym myśleć, że to świat mnie nie rozumie, a nie, że ja napisałam kilkaset stron totalnych bzdur. Ale tylko czasem zazdroszczę temu grafomanowi poczucia własnej genialności. O wiele częściej współczuję jego otoczeniu. Ostatnio współczuję sobie. W mojej skrzynce zalega kilkadziesiąt emaili od niego. Że też w gwiazdach mam zapisane to przyciąganie dziwnych typów. Czy nie można tego jakoś odwrócić?