Moja nienawiść do zimy zaczyna wchodzić w kulminacyjną fazę. Coraz częściej używam słów powszechnie uznanych za obelżywe. Gdy podchodzę do okna i patrzę na termometr jestem wściekła. Ponieważ całe dnie siedzę nad powieścią i artykułami, więc teoretycznie nie powinno mnie to interesować, ale… są jeszcze do zrobienia zakupy, poczta do odebrania itd., a poza tym lepiej codziennie uruchamiać samochód, by się nie okazało, że wtedy, kiedy będzie potrzebny na tzw. gwałt – nie odpali. I trzeba będzie wzywać assistance. Np. jutro jadę do redakcji i mam do załatwienia kilka spraw na mieście. wolałabym, by auto działało! Ponieważ kiedyś, gdy robiłam prawo jazdy, a było to w zimie ponad 20 lat temu, uczono mnie, że w mrozy najlepiej jest, żeby samochód codziennie przejechał około 15 kilometrów. Wtedy akumulator się podładuje. Z tego powodu wczoraj przejechałam do Falenicy i z powrotem (łącznie 20 kilometrów) i wracając zrobiłam zakupy. Choć ubrana byłam na cebulkę – zmarzłam, jak w psiarni. A nie była to psiarnia tylko auto z włączonym na maksa ogrzewaniem. Niestety. Zima i mróz mnie upokarza! Dlaczego?
- Ubieram się na cebulkę, co czasami krępuje ruchy;
- Śpię w skarpetkach, pod dwiema kołdrami i pledem;
- Używam psa, jako termofora i pokrzykuje na niego. Myślę, że ma teraz problem z tym, jak się właściwie nazywa. Czy „Zrazik”, czy „won w nogi”;
- Nie łażę na spacery. Chciałam pofotografować zimę. Ale już po zdjęciach podczas obchodów rocznicy powstania styczniowego mi się odechciało;
- Bez przerwy piję herbatę z sokiem malinowym i martwię się, czy to nie uzależnia, bo jedną kończę i robię sobie drugą. (W ciągu dwóch dni wraz z synem wypiliśmy dwie butelki soku malinowego, choć wlewany był tylko do herbaty);
- Musiałam z szafy wyciągnąć tzw. „rękawiczki od skurwysyna”, których nienawidzę i się ich brzydzę, ale są najcieplejsze, jakie mam. Zakładam je z prawdziwym wstrętem, ale nie ma wyjścia.
Najbardziej jednak upokarza mnie to, że zaczynam myśleć o wszystkich organizacjach ekologicznych, jako o wariatach i chętnie ich przywódców wsadziłabym na dwie godziny do jakiejś kriokomory. Przecież jeszcze nie tak dawno, ktoś mnie ciągle straszył globalnym ociepleniem i mówił, że już nigdy w Polsce nie będzie prawdziwych zim. A ja wierząc w te bzdury, bo przecież, jako humanista nie znam się specjalnie na geografii, biologii itd., opowiadałam synowi, jak o żelaznym wilku o tej zimie z mojego dzieciństwa. Tej z 1978 roku, kiedy odwołano zajęcia w szkołach, a ja wybrałam się do koleżanki Joli na pobliską ulicę Izabeli i miałam problem z przebrnięciem przez zaspy. Mówiłam o tym, bo w dzieciństwie mój syn jakoś nie miał szczęścia pojeździć tyle na sankach, co ja. Tymczasem wczoraj z powodu mrozu nie puściłam go do szkoły. Teraz sen z powiek spędzają mi myśli o rachunku za ogrzewanie, który przyjdzie po tej zimie. A to, że przyjdzie jest pewniejsze niż globalne ocieplenie. Chętnie przesłałabym go do zapłacenia wszystkim, którzy miesiącami pieprzyli mi (nie bójmy się tego słowa) o tym cholernym globalnym ociepleniu klimatu. Chrzanię ich! Może ktoś zna domowy adres do pana, który nazywa się Al Gore?
Z innej beczki (by nie było, ze udaję, że piszę, a nic tam się nie dzieje) fragmenty „LO-terii” (fragment rozdziału „Tajemnica”) oczywiście to wszystko przed autorskimi poprawkami, pracami redakcyjnymi itd.
Gdyby ktoś spytał Marcina dlaczego, nie potrafiłby odpowiedzieć na to pytanie, ale faktem jest, że od początku w znajomości ojca z Agnieszką coś mu nie pasowało. Czy to nie dziwne, że taka kobieta chce faceta z dziećmi? No owszem, gdy spojrzy się na to z punktu widzenia jego ojca, samotnego mężczyzny z czwórką dzieci, to może wyglądać to jako dar od losu. Po prostu ojciec łapie pana Boga za nogi, bo tyle dzieciaków dla samotnego mężczyzny to jak garb. Takie sformułowanie Marcin usłyszał zupełnym przypadkiem w osiedlowym sklepie. Rozmawiała sąsiadka z jego klatki z parteru ze sprzedawczynią. Na jego widok zamilkły, ale swoje zdołał usłyszeć. Twierdziły, że ojca spotkało wielkie szczęście, na które on wcale nie zasłużył. Cóż… widziały, że na dzieci często krzyczy, że najbardziej opiekuje się nimi Marcin. Sam jednak nie uważał, by to co miało się stać, czyli zbliżający się wielkimi krokami ślub ojca z Agnieszką, miał być szczęściem dla ojca. Marcinowi coś tu śmierdziało. Dlatego patrzył na to trochę inaczej. Jego zdaniem to nie ojciec łapał pana Boga za nogi, ale… Agnieszka.
– No bo pomyśl – tłumaczył Maćkowi. Siedzieli razem u Maćka w domu i uczyli się do matury. Teraz zrobili przerwę na kawę, którą ostatnio już nawet nie tyle pili ile, jak określiła to mama Maćka, żłopali. – Ona taka młoda nie jest – ciągnął Marcin. – Mieszka w małej wsi pod Warszawą. Tam jest jeden sklep i poza tym żadnych atrakcji. Agnieszka jest rozwiedziona i bezdzietna, bo podobno dzieci mieć nie może. Dla niej ślub z ojcem to awans! Przeprowadzi się do Warszawy…
– Dlaczego? Dom na wsi fajna rzecz…
– Pewnie fajna, ale ja bym na wsi nie chciał mieszkać. Nie ma mowy! Nikt by mnie nie zmusił! Jestem już pełnoletni, więc wiesz… Poza tym ta jej wieś, to podobno straszna dziura. Szkoła podstawowa niby jest na miejscu, ale tylko te pierwsze klasy, wiesz… nauczanie początkowe. Do starszych klas to trzeba podobno chodzić kilka kilometrów dalej do jakiejś innej wsi. A w mróz przecież to już nie ma zmiłuj – koszmar! Do najbliższego gimnazjum kilometrów jest o wiele więcej, a do liceum czy technikum trzeba by jechać do Radzymina. Tak więc wątpię, by ojciec chciał sobie brać na plecy taki kłopot, jak życie na wsi. Zresztą wiesz… samochód ma stary… co by było, gdyby w zimie mu nie odpalił i z tego powodu dzieciaki nie trafiły na lekcje…
– No to co będzie z tym domem na wsi? – spytał rzeczowo Maciek. – I gdzie to w ogóle jest? Bo tak mówisz o tych kilometrach, o pustkowiu…
– Nie pamiętam nazwy. Coś na eł – odparł Marcin.
– A gdzie mniej więcej leży?
– Koło Radzymina – powiedział Marcin i podrapał się w głowę. W sumie do tej pory nie myślał, co będzie z tym wiejskim domem Agnieszki. Jest samotna. To chyba… – Chyba po ślubie ten dom będzie robił za ich działkę – powiedział głośno, ale jakoś bez przekonania. – Pewnie będzie taki letniskowy. Tam w zimie jest podobno zimno, jak w psiarni. Tak mówi Agnieszka. Chyba to prawda, bo nigdy nie chciała byśmy tam pojechali. Ja tam uważam, że dla niej to nie lada okazja – Marcin wzruszył ramionami. – Dzieci, których nie może mieć już są. Na dodatek w takim wieku, że jeszcze jest szansa, żeby się przyzwyczaiły do niej. Reszta odchowana. Ja przecież lada moment pójdę na studia…
– Jak zdasz – zauważył Maciek. – Na razie ględzimy, a tu zobacz ile do powtórzenia.
– Fakt – mruknął Marcin i wsadził nos w podręcznik do matematyki.
– Ale dla mnie to podejrzane, że ona nigdy nie chciała byście tam pojechali – stwierdził Maciek i też wsadził nos w podręcznik. Ale to jego stwierdzenie prześladowało Marcina dość długo.